17

Gondagil przyniósł ze swego domu naczynie z wodą i chłopcy pili niczym spragnione cielęta. Tsi uniósł twarz znad orzeźwiającego płynu i zdyszany spytał:

– Polecimy z powrotem tą samą drogą?

– A czy mamy jakiś wybór? – odparł Jori. – Gondagil, a może wziąłeś też ze sobą coś do jedzenia?

Wareg uśmiechnął się pod nosem.

– Wziąłem co nieco dla Czika, myślę jednak, że i dla was wystarczy.

Podzielili się zapasami. Gondagil spoglądał na nich zaniepokojony.

– Czy nie powinniśmy trochę zostawić na potem?

– Zostawić jedzenia? Nie, trzeba ci wiedzieć, że w Królestwie Światła mamy żywności pod dostatkiem – roześmiał się Jori.

– Ale jeszcze tam nie dotarliśmy – przypomniał mu Gondagil.

– Wkrótce dotrzemy – prychnął Tsi zarozumiale. – Teraz wzniesiemy się aż do samego stropu kopuły.

Poprosili Gondagila, by zasłonił sobie oczy, kiedy będą przelatywać przez otwór wysoko w górze. On w ogóle nie był przyzwyczajony do światła, a tam czeka najintensywniejszy blask, jaki istnieje w ich królestwie. Będą bardzo blisko samego Słońca.

Tsi-Tsungga siedział przy kierownicy trochę przestraszony. W głębi duszy zastanawiał się, czy Gondagil jest naprawdę sympatycznym stworzeniem, czy też należy do złych ludzi Bo w takim razie bliskie sąsiedztwo Słońca mogłoby go przekształcić we wściekłą bestię, która rzuci się na Joriego i Tsi, poprzegryza im gardła, zagarnie dla siebie piękną gondolę Tsi, który nigdy więcej jej nie zobaczy.

W tym miejscu Tsi, dziecko natury, zauważył, że w jego rozmyślaniach coś się nie zgadza, nie miał jednak czasu zastanawiać się, co mianowicie. Zbliżali się właśnie w wielkim pędzie do muru otaczającego Królestwo Światła.

Pociągnął za dźwignię, wznosili się teraz na oszałamiające wysokości. Joriego i Gondagila dosłownie swędziały palce, by przejąć kierowanie pojazdem, ponieważ beztroski Tsi sprawiał wrażenie, że sobie nie poradzi z zadaniem, ale mimo wszystko była to jego gondola.

– Czy moglibyśmy ci w czymś pomóc? – zapytał Jori ostrożnie, z nadzieją w głosie.

– Tak, pilnujcie Czika i trzymajcie się z daleka od najsłabszych miejsc gondoli!

– I nic więcej?

– Owszem. Wypatrujcie wentyli! Ja jakoś żadnego nie widzę.

Wkrótce uświadomili sobie, że od strony Ciemności wentyle trudniej było dostrzec. Prawdopodobnie to wynik celowego działania. Wtedy, przed wieloma laty, kiedy tworzono te otwory, tak właśnie się zabezpieczono.

Nie udało im się zlokalizować żadnego z wąskich przejść, dopóki Gondagil nie zauważył, że w pewnym miejscu, które właśnie mijali, wieje ciepły wiatr. Wiedzieli, że teraz znajdują się mniej więcej w samym środku Ziemi, ponieważ mur ciągnął się aż do centrum tej wielkiej pustej przestrzeni we wnętrzu globu. Świadomość tego wprost oszałamiała.

– W takim razie jedziemy! – zawołał Tsi przejęty.

– Gondagilu, masz coś, czym mógłbyś zasłonić sobie oczy? – zapytał Jori.

– Nie, ja chcę widzieć! Chcę widzieć wszystko!

– Ale nie możesz, zostaniesz oślepiony. No dobrze, tylko zaciśnij mocno powieki, kiedy znajdziemy się już w środku!

Gondagil skinął głową. Ale nie zamierzał ani na moment zamykać oczu.

Tsi wybrał jeden z otworów.

– Na podłogę! – zawołał.

Skulili się przy siedzeniach. Jori nie spuszczał wzroku z Czika.

Jednym fenomenalnym manewrem Tsi-Tsungga zdołał przecisnąć gondolę przez otwór tak, że nie otarła się o mur. A chodziło dosłownie o milimetry i Jori pomyślał, że naprawdę nie doceniał zdolności swego przyjaciela. Po prostu chyba nikt nie oczekiwał, że ta istota natury mogłaby opanować różne techniczne finezje. Ich zdaniem miał po prostu biegać boso po swoim lesie i czarować dziewczęta.

Gondagil krzyknął głośno i zasłonił rękami oczy, kiedy spojrzał w promienne światło Świętego Słońca. Wszystko było skąpane w intensywnym, ciepłym i łagodnym blasku. Ale tej łagodności nie wyczuwało się tutaj, w miejscu, gdzie siła światła była największa.

Teraz zobaczymy, czy on jest dobry, czy zły, pomyślał Tsi. Zabrakło mu odwagi, by odwrócić się i spojrzeć w tym momencie Gondagilowi w twarz. Poza tym miał pełne ręce roboty, musiał manewrować gondolą tak, by jak najszybciej znaleźć się możliwie najdalej od Słońca.

Jori nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy Gondagil mógłby być złym człowiekiem. Miranda opowiadała o nim jako o istocie dość prymitywnej i dzikiej, ale to było przecież następstwem warunków, w jakich Gondagil musiał żyć. Z opowiadań Mirandy wynikało też, że bardzo się różnił od niemiłego, niebezpiecznego Harama.

Tsi mógł się uspokoić. Kiedy z szybkością strzały przybyli w okolice, gdzie światło miało normalne natężenia, Gondagil roześmiał się trochę zawstydzony i powiedział:

– Nic nie widzę. Jestem kompletnie oślepiony i pewnie już nigdy nie odzyskam wzroku. Ale czuję się tak, jakby mnie ktoś odmienił. Taki jestem czysty i silny. Przepełnia mnie miłość do wszystkiego, co istnieje, to naprawdę fantastyczne, nie wiem, jak mam to wytłumaczyć. Jakbym był częścią jakiejś wielkiej wspólnoty. Jakbyśmy wszyscy byli jednością. Życie wydaje się takie lekkie, cieszę się i wierzę, że stałem się dobrym, szlachetnym człowiekiem!

– Och, jak to dobrze – szepnął Tsi-Tsungga z westchnieniem ulgi.

– Witaj w naszej wspólnocie, Gondagilu – powiedział Jori ciepło.

W następnej sekundzie omal nie wpadli na jeden z wielkich ekranów rozstawionych wokół Słońca. Była właśnie noc, noc świętojańska, ogromna aparatura została ustawiona tak, by ochraniać dzieci wnętrza Ziemi przed zbyt wielką ilością światła.

Tsi jednym pięknym manewrem uniknął zderzenia z ekranem. Trzeba powiedzieć, że było to posunięcie godne mistrza kierownicy.


Nie, noc świętojańska w Królestwie Światła jeszcze nie minęła. Właściwie dopiero co się rozpoczęła.

Najmłodsze dziewczęta spały w swoich łóżkach, a pod poduszkami leżały kwiatki. Sassa, zawsze taka onieśmielona, miała jasny, czysty wyraz twarzy, a od czasu do czasu wzdychała cichutko. Siska, księżniczka z dzikich lasów, wyglądała na zdumioną. Poruszała głową, jakby chciała się od czegoś oddalić, po chwili jednak uspokoiła się, rysy jej złagodniały, chociaż wciąż oddychała z drżeniem.

Berengaria natomiast oszukiwała. Nazbierała kwiatów w ogrodzie, na najpiękniejszym klombie swojej matki, gdzie krzyżowały się żwirowane alejki, toteż nic się jej nie śniło. W każdym razie nic ważnego.

A poza ludzkimi siedzibami, w lasach i na łąkach, ożywała natura W każdym najmniejszym krzewie, koło każdego kwiatka, w strumieniach i jeziorkach, na górskich zboczach i pod kamieniami znajdowały się jakieś istoty, a to mały elf, a to duch wodny albo innego rodzaju istota, należąca do tego miejsca. Dla nich była to wyjątkowa noc, wszystkie miały się zebrać w lesie elfów.

Nadchodziły wielkimi gromadami, podniecone i zaciekawione. Ubrane w swoje najpiękniejsze stroje, zbierały się na wielkiej polanie, gdzie wszystko zostało już przygotowane do uroczystości Ogromne, ciężkie duchy gór, karły z wnętrza skał, małe, ubrane na szaro krasnoludki ze Starej Twierdzy i z najstarszych domów w Królestwie Światła. Nowo przybyłe karły przyłączały się do nich. Z rzek i jezior wychodziły stworzenia, które miały tam swoje siedziby, przezroczyste, pełzające stwory, o tęsknych spojrzeniach, podstępne. Krzykacze z pustych przestrzeni, bagienne ogniki i huldry, leśne boginki i różne takie istoty, które ludzie przez wieki nazywali niebezpiecznymi. Małe ludziki i podziemne duszki były oczywiście także. Niektóre rosłe, trzymetrowej wysokości, inne całkiem nieduże.

Przybywały, rzecz jasna, również elfy. Elfy wszelkich rozmiarów i najrozmaitszych rodzajów. Maleńkie elfy kwiatów, wielkie elfy z doliny Gjáin i stworzenia, o jakich ludziom nigdy się nie śniło.

To była noc istot natury.

Na polanie trwało niezwykłe ożywienie. Oczywiście odczuwano brak młodego księżyca i czarownej mgły ze starego świata, ale tak dobrze jak tutaj tam nigdy im nie było. Jedzenia i picia zgromadzono aż nadto, przez cały czas grała muzyka, pozdrawiali się starzy przyjaciele, którzy nie widzieli się przez cały rok.

Powinno to być święto w wielkim stylu, ponieważ wszyscy zrobili co mogli, by spotkanie się udało. Nikt nie mógł się skarżyć, jeśli tylko ktoś czegoś zapragnął, natychmiast słodkie, małe panienki z rodu elfów przybiegały, by spełnić życzenie.

Ale noc świętojańska nie była już tą wielką uroczystością, jaką bywała niegdyś. Jakieś dwa czy trzy lata temu do bezpiecznego świata we wnętrzu Ziemi zakradło się coś złego. Istoty natury lepiej niż ludzie znały się na górach i dolinach, one wiedziały, że teraz jest tutaj o jednego czy o jedno za dużo. Nie wiedziały jedynie, o kogo czy o co chodzi.

Tylko jedna mała panienka z rodu elfów domyślała się, ona jednak nie odważyłaby się powiedzieć tego głośno, czuła się bowiem zbyt mała i zbyt głupia, by otworzyć usta w obecności tych wszystkich potężnych istot zebranych w lesie.

Ale mała panienka posiadała zdolność, którą obdarzonych zostało bardzo niewielu. To ona prowadziła Dolga Lanjelina do tajemniczych sal w dolinie Gjáin. To ona pomogła mu odnaleźć czerwony farangil. I właśnie dlatego, że dotknęła czerwonego kamienia, oraz dlatego, że przebywała obok niebieskiego szafiru, widziała więcej niż inne elfy i pozostałe istoty natury.

Jej imię brzmiało Fivrelde. Dawniej tak nazywano pięknego motyla, do niej nazwa również pasowała, bo panienka była naprawdę nieduża. Uwielbiała Lanjelina, towarzyszyła mu w drodze do tego świata w głębi Ziemi, a kiedy on schwytany przez złych rycerzy został po tamtej stronie Wrót, jej małe serduszko o mało nie pękło. Być może cierpiała po jego stracie równie mocno jak Tiril, matka Dolga.

Fivrelde znajdowała się w lesie Madragów tamtego dnia, kiedy młodzi ludzie wycięli dziurę w murze, by przeprowadzić Siskę do Królestwa Światła. Razem z wielu innymi niewidzialnymi elfami przyglądała się temu szaleństwu, ale ona, tylko ona, zwróciła uwagę na niezwykłe zjawisko. Kiedy potwory strumieniem płynęły przez dziurę w murze do Królestwa…

Wkrótce potem przybył do Królestwa Światła Dolg Lanjelin i szczęście Fivrelde było znowu pełne. Nigdy nie dopuściła do tego, by Dolg ją poznał, ale często przebywała w pobliżu niego, mogła siedzieć i godzinami mu się przyglądać, a czasami mu pomagała, znajdowała rzeczy, których szukał, albo we śnie szeptała mu do ucha odpowiedź na pytanie, nad którym się zastanawiał w ciągu dnia.

Dolg domyślał się niekiedy, że otrzymuje pomoc. Nie wiedział tylko, skąd ona nadchodzi. Od czasu do czasu szeptał krótkie „dziękuję” przed siebie, w powietrze, a wtedy Fivrelde promieniała niczym słoneczko, a jej skrzydełka podobne do skrzydeł ważki poruszały się z zapałem.

Teraz siedziała tutaj w lesie elfów i uczestniczyła w obchodach nocy świętojańskiej, ale nie odważyła się powiedzieć nikomu, co widziała tamtego razu koło muru. Nie powiedziała tego, mimo że wiedziała, iż wszystkie elfy są zmartwione.

Ale jak mogła oznajmić coś takiego? Widziała coś, to prawda, wiedziała też, co martwi elfy, ale jak miała im to wytłumaczyć? Jak połączyć te dwa zjawiska? Była przecież tylko maleńką panienką z rodu elfów mieszkającą w krainie niebieskich dzwonków. Źdźbła trawy były wyższe niż ona sama, a mały żuk to wielka bestia.

Czy takie nic nie znaczące stworzenie mogło przemawiać do potężnego zgromadzenia?

Загрузка...