Samotny Gondagil dobrze się czuł w towarzystwie Czika. Wiewiórka to podskakując biegła u jego boku, to siedziała na jego ramieniu. Podążali szybko naprzód, Gondagil wiedział bowiem dobrze, że nie mają czasu do stracenia.
Wziął jedzenia na wiele dni, zabrał też wszystko, co, jak sądził, mogło mu się przydać. Wszystko, co Miranda dała mu, zanim wydarzyła się katastrofa i dziewczyna została od niego zabrana. Zbadał dary dokładnie, z wyjątkiem tej lornetki, którą odważył się wyjąć dopiero teraz, wiedział, że jest w posiadaniu wielu cennych przedmiotów, które z pewnością pomogą mu nie raz. Niczego nie pokazał żadnemu Waregowi. Strzegł swojej własności, jakby to było złoto.
Właściwie chyba jeszcze bardziej, bo na co by mu się tutaj zdało złoto? Wysoko cenił sobie na przykład linę, którą Miranda nazywała sznurem elfów. Dostała kawałek od Dolga, wyjaśniła Gondagilowi.
Lina nie była długa, Miranda zdążyła mu ją jednak zademonstrować. Otóż sznur mógł się rozciągać zgodnie z życzeniem właściciela. Czyż człowiek poruszający się po pustkowiach mógł otrzymać cenniejszy dar?
Obaj z Czikiem gnali do przodu, jakby ich ktoś gonił. Szybciej nie można się chyba poruszać po tych kamienistych przestrzeniach. Dawno temu opuścili wszystko, co mogło przypominać siedziby i osiedla, a także wszelkie ukryte nory zwierząt. Znajdowali się teraz w głębi przerażającego obszaru, na którym żadne rozsądne stworzenie nie chciałoby postawić stopy.
Gondagil jednak musiał. Bo może gdzieś tutaj, w tych niebieskoczarnych górach, które otaczały go ze wszystkich stron, znajdowała się Miranda.
Gondagil dużo lepiej widział w ciemnościach niż ludzie z Królestwa Światła. Wiedział również, jak należy się chronić przed ewentualnymi obserwatorami, wypatrującymi z wysoka. Patrzył, jak gondola była wciągana pomiędzy szczyty, słyszał o ludziach, którzy podejmowali próbę wejścia na ten teren, zawsze jednak natychmiast porywały ich złe triumfujące duchy i żaden ze śmiałków nigdy nie powrócił.
Gondagil znał właściwą drogę. Przed wieloma laty opowiadał mu o niej dziadek. Chłopiec zapamiętał wszystkie szczegóły, ponieważ w tamtych czasach, kiedy był dzieckiem, uważał, iż zbadanie Gór Czarnych mogłoby być pełną napięcia przygodą. Kiedy był dzieckiem…? Czy to naprawdę tak dawno temu? Miał wrażenie, że dopiero co.
Teraz jednak wyprawa nie wydawała mu się przygodą. Widział ją jako absolutną konieczność, zdawał sobie też sprawę, że najpewniej przypłaci ją życiem. Jednak świadomość, że być może Miranda znajduje się tutaj w strasznym niebezpieczeństwie, dawała mu niezbędną odwagę.
Nie chciał nawet pomyśleć, że dziewczyna prawdopodobnie straciła już życie.
Szli przez wiele dni i nocy, on i Czik. Zatrzymywali się na odpoczynek tylko wtedy, kiedy nogi nie chciały ich już nieść. Przesypiali parę godzin i spieszyli dalej.
Czik wiedział, o co chodzi, Gondagil mógł bez problemów komunikować się z wiewiórką. Czik tęsknił za swoim panem tak samo, jak mężczyzna pragnął odzyskać swoją kobietę.
W tych rzadkich przypadkach, kiedy zatrzymywali się na odpoczynek, zdążył przemyśleć własny stosunek do Mirandy.
Tyle się w nim zmieniło od czasu, kiedy ją spotkał. Ona wydobyła z niego najlepsze cechy. Sam był trochę zdumiony tym, jak bardzo począł się różnić od prymitywnego Ha-rama. Dawniej się tym nie przejmował. Miranda postawiła wszystko w jaśniejszym świetle. Tak cudownie było się przekonać, że on sam stał się dużo bardziej wartościowy, że mógł mierzyć się z nią pod względem intelektualnym, on, który w kraju Timona nigdy nie miałby takich możliwości. Teraz wiedział, że jest równy najmądrzejszym.
No i inne uczucia, które wzbudziła w nim Miranda. Czułość, pragnienie, by się nią opiekować, chronić ją.
I jeszcze więcej… Teraz, kiedy siedział w najdzikszym pustkowiu, przypominał sobie dokładnie, co przeżywał kiedy trzymał ją w ramionach.
Zaczął być świadomy swego ciała w zupełnie inny sposób niż dotychczas. Kiedy przesuwał ręką po barkach, mięśnie grały mu pod skórą. Jego uda były twarde i silne, wyćwiczone podczas licznych wędrówek po lesie, brzuch płaski i jakby podzielony twardymi mięśniami. Miranda wzbudziła w nim także bardziej mroczne instynkty. Teraz, kiedy o niej myślał, odczuwał rozkoszne mrowienie w ciele, mrowienie, które koncentrowało się w jednym punkcie. Dawniej także od czasu do czasu przeżywał coś podobnego nad ranem, nigdy jednak w taki sposób jak teraz. Teraz było to silniejsze, bardziej podniecające, krew pulsowała w nim boleśnie i oczyma duszy widział Mirandę, przypominał sobie, jak bluzka napina się jej na piersiach. Albo wtedy, kiedy leżała przy nim na skale tak blisko, tak blisko…
– Chodź, Czik, musimy iść dalej – rzekł krótko.
Kiedy mężczyzna jest kompletnie sam, myślenie o swojej kobiecie, której nie może dotknąć, sprawia wielki ból.
Zresztą czy Gondagil ma prawo nazywać Mirandę „swoją kobietą”? Akurat teraz nie był tego taki pewien. Do niczego jeszcze między nimi nie doszło. Kilkakrotnie trzymał ją w ramionach, dotykał policzkiem jej policzka, ale nic więcej; wiedział, że ona odczuwa to samo co on: oddanie, zrozumienie i… Owszem, wierzył, że jej miłość jest równie silna jak jego. W tej chwili jednak nie był tego taki pewien. Ludzie z niemieckiego plemienia zamieszkującego sąsiednią krainę opowiadali sporo o Górach Czarnych tamtego dnia, kiedy odwiedzili ich Waregowie i wysłannicy z Królestwa Światła. Pewien człowiek, mówili, dawno temu wyruszył do Gór Umarłych, dokładnie tą samą drogą, którą teraz szedł Gondagil. Tamten mężczyzna nie odważył się zajść zbyt daleko, opowiadał jednak o silnych prądach powietrznych, o niemal nieznośnym przyciąganiu ze strony górskiego świata. Słyszał dzwoniące głośne śmiechy pomiędzy szczytami i widział owe błyski światła rozrywające mrok wokół niego. Nagle został jakby wessany w zupełnie nieprzeniknioną ciemność. Był to jednak człowiek bardzo silny, zdołał się mocno uchwycić najpierw kamienia, a potem otoczył ramieniem ostatnie drzewo, które rosło przy „ścieżce”. Nie była to żadna ścieżka ani droga, po prostu lekkie zagłębienie w skale wiodące do siedziby tego czegoś przerażającego. Kiedy wlókł się z powrotem krok za krokiem, słyszał żałosne, płaczliwe wołania, wydawało mu się, że to męski głos zawodzi, słów jednak nie zdołał zrozumieć. W końcu udało mu się jakoś wydostać z niebezpiecznej strefy i dotrzeć do miejsca, do którego ta wsysająca siła już nie sięgała. Stamtąd, jak tylko mógł najszybciej, popędził do rodzinnej osady. Całe to wydarzenie jednak bardzo go wyczerpało i nadszarpnęło jego zdrowie, ledwie pół roku po swojej niefortunnej wyprawie zmarł.
Ale kto w takim razie mógł był opowiedzieć legendę o dwóch źródłach? Legendę, o której Ludzie Lodu twierdzą, że jest prawdziwa? Kto dostał się tak daleko w góry i wrócił stamtąd, by móc ją opowiedzieć?
Zagadki, zagadki. Góry Czarne pełne były zagadek.
Wokół Gondagila pociemniało. Czik skulił się na jego ramieniu, mężczyzna czuł łaskotanie miękkiego futerka na policzku. Wiewiórka bała się i szukała opieki u człowieka, który ją uratował i mógł doprowadzić do przyjaciela, Tsi-Tsunggi.
A właśnie, błyski światła…
Gondagil zastanawiał się. W ciągu ostatnich dni pojawiały się zdumiewająco rzadko. Normalnie, kiedy obserwował je z domu, z Doliny Mgieł, rozpłomieniały się wielokrotnie w ciągu dnia. Odkąd jednak zobaczył gondolę znikającą w Górach Czarnych, błyski mógł policzyć na palcach jednej ręki. Jeśli w ogóle jakieś zauważył. Po tym ohydnym, triumfującym wyciu śmierci prawie ustały.
Dlaczego?
Myśl, która przyszła mu do głowy, poraziła go. A może to dobry znak? Może „oni”, kimkolwiek są, chcieli, żeby ofiary, które znalazły się w górach, czegoś nie zobaczyły? A może chcieli, żeby było kompletnie ciemno, wtedy łatwiej im będzie zwabić zdobycz do pułapki?
Jeśli tak było, jeśli Gondagil rozumował prawidłowo… To by oznaczało, że ofiary nie zostały jeszcze pojmane?
Uczepił się mocno tej szalonej myśli, ponieważ dawała nadzieję, że nie przyjdzie za późno. Że Tsi-Tsungga, którego głos naprawdę słyszał, i jego młody towarzysz oraz ewentualnie Miranda wciąż jeszcze żyją. A może po prostu nie zaszli jeszcze wystarczająco daleko?
Mężczyzna z niemieckiej osady wspominał o jakichś błyskawicach, które ustały, kiedy on się zbliżał. Gondagil przypominał sobie jak przez mgłę, że coś takiego zostało powiedziane, ale może to z jego strony tak zwane życzeniowe myślenie?
– Czik – powiedział. – Uważam, że ty powinieneś tutaj zostać i czekać.
Wiewiórka wczepiła się mocniej w jego ramię.
– Nie, Czik, nie powinienem brać cię ze sobą tam, bo być może nie będę mógł się tobą odpowiednio opiekować. Chciałbym, żebyś został tutaj, gdzie jest trochę bezpieczniej. A ja pójdę i spróbuję przyprowadzić ci twojego przyjaciela.
Wiedział, że Czik uważa Tsi-Tsunggę za swego przyjaciela, a nie pana i właściciela.
Ale wiewiórka gwałtownie protestowała. Parskała przestraszona i zdenerwowana, wreszcie Gondagil pojął jej myśli: „Ja jestem mniejsza i bardziej zwinna niż ty. Łatwiej mi się schować. I wejdę tam, gdzie ty się nie dostaniesz”.
Gondagil zastanawiał się. Dla małej wiewiórki on, wysoki, potężny człowiek z dzikich pustkowi, był uosobieniem bezpieczeństwa.
– Masz rację – rzekł w końcu. – Rozumiem, że cię nie przekonam. I, oczywiście, potrzebuję cię! Zarówno jako towarzysza, jak i pomocnika w chwili konieczności. W takim razie idziemy dalej.
Czik był bardzo zadowolony. Ruszyli przed siebie w tę wciąż gęstniejącą ciemność.
Nagle Gondagil rzucił się na ziemię.
– Czik, tam w mroku coś jest, ale nie mogę zobaczyć co.
Leżeli bez ruchu, przywierając do podłoża. W oddali słyszeli szumiące, zawodzące dźwięki, obce dla nich obu.
Czik dał znać, że chce zbadać to, co zdziwiło człowieka.
– Tak, ale ostrożnie – upomniał Gondagil. – Nie może ci się tutaj nic stać, wiesz o tym!
Samotna, zabłąkana wiewiórcza dusza przyjęła jego słowa z wdzięcznością.
Czik ruszył przed siebie w krótkich, jakby niepewnych podskokach. To, do czego zmierzał, leżało troszkę w bok od ich szlaku. Pośrodku gęstych, kłujących zarośli.
Wiewiórka podchodziła ostrożnie, a potem nagle zawróciła i bardzo szybko przybiegła do Gondagila. Nie doszła do samego celu. Parskała podniecona.
– Cicho, cicho – szeptał Gondagil. – Mogę przecież czytać w twoich myślach, wiesz o tym, nie powinniśmy niepotrzebnie zwracać na siebie niczyjej uwagi.
Czik umilkł i Gondagil powoli przyjmował do wiadomości jego meldunek:
– Co ty mówisz, nie, nie myślisz tak naprawdę! „Tam leży ta nowa, piękna gondola Tsi. Ta, w której tutaj przylecieliśmy i z której wypadłem. Leży, ale nikogo w niej nie ma”. Chodź, Czik, musimy to obejrzeć! Jesteś naprawdę zdolny, dziękuję ci bardzo!
Gondagil podczołgał się na brzuchu do pojazdu, ostrożnie obserwując, czy gdzieś tutaj nie zastawiono pułapki. Przezorności nigdy za wiele.
Kierował swoje myśli do Czika, starając się jednocześnie uważnie oglądać ten dziwny pojazd, coś, o czym Miranda mu opowiadała i co widział niedawno. Teraz, kiedy znalazł się bardzo blisko, zrozumiał, że to imponujące urządzenie.
„Czik, dlaczego, u licha, to tutaj leży? Czy oni z tego wyszli właśnie tu, czy też wypadli wcześniej, jak ty? Nie, w to nie wierzę. Spójrz na te rysy po otarciu o twardą skałę. Pojazd narażony był na wiele uderzeń. Patrz, powyginane po obu stronach, musiało nim rzucać w tę i z powrotem…”
Gondagil uniósł głowę i patrzył na wysokie ściany, zamykające dolinę przed nimi. „Sądzę, że pasażerowie znajdowali się w środku, Czik. Wydaje mi się, że pojazd doleciał tam i… Wiesz, mam uczucie, jakby został z powrotem… wypluty. Rozumiesz, o co mi chodzi?”
Teraz zamknął swoje myśli przed Czikiem. Nie chciał mu przekazywać, czego się obawiał: że ci, którzy znajdują się w górach, przyciągnęli do siebie gondolę z ludźmi, a potem odrzucili ją jako… niestrawną.
Nie, to zbyt makabryczne, to się nie mogło stać!
„Ukryjemy gondolę, Czik, pomożesz mi? Mam wrażenie, że pojazd wyszedł z tego wszystkiego w stosunkowo dobrym stanie. Różne pęknięcia i załamania, ale nie wygląda to groźnie. I wszystkie te dziwne rzeczy (miał na myśli instrumenty) są chyba nie uszkodzone”.
Gondagil z tęsknotą gładził pojazd, przykrywając go gałęziami i ziemią. Bardzo by chciał coś takiego mieć. Naprawdę bardzo. Pomyśleć, jakie wielkie oczy zrobiliby ludzie w Dolinie Mgieł! I czego z czymś takim można dokonać! Mógłby oglądać z góry całe Królestwo Ciemności, widzieć, którędy chodzą zwierzęta, wiedzieć, gdzie ukrywają się wrogowie…
Mógłby ich atakować z powietrza. Mógłby…
Wyprostował się.
Nie wiedział przecież jednak, jak się z tym obchodzić.
Jedyne co widział, to to, że pojazd jest bardzo kolorowy, chociaż w mroku niedokładnie odróżniał barwy. Polubił to urządzenie i trudno mu było się od niego oddalić.
Gondagil był szlachetnym stworzeniem. To jasne, że pragnął posiadać pojazd, ale nawet przez moment nie przyszło mu do głowy, że lepiej byłoby dla niego, gdyby właściciele nigdy się nie znaleźli.
Nie, całym sercem pragnął odszukać i uratować nieszczęsnych. Razem z nimi mogła być Miranda, ale nawet gdyby jej nie było, pragnął nieść pomoc. Jeden z zaginionych to jej przyjaciel i towarzysz Czika i chociaż sprawiała mu ból myśl, że Miranda ma oprócz niego jeszcze innych przyjaciół, godził się z tym. Przecież znała ich, zanim spotkała jego, zanim w ogóle dowiedziała się, że Gondagil istnieje.
O tym drugim nie wiedział nic, nic ponad to, że ma młody i radosny głos.
Zresztą mogło ich lecieć więcej w tym dziwnym, obcym pojeździe.
Kiedy gondola została starannie ukryta, wyruszyli dalej ku przerażającej, gęstej ciemności.
Nigdy nie znajdował się w aż tak upiornej części Królestwa Ciemności. Tu i tam napotykał drzewa, ale wszystkie były martwe, miały tylko szare, nagie, połamane gałęzie. Wszędzie leżało mnóstwo wielkich kamieni i głazów, miał wrażenie, że ukrywają się za nimi straszne, złowieszcze istoty. Czające się, gotowe rzucić się na każdego, kto wejdzie im w drogę.
Nie, to przecież tylko okropne historie, które słyszał w dzieciństwie! Nie może się ośmieszać!
Ale w tej okolicy nie było nic śmiesznego. Wszystko, co widział, budziło w nim grozę, wymagało całej odwagi, jaką potrafił z siebie wykrzesać.
Zmuszał się, by iść dalej.
– Czik, tu wieje – mruknął do towarzysza i mocniej przytulił do siebie wiewiórkę. – A myślałem, że w naszym świecie nie ma wiatrów. Chociaż człowiek z niemieckiej wsi wspominał o czymś takim…
W następnym momencie poczuł, że jakaś potężna siła ciągnie go naprzód.