14

Gondagil już jakiś czas temu odkrył, że wsysający, koszmarny strumień powietrza jest ograniczony. Powiedział do Czika:

– Chłopcy siedzą tam przecież na górze. Nie zostali wciągnięci w głąb górskiego świata przez straszny wicher. Musieli się chyba znaleźć poza niebezpieczną strefą.

Zastanowił się nad wszystkim, co mu wiadomo, i uznał, że największe niebezpieczeństwo stwarza właśnie owo okropne przejście. Chodząc tam i z powrotem pomiędzy nim a wyżej położonym wzgórzem, ustalił miejsce, w którym można bezpiecznie przebywać.

Wsysający ciąg zdawał się przepływać nisko, Gondagil nie wiedział, że Jori w złości stwierdził, iż to jest tak, jakby jakiś potężny odkurzacz zamiast kurzu wciągał w siebie ludzi i wszystko, co nadaje się do jedzenia. Bardzo bym chciał zobaczyć całe urządzenie. Nie, zresztą nie chcę!

– Chodź, Czik – zwrócił się do wiewiórki. – Łańcuch szczytów, musimy na niego wejść. – Przystanął i ponownie posłużył się lornetką. – Siedzą tam całkowicie uwięzieni. A to coś niepojętego, co pełznie w górę po gładkiej górskiej ścianie, znajduje się już naprawdę bardzo blisko. Nigdy w życiu nie zdążymy przyjść im z pomocą, Czik. Nigdy w życiu. Gdybym tylko mógł… Nie, tego zrobić nie mogę.

Mówiąc te słowa, ruszył wolno w kierunku gondoli.

Stał i przyglądał się niewielkim widocznym spod gałęzi fragmentom pojazdu.

– Nie poradzę sobie z czymś takim, co ja sobie wyobrażam? I nie będziemy mogli do nich polecieć, zostaniemy porwani przez prąd powietrza. Musimy…

Znowu mierzył wzrokiem odległość.

– Gdybyśmy ten przedmiot wyciągnęli dalej, za ten mały łańcuch gór, który widzisz… i gdybyśmy go tam uruchomili na zboczu góry… Ale co wtedy? Jak takie monstrum uruchomić? Czy ty wiesz, Cziku?

Ale wiewiórka patrzyła na niego bezradnie.

Gondagil z lękiem i szacunkiem spoglądał na to zielono-żółte cudo, które dopiero co tak starannie przykrył. Teraz zaczął odrzucać gałęzie…

Długo trwało, zanim gondola znowu leżała odsłonięta.

To jednak była najłatwiejsza część całego przedsięwzięcia.

Pełen niepokoju z wielkim respektem patrzył na deskę rozdzielczą.

Pomocy!

To urządzenie wyprzedzało jego epokę o wieleset lat. Ale mężczyźni miewają wrodzoną smykałkę do techniki

Gondagil był zainteresowany maszyną, a to bardzo dobry początek. Nie rozeznawał się w najmniejszym stopniu w tych wszystkich barwnych, okrągłych guzikach ani dziwacznych przyciskach czy rączkach do pociągania, ale potrzeba łamie wszelkie opory, musiał się więc zacząć uczyć. Na własną rękę, choć był Waregiem, bez żadnego pojęcia o technologii dwudziestego wieku. Tymczasem ta technika była jeszcze o wiele, wiele bardziej zaawansowana. O tym jednak Gondagil nic nie wiedział.

Jego jedyną szansą było próbować uruchomić pojazd.

Wziął ze sobą Czika do gondoli, bo przecież nie wiadomo, jak takie urządzenie może się zachować. Gdyby nieoczekiwanie ruszyło z miejsca, to Gondagil musiałby zostawić swego przyjaciela na dole w tym wymarłym krajobrazie.

Jak to działa?

Kiedy ostrożnie wypróbowywał po kolei wszystko, co widział na desce rozdzielczej, po głowie krążyły mu kompletnie irracjonalne myśli.

Zastanawiał się nad swoim stosunkiem do Mirandy.

Och, wciąż widywał ją przy sobie w swojej małej chacie! Nieustannie marzył, by wziąć ją na pokrytym skórami posłaniu. Za każdym razem jednak przypominał sobie wstrętne zachowanie Harama wobec kobiet i wtedy marzenia gasły.

Aha, to chyba jest przycisk startowy!

W chwilę potem gondola szarpnęła, ruszyła gwałtownie i wpadła w gęste zarośla tak, że gałęzie leciały wysoko w górę i łamały się niczym zapałki.

Zawołał do Czika, wczepiającego się mocno wszystkimi pazurami w jego skórę:

– Jak się to zatrzymuje? Jak, do cholery, zastopować to urządzenie?

Rzeczywiście, ważne pytanie. Oprócz tego miał jeszcze inne, mianowicie co zrobić, by pokierować gondolą.

Wpadli na jakieś zbyt krzepkie drzewo, które się nie złamało, pojazdem szarpnęło gwałtownie i obaj pasażerowie wylecieli z gondoli na łeb na szyję, gdy tymczasem ona na pustym biegu zaryła w ziemi.

Gondagil zdołał się podnieść i ustawić pojazd jak trzeba, wciąż jednak nie potrafił zatrzymać silnika. Rozglądał się za Czikiem i nagle usłyszał histeryczne parskanie w pobliżu.

– Chodź – powiedział, jedną ręką wciąż dotykając różnych przycisków na desce rozdzielczej.

Czik wskoczył na pokład i Gondagill ponownie dodał gazu. Nie było czasu na wahania, wiedział, że budzące grozę istoty na górskiej ścianie są już przerażająco wysoko.

Chyba nigdy w swoim życiu tak się nie bał. Nie tych groteskowych paskudztw, lecz maszyny. Chciał ją opanować, urządzenie jednak nie poddawało się, nie słuchało jego rozkazów, w ogóle nie rozumiało intencji, reagowało na ogół w zupełnie inny sposób, niż oczekiwał.

Gondagil przełknął ślinę, by pozbyć się ucisku w gardle, ale się nie poddawał.

Bum!

Znowu znaleźli się na ziemi. Teraz jednak rozumiał dlaczego i nacisnął właściwy przycisk.

Prawie właściwy.

Gondola niczym błyskawica uniosła się w górę, Gondagil w ostatniej sekundzie zdołał złapać Czika i…

I gondola znalazła się w pozycji właściwej dla lotu.

– A nie mówiłem, Czik – mruknął do śmiertelnie przerażonej wiewiórki. – Gondagil wszystko załatwi. Absolutnie wszystko! O, nie, co to… co to znaczy?


Tsi przestał panować nad sobą. Bełkotał coś po swojemu z językiem na brodzie ze strachu i próbował wspinać się w górę po skale.

Jori, sam śmiertelnie przestraszony, starał się uspokajać przyjaciela.

– Nigdzie nie wejdziemy, Tsi. Musimy czekać tutaj, a kiedy oni się zbliżą, będziemy ich kopać i strącać w dół. Jeśli to nie pomoże, trzeba będzie skakać. Wolę umrzeć, niż stać się świątecznym obiadem tych tam!

Elf ziemi dyszał z wysiłkiem. Łzy płynęły z jego zielonych oczu.

– Tak. Będziemy skakać. Lepsza śmierć. O Jori! Tak się boję!

– Ja też – przyznał przyjaciel, dzwoniąc zębami. – Ale nie poddamy się bez walki.

Tsi próbował się uśmiechać.

– Nie. Nie poddamy się. Będziemy kopać i spychać ich… Jori, ja się już nigdy nie będę skarżył. Jeśli tylko wyjdziemy stąd żywi, nigdy nie będę narzekał, że jestem sam i że jest mi źle. Nigdy też nie będę zazdrosny. Tak strasznie tęsknię za swoim zielonym lasem i wszystkimi przyjaciółmi. Mam ich tak wielu, zarówno wśród ludzi, jak i elfów, i… Na co ja się w ogóle skarżyłem? Tak mi teraz wstyd!

Jori chciał wrzasnąć, by tamten się zamknął, ale nie miał serca tego zrobić. Doskonale rozumiał, jak Tsi się czuje, on sam przeżywał podobne stany. Na co kiedyś w domu narzekał, czy ktoś mógł mieć lepiej niż on? A mimo to wciąż szukał przygód, występował przeciwko wszelkim zakazom i zachowywał się okropnie dziecinnie. Teraz pojmował, jak bardzo uprzywilejowani są mieszkańcy Królestwa Światła. Teraz, kiedy on i Tsi stali twarzą w twarz ze śmiercią. I to z jaką!

Bestie zbliżały się niebezpiecznie. Jori z trudem przełknął ślinę i odważył się spojrzeć w dół. Pospiesznie cofnął się z powrotem.

– Uff – szepnął. – Te środkowe odnóża to przyssawki! Dlatego wspinają się z taką łatwością.

– Co to za jedni? – szepnął Tsi. Był zielonoblady, a z oczu wciąż płynęły mu łzy.

– Nie wiem, Tsi. To nie są zwierzęta, a ludzie też nie, są jakby czymś pośrednim, podobnie jak inne istoty, które zamieszkują złe okolice Królestwa Ciemności. Słyszałeś przecież o Svilach. Kiedyś były to po prostu szczury, które podeszły za blisko do źródła zła. Myślę, że tutaj mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem. Jakieś niewinne stworzenia, które zostały dotknięte bliskością zła. Może dzikie bestie, przebywające w pobliżu murów, również wywodzą się stąd, z Gór Czarnych? Pochodzą po prostu z niepamiętnych czasów.

Tsi zadrżał, ale kiwał głową. Nie odważył się spojrzeć w dół.

– Jak blisko już podpełzły?

– Znajdują się jakieś pięćdziesiąt metrów pod nami. Potrzebują, jak widać, sporo czasu.

Jori nie chciał opowiadać, jak potwory wyglądają z bliska. Osobiście nazwałby je pożeraczami padliny, to pierwsze określenie, jakie przychodziło mu do głowy, tylko że Jori zawsze wyrażał się przesadnie dramatycznie. Pełznące po skale istoty były trupio blade, wyglądały jak wielkie, białe larwy. Ich ciała, w części smukłe, a w części dziwnie rozdęte, przywodziły na myśl właśnie larwy. Ale ręce wyglądały jak ręce, z długimi chwytnymi palcami, głowy też miały ludzkie, z oczyma, uszami, nosami i ustami. Przede wszystkim widziało się jednak czarne oczodoły i rozwarte paszcze. Teraz Jori dostrzegał również spiczaste zęby, długie i bardzo ostre.

Gdyby tylko mieli coś do obrony, jakiś nóż, coś, co można by rzucać w dół, cokolwiek, ale oni nie mieli absolutnie nic. Nie zabiera się broni, jeśli pragnie się wykonać spacerową rundę ponad pięknymi łąkami i bezpiecznymi osadami Królestwa Światła. Pozostawały im tylko własne stopy, którymi mogli kopać, na dodatek Tsi-Tsungga był bosy.

Dotychczas Jori potrafił zachowywać chłód i opanowanie, jakby patrzył na film, jakby to, co się dzieje, go nie dotyczyło. Teraz zaczynała się w jego umyśle budzić nieubłagana pewność i raz za razem ogarniały go fale przerażenia, chciał wzywać pomocy, lecz nie wiedział, kto mógłby go usłyszeć. Próbował oczywiście wzywać Marca i dziadka Móriego oraz innych, z którymi można nawiązać telepatyczny kontakt, ale mur stanowił nieprzeniknioną przeszkodę. Myślał tak, jak powiedział, że raczej rzuci się w otchłań, niż pozwoli pożreć tym potworom. Czy jednak chciał umrzeć? Bał się strasznie, że będzie się rozpaczliwie trzymał życia do samego końca.

Te mrożące krew w żyłach dźwięki! Rozlegały się teraz bardzo blisko, słyszało się w nich oczekiwanie. Mlaskania, siorbania, charczenia.

Pojękiwał ze strachu, a Tsi kompletnie nad sobą nie panował. Chłopcy znajdowali się tak wysoko na skalnej półce, jak tylko to było możliwe. Dalej iść już nie mogli. Ale…

Jori popatrzył pytająco na Tsi, dostrzegł zdumienie w przenikliwie zielonych oczach przyjaciela i zrozumiał, że tamten słyszy to samo.

Poprzez makabryczny zgiełk, dochodzący z dołu, usłyszeli inny dźwięk. Jakieś pełne przejęcia mlaszczące mamrotanie, płynące z jakiegoś miejsca poniżej na skalnej półce, na skos od nich.

Popatrzyli na siebie, nie będąc w stanie do końca zrozumieć.

– Czik? – zapytał Tsi-Tsungga z niedowierzaniem.

Загрузка...