13

Gondagil był lepiej poinformowany niż mężczyzna z niemieckiej wsi. Przygotował się na to, co może go spotkać, chociaż nie oczekiwał tego jeszcze teraz. Ale zachowywał czujność, zdążyłby uskoczyć w bok, gdyby coś miało się stać.

Teraz, kiedy właśnie coś się stało, rzucił się do drzewa i wczepił w nie, w małą, powykrzywianą sosenkę. Gondagil wiedział, że sosnowe gałęzie łatwo się łamią, toteż trzymał się mocno pnia, wołając do Czika, żeby nie wypuścił z łapek jego pasa.

– Nie wszystkimi pazurami – jęknął w chwilę potem, gdy ogromna wiewiórka wykonała polecenie dokładniej, niżby sobie życzył. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wiewiórka może mieć takie ostre pazury.

Kiedy znowu znaleźli się na bezpiecznym gruncie, Gondagil zsadził na ziemię przestraszonego Czika.

– To się na nic nie zda – mruknął. – Podziurawisz mnie na wylot, mimo skórzanej kurtki i w ogóle. Lepiej wsunę cię za pazuchę…

To też nie było łatwe. Czik miał przecież wzrost niedużego psa i upłynęło trochę czasu, zanim usadowił się jak trzeba. Gondagil musiał mocniej zacisnąć pas, by Czik mógł spokojnie odpoczywać pod jego kurtką i nie wypaść.

Wiewiórka zastrzegła sobie jednak prawo wyglądania pod jego brodą, jeśli oczywiście widoki nie będą zbyt przerażające.

– Jak myślisz, Czik, czy powinniśmy odważyć się tam pójść? – zapytał Gondagil, spoglądając na ponure góry. – Kiedy wejdzie się dalej w głąb, nie będzie się tam, moim zdaniem, czego trzymać. Zastanawiam się, czy…

Podniósł wzrok i przyglądał się wyższym partiom gór.

– Zastanawiam się, czy ten wiatr wieje tylko tutaj, w przejściu przed nami, czy szaleje również wysoko w górach. Bo jeśli nie…

Przypomniał sobie, że unosząca się w powietrzu gondola była w oszałamiającym pędzie wciągana przez jakąś potężną siłę, i zrozumiał, że wiatr może być w górach równie silny.

Gdybym tylko widział dokładniej…

Lornetka Mirandy! Wyjął urządzenie i przystawił sobie do oczu. Pozwalało mu to wejrzeć w głąb górskiego świata, ale nie był zadowolony. Wszystko tonęło w wiecznych ciemnościach.

Gondagil odszukał więc płytkę i włożył na miejsce.

Nagle zobaczył wszystko wyraźniej niż kiedykolwiek w rodzinnym kraju. Wolno przesuwał lornetkę ponad przejściem między górskimi ścianami, oglądał uważnie fragment po fragmencie, ale nigdzie nie dostrzegał znaku życia.

Dopóki… Trzymał teraz lornetkę nieruchomo.

Tam, daleko w przejściu, wysoko na bardzo stromym zboczu góry, coś jednak zobaczył.

Gondagil próbował lepiej ustawić soczewkę. Ponieważ nie był kompletnie głupi, szybko zrozumiał zasadę działania lornetki. Po chwili szepnął:

– Tam są, Czik! Ci dwaj. Dwie postaci. Prawdopodobnie dwaj mężczyźni. Nie mogę dostrzec nikogo trzeciego. Więc Mirandy chyba z nimi nie ma. Jeśli się nie mylę, to jeden z nich wygląda na twojego przyjaciela Tsi-Tsunggę.

Wiewiórka parsknęła podniecona.

– Tak, to musi być on. Kolorem nie przypomina człowieka. Tamten drugi jest mniejszy i ma jaśniejszą skórę. To chyba młody chłopiec, nic więcej nie mogę rozróżnić. Czik, oni znaleźli się w okropnej sytuacji! Co robić, jak się do nich dostaniemy?

Samotny Gondagil uważał, że to wspaniale mieć kogoś, z kim można rozmawiać, nawet jeśli to jest tylko wiewiórka. Uważał, że wiele ich łączy: obaj szukają przecież swoich ukochanych.

Ale Mirandy tam w górze najwyraźniej nie było. Nie wiedział, czy przyjąć to z ulgą, czy z rozczarowaniem. Jak pięknie byłoby uratować ją z katastrofy!

W następnym momencie ogarnęła go jednak wielka ulga, że jej tam nie widzi.

Bo przechylił lornetkę tak, by sprawdzić, jak mogliby się dostać do uwięzionych na wąskiej skalnej półce w upiornym, wymarłym i groźnym krajobrazie. Wtedy też spojrzał odrobinę niżej i mignęło mu coś jeszcze.

Odsunął lornetkę, długo ją przecierał, by lepiej widzieć, po czym znowu spojrzał w dół.

Nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– No, Czik – rzekł, złowieszczo przeciągając słowa, a serce tłukło mu się w piersi z przerażenia. – No to musimy wszystko postawić na jedną kartę, wykorzystać, co tylko możemy, by uratować tych dwóch, i to jak najszybciej.

Znowu odsunął lornetkę.

– Jeśli uratowanie ich jest w ogóle możliwe.


Jori i Tsi z panicznym strachem wpatrywali się w to, co pełzło i czołgało się pod górę. Do nich.

Bardzo trudno było coś dokładnie zobaczyć w tym ołowianoszarym mroku. Ale i to, co dostrzegali, było wystarczająco straszne.

Jakieś trupioblade cienie, wzdychając i jęcząc, mozolnie wspinały się ku zdobyczy na skale. Znajdowały się jeszcze dość daleko, wyglądały jednak na bardzo zdecydowane, więc nie minie wiele czasu, a dotrą do nieszczęsnej półki.

Nie mogli to być Svilowie, ich wygląd nie zgadzał się z opisami Mirandy i Marca. Te istoty były inne, wydawały się długie i żylaste. Barwą przypominały białe piaski, jakie istnieją na powierzchni Ziemi. Z ciężkimi, bezwłosymi głowami, wytrzeszczonymi oczyma i wielkimi, rozdziawionymi gębami. Miały palce, którymi wyszukiwały najmniejsze szczeliny i wczepiały się w nie mocno, długie, białe palce…

Twarzy chłopcy nie widzieli dokładnie, wszystko wydawało się jedynie czarno-białe, i na tym tle z ciemności wyłaniały się przede wszystkim oczy i gęby.

Stwory miały po sześć odnóży. Trudno jednak określić, czy ta dodatkowa para to były ręce, czy raczej nogi Zwinnie wspinały się w górę. Wszystkie trochę większe niż człowiek, a było ich mnóstwo. Jori zdążył naliczyć piętnaście sztuk.

– Nie czuję się całkiem dobrze – szepnął Tsi niepewnie.

– Ja też nie. Co robimy?

Zdążyli już przedtem odkryć, że półka kończy się kawałek pod nimi. Pozostawała więc tylko jedna droga, w górę.

Bardzo chętnie z niej skorzystali, byleby tylko uniknąć spotkania ze zbliżającym się paskudztwem!

– Nie, Tsi, nie biegnij – syknął Jori. – Uspokój się, nie chcesz chyba zlecieć w dół?

Elf zatrzymał się. Dostał czkawki ze strachu.

– Pomyśleć, że stąd nie uciekniemy! Pomyśleć, że nasze życie skończy się właśnie tutaj!

– Myśl pozytywnie, przestań widzieć świat w czarnych barwach – rzekł Jori, choć dręczyły go dokładnie te same przeczucia co przyjaciela. Zdawało mu się, że widzi, iż półka im wyżej, tym jest węższa.

Nie, to niemożliwe! Nie może tak być, nie może! Naprawdę nie może być aż tak źle!

Jori skupił całą siłę ducha na czymś w rodzaju modlitwy, skierowanej do wszystkich świętości, jakie mogły przyjść mu do głowy. Do Świętego Słońca, którego tutaj przecież nie było, do jego szczęśliwych kamieni, od których też znajdował się bardzo daleko, do katolickich dziewic babci Theresy i innych jej świętych, wymieniał pospiesznie Boga protestantów i w ogóle chrześcijan, zwracał się też do Allacha i do Buddy oraz do tych religijnych władców, których potrafił sobie przypomnieć. Błagał o wybaczenie głupstw, jakie popełnił, zwłaszcza zaś tego arcyidiotycznego ostatniego pomysłu, by opuścić Królestwo Światła. Błagał swego opiekuna i pomocnika o wsparcie…

Chyba nigdy nie popłynęła w górę bardziej intensywna modlitwa.

Od Tsi nie mógł oczekiwać wielkiej pomocy, raczej przeciwnie. Towarzysz stracił zupełnie panowanie nad sobą, wyrzucał z gardła frenetyczne, nieartykułowane dźwięki tak silne, że przypominały krzyk.

Co ja zrobię, co ja zrobię, co ja zrobię, zastanawiał się Jori gorączkowo. Błagam, niech ta półka wznosi się wyżej, dlaczego, na wszystkie świętości, nie mogłoby tak być? Przecież my tego potrzebujemy, czy wy tam nic nie rozumiecie? zakończył wołanie do wszystkich bóstw, do których zwracał się teraz w wielkiej potrzebie, on, który nigdy nie zastanawiał się nad tym, czym jest modlitwa.

Modlitwa jest sama w sobie wielką duchową siłą, która może dokonywać cudów, zwykła mawiać babcia Theresa. Tak, oni teraz potrzebowali właśnie cudu. Dlatego błagania Joriego były bardziej natrętne niż modlitwa niejednej całej parafii.

Ale na próżno. Wkrótce desperacka ucieczka w górę po coraz węższym i bardziej stromym występie musiała się zakończyć.

Skalna półka wtapiała się po prostu w skałę. Dalej była tylko gładka ściana.

Wokół panowała ciemność i wrogie, wyjące wichry. Dygotali z zimna, z głodu i pragnienia, obaj czuli w sobie ssącą pustkę.

Pod nimi zaś, coraz bliżej, wspinała się świadoma celu, a sądząc po odgłosach, również wygłodniała horda mlaszczących, żółtobladych koszmarnych potworków, które wyłoniły się wprost z otchłani.

– Ja chcę do domu – wymamrotał Tsi żałośnie.

Jori kiwał głową, zgadzał się z przyjacielem z całego serca. Oto noc świętojańska w swojej ekstremalnej postaci, pomyślał. O domu, ukochany domu!

Загрузка...