ROZDZIAŁ SIÓDMY

Mark stał tak blisko, że huk eksplodującego pocisku pogrążył go w ciszy, atakując jego uszy i zagłuszając inne dźwięki. Wszystko stało się za szybko, by cokolwiek zrozumieć, za szybko, by zamknąć oczy i nie dopuścić do siebie tego widoku. Mały człowiek, który wcześniej wrzeszczał i poganiał ich naprzód, poleciał do tyłu jak szara szmata, z rozpostartymi ramionami i wykrzywioną twarzą. Krew trysnęła łukiem na Marka z parzącą siłą, zmieszana z kawałkami tkanek. Quinn miała skąpany w jasnej czerwieni cały lewy bok.

A więc nie jesteś ideałem, brzmiała pierwsza absurdalna myśl, jaka przyszła mu do głowy. Wstrząsnęła nim ta nieoczekiwana bezbronność. Nie sądziłem, że może ci się stać coś złego. Niech cię szlag, nie sądziłem, że może…

Quinn krzyczała przeraźliwie, wszyscy odsunęli się od nich i tylko on stał jak sparaliżowany, sam w absolutnej ciszy. Miles leżał na betonie z rozpłataną piersią i otwartymi ustami, nieruchomy. Nie żyje. Nieraz widział już martwych ludzi, więc nie miał wątpliwości.

Quinn z szaleństwem w oczach otworzyła do Bharaputran ogień z łuku plazmowego, strzelając raz za razem, aż zaczęły spadać na nich niebezpiecznie gorące fragmenty sufitu. Jeden z Dendarian podbił jej dłoń trzymającą broń.

— Taura, bierz ich! — Quinn wolną ręką wskazała w górę.

Monstrualna sierżant strzeliła zakończoną hakiem liną, która owinęła się wokół dźwigara. Wspięła się po niej z niewiarygodną szybkością, jak szalony pająk. Mark prawie nie mógł jej śledzić, gdy skakała z nieludzką zwinnością z pomostu na pomost miedzy plamami światła i cienia, dopóki na beton nie zaczęli spadać ludzie Bharaputry ze skręconymi karkami. Nafaszerowane elektroniką pancerze nie stanowiły żadnej osłony przed szponiastymi łapami rozwścieczonej olbrzymki. Trzej ludzie spadli z impetem w strumieniu własnej krwi, z rozerwanymi gardłami; jeden z dendariańskich komandosów przebiegający przez salę omal nie zginął przygnieciony ciałem wroga. Nowoczesna sztuka wojenna nie była taka krwawa. Broń miała higienicznie i czysto ugotować nieprzyjaciela niczym jajko w skorupce.

Quinn nie zwracała na to uwagi, jak gdyby prawie jej nie obchodziły skutki własnego rozkazu. Uklękła przy Milesie, wyciągając drżące dłonie i zastygając w niezdecydowaniu. W końcu zdjęła mu hełm, potem rzuciła na podłogę własny i na szary kaptur nałożyła hełm Milesa. Zaczęła poruszać ustami, sprawdzając kanały i nawiązując kontakt z resztą. Widocznie hełm nie uległ żadnym uszkodzeniom. Wydawała rozkazy ludziom osłaniającym ich na zewnątrz, załodze desantowca i jeszcze komuś.

— Norwood, wracaj tutaj, wracaj tutaj. Tak, weź ze sobą. Natychmiast, nie ma chwili do stracenia, Norwood! — Odwróciła się na moment od Milesa, aby krzyknąć: — Taura, zabezpiecz budynek! — Sierżant przekazała z góry rozkazy uwijającym się ludziom.

Quinn wyciągnęła z pochwy na pasie nóż wibracyjny i zaczęła rozcinać Milesowi mundur polowy, zdejmując z niego pas i kombinezon z siatką ochronną i odsuwając na bok zakrwawione strzępy materiału. Uniosła wzrok, a Mark, podążając za jej spojrzeniem, ujrzał wracającego z lotopaletą sanitariusza, który ciągnął swój ciężar nad betonową podłogą. Lotopaletą neutralizowała działanie grawitacji, ale nie masę; siła inercji ciężkiej kriokomory nie pozwalała mu biec, przeszkadzała mu także, gdy zatrzymał się i postawił lotopaletę obok nieżyjącego dowódcy. Za sanitariuszem, jak kaczątka za matką, podążało pół tuzina klonów zbitych w ciasną gromadkę i oglądających w przerażeniu skutki krótkiej strzelaniny.

Sanitariusz patrzył to na Milesa, to na załadowaną lotopaletę.

— Komandor Quinn, to na nic. Nie zmieszczą się oboje.

— Co na nic. — Quinn dźwignęła się na nogi, a jej głos brzmiał szorstko. Zdawała się nie zauważać płynących jej po twarzy łez, które żłobiły różowe ślady na spryskanej krwią skórze. — Co na nic. — Spojrzała ze smutkiem na błyszczącą kriokomorę. — Wyrzuć ją.

— Quinn, nie mogę!

— Rozkazuję. Na moją odpowiedzialność.

— Quinn… — W głosie sanitariusza słychać było autentyczne cierpienie. — Czy on wydałby taki rozkaz?

— Właśnie stracił prawo głosu. No dobrze. — Wzięła głęboki oddech. — Ja to zrobię. Zabierz się do fazy wstępnej.

Zacisnąwszy zęby, przystąpił do wypełniania rozkazu. Otworzył drzwi na końcu komory i wysunął tacę ze sprzętem. Wszystkie instrumenty były w nieładzie, ponieważ już ich użyto, a potem spakowano w wielkim pośpiechu. Rozwinął z izolacji kilka zrolowanych sporych butelek.

Quinn nacisnęła zamek i otworzyła komorę. Wieko odskoczyło z hałasem i uniosło się. Sięgnęła do środka, rozpinając coś, czego Mark nie widział. I nie chciał widzieć. Syknęła, gdy od jej dłoni oderwała się zamrożona w jednej chwili skóra, ale Quinn sięgnęła ponownie. Ze stłumionym jękiem wydobyła z komory zielonkawe, posiniałe nagie ciało kobiety i złożyła na podłodze. Była to zmasakrowana Dendarianka, która osłaniała ich wcześniej z góry na motolocie, Phillipi. Patrol Thorne’a, nie zważając na ogień Bharaputran, odnalazł ją w końcu niedaleko strąconego pojazdu, jakieś dwa budynki od miejsca, w którym zgubiła hełm. Miała złamany kręgosłup, złamane kończyny; umierała wiele godzin, mimo heroicznego wysiłku sanitariusza Zielonych. Quinn uniosła głowę, spostrzegając wpatrzonego w nią Marka. W oczach miała pustkę.

— Nie masz nic do… zawiń ją. — Wskazała na Phillipi, a potem pospiesznie wróciła do Milesa, którym zajmował się klęczący przy nim sanitariusz Niebieskich.

Mark otrząsnął się wreszcie z paraliżu, podszedł do kriokomory i wśród instrumentów znalazł cienką folię termiczną. Bał się sinego ciała, ale bardziej przeraziła go Quinn, nie śmiał się więc jej sprzeciwić. Rozłożył srebrną folię i zawinął w nią zimną i martwą kobietę. Była sztywna i ciężka.

Kiedy się podniósł, usłyszał przyciszony głos sanitariusza, który zanurzał dłonie bez rękawiczek w krwawej jamie, stanowiącej niegdyś klatką piersiową Milesa Vorkosigana.

— Nie mogę znaleźć końca. Gdzie to się, do cholery, kończy? Przynajmniej aorta, cokolwiek…

— Skończyło się cztery minuty temu — warknęła Quinn, ponownie wydobyła nóż wibracyjny i przecięła gardło Milesa — zrobiła dwa dokładne nacięcia, nie naruszające jednak tchawicy. Wsunęła palce w powstałą ranę. Sanitariusz uniósł wzrok i rzekł:

— Upewnij się, że to tętnica, a nie żyła szyjna.

— Staram się. Nie są oznaczone kolorowym kodem. — Znalazła coś jasnego i gumowatego. Z izolowanego pojemnika wyciągnęła rurkę i wcisnęła jej plastikową końcówkę do domniemanej tętnicy. Włączyła zasilanie; zabzyczała mała pompa, wtłaczając szklisty zielonkawy kriopłyn do przezroczystej rurki. Quinn wyciągnęła z pojemnika drugą rurkę i wsunęła jej koniec z drugiej strony szyi Milesa. Z przeciętych naczyń zaczęła płynąć krew, zalewając jej ręce i chlapiąc wszystko dookoła; nie tryskała falami w rytmie skurczów serca, ale płynęła martwym, nieprzerwanym strumieniem. Rozlała się na podłodze w połyskującą kałużę, potem ruszyła cieniutką karminową strużką w dół jakiegoś zagłębienia posadzki. Zdumiewająca ilość krwi. Zbite w gromadkę klony płakały. Mark czuł bolesne pulsowanie w skroniach, od którego ciemniało mu w oczach.

Quinn nie wyłączała pomp, dopóki z rurki nie zaczęła wypływać zielonkawa przezroczysta ciecz. Tymczasem sanitariusz odnalazł widocznie to, czego szukał, i zainstalował jeszcze dwie rurki. W ranie wezbrała mieszanina krwi i kriopłynu. Strużka zmieniła się w prawdziwą rzekę. Sanitariusz zdjął Milesowi buty i skarpety, po czym zbadał czujnikami obnażone i blade stopy.

— Już prawie… cholera, zużyliśmy prawie wszystko. — Podbiegł do automatycznego pojemnika, który sam się wyłączył i mrugał czerwoną lampką wskaźnika.

— Ja już nie mam nic — powiedziała Quinn.

— Prawdopodobnie wystarczy. Oboje byli nieduzi. Zaciśnij końcówki… — Rzucił jej jakiś błyszczący instrument, który złapała w powietrzu. Pochylili się nad drobnym ciałem. — No to do komory — rzekł sanitariusz. Quinn przytrzymywała głowę Milesa, a sanitariusz chwycił go za tułów i biodra. Ręce i nogi zwisały bezwładnie. — Lekki… — Szybko włożyli nagie ciało do kriokomory, zostawiając na podłodze przesiąknięty krwią mundur. Quinn powierzyła sanitariuszowi wykonanie ostatnich połączeń, a sama odwróciła wzrok i zaczęła mówić do hełmu. Nie patrzyła na leżący u jej stóp długi srebrzysty pakunek.

Do sali wbiegł Thorne. Gdzie on się podziewał? Dał znak Quinn i wskazując ruchem głowy ciała Bharaputran, zameldował:

— Na pewno weszli przez tunele. Kazałem zabezpieczyć wyjścia. — Popatrzył zrozpaczony na kriokomorę. Hermafrodyta wyglądał, jak gdyby nagle przybyło mu parę lat. Jak gdyby się… postarzał.

Quinn skinieniem głowy przyjęła meldunek do wiadomości.

— Przełącz się na kanał 9-C. Mamy kłopoty na zewnątrz.

Mark ocknął się z odrętwienia i poczuł, że budzi się w nim nikłe zainteresowanie. Ponownie włączył swój hełm, który w rozpaczy i beznadziei wyłączył wiele godzin temu, gdy dowodzenie przejął Thorne. Ustawił odbiór na tym samym kanale co komandor.

Osłaniających ich łudzi Pomarańczowych i Niebieskich mocno naciskały wzmocnione oddziały sił bezpieczeństwa. Zauważywszy, że Quinn długo zwleka z opuszczeniem budynku, Bharaputranie zlecieli się jak muchy do padliny. Na pokładzie wahadłowca znalazło się już dwie trzecie klonów, więc wróg przestał kierować tam ogień, ale zaczął szybko gromadzić oddziały powietrznodesantowe, krążące w górze jak sępy. Quinn i reszcie groziło, że zostaną okrążeni i odcięci.

— Musi być inna droga — mruknęła Quinn. Włączyła inny kanał. — Poruczniku Kimura, co u ciebie? Wciąż słaby opór?

— Wręcz przeciwnie, twardy aż miło. Mam teraz pełne ręce roboty, Quinnie. — Piskliwy i dziwnie wesoły głos Kimury przerywały zakłócenia świadczące o częstym użyciu ognia plazmowego i lustrzanej tarczy. — Wykonaliśmy zadanie i wycofujemy się. W każdym razie próbujemy. Później pogadamy, dobra? — Znów usłyszeli szum zakłóceń.

— Jakie zadanie? Uważaj na swój wahadłowiec, słyszysz mnie? Może będziecie musieli po nas przylecieć. Melduj się, gdy tylko poderwiesz maszynę.

— W porządku. — Chwila ciszy. — Dlaczego na tym kanale nie ma admirała, Quinnie?

Quinn zacisnęła z bólem powieki.

— Chwilowo… jest poza zasięgiem. Do roboty, Kimura!

Odpowiedź porucznika, jeśli w ogóle jakakolwiek padła, utonęła w kolejnej fali zakłóceń. W hełmie Marka nie było żadnego programu dotyczącego zadania Kimury, lecz porucznik nadawał chyba spoza kompleksu medycznego. Jakiś manewr obliczony na zmylenie przeciwnika? Jeśli tak, to Kimura odciągnął od nich o wiele za mało żołnierzy. Przez inny kanał zameldował się z pokładu wahadłowca sierżant Framingham, ponaglając Quinn, a niemal równocześnie zgłosiła się osłona z Oddziału Pomarańczowych, która pod naporem siły musiała opuścić następne stanowisko obrony.

— Czy wahadłowiec mógłby wylądować na tym budynku i nas zabrać? — zapytała Quinn, wpatrując się w dźwigary pod sufitem.

Thorne zmarszczył brwi, podążając za jej spojrzeniem.

— Chyba wgniótłby dach.

— Cholera. Macie jakieś inne pomysły?

— Dołem — odezwał się nieoczekiwanie Mark. Oboje Dendarianie drgnęli, ale zanim rozpłaszczyli się na podłodze, zorientowali się, co ma na myśli. — Dołem, tunelami. Bharaputranie tamtędy weszli, my możemy wyjść.

— To labirynt — zaprotestowała Quinn.

— Mam mapę — odparł Mark. — Cały Oddział Zielonych ma ją załadowaną do pamięci. Zieloni mogą poprowadzić.

— Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym wcześniej? — warknęła zupełnie bez sensu Quinn, jakby nie pamiętała, że nie było żadnego „wcześniej”.

Thorne przytaknął skinieniem głowy, po czym zaczął pospiesznie oglądać holomapę na wyświetlaczu hełmu.

— Da się zrobić. Jest trasa — prowadzi do budynku za waszym wahadłowcem, Quinn. Obrona bharaputrańska jest tam słaba i kieruje uwagę w drugą stronę. Poza tym na dole nie pomoże im przewaga liczebna.

Quinn wbiła wzrok w podłogę.

— Nie cierpię grzebać się w ziemi. Potrzebuję przestrzeni, że by czuć się swobodnie, żeby oddychać. No dobrze, zróbmy to. Sierżancie Tauro!

Po trwającej jeszcze parę chwil krzątaninie i wysadzeniu kilku drzwi mały oddział ruszył w dalszą drogę, zjeżdżając rurą windową i wchodząc do tuneli technicznych. Przed główną grupę wysłano zwiad. Taura kazała sześciu klonom nieść opakowane w srebrną folię ciało Phillipi złożone na trzech metalowych belkach, które wyrwała z balustrad pomostów. Jak gdyby istniała jeszcze resztka nadziei, że uda się wskrzesić dzielną Dendariankę.

Mark szedł obok lotopalety z kriokomorą, którą ciągnął niespokojny sanitariusz. Kątem oka zerknął na przezroczystą pokrywę. Jego pierwowzór leżał z otwartymi, poszarzałymi ustami, blady i nieruchomy. Mróz wymalował wzory wzdłuż uszczelnienia, a z urządzenia chłodzącego buchało wydalone ciepło. Na czujnikach podczerwieni wroga komora będzie płonęła jak ognisko. Mark zadrżał i nachylił się bliżej ciepłego promieniowania. Był głodny i zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Do diabła z tobą, Milesie Vorkosigan. Tyle ci chciałem powiedzieć, a teraz nie słuchasz.

Prosty tunel, którym maszerowali, przechodził pod kolejnym budynkiem, prowadząc przez podwójne drzwi do szerokiego holu, gdzie kończyło się wiele różnych przejść; były tu rury windowe, schody awaryjne, inne tunele i szafki techniczne. Wszystkie drzwi zostały otwarte lub wysadzone przez żołnierzy ze zwiadu, którzy szukali Bharaputran. W powietrzu unosił się ostry zapach dymu i intensywna woń, jaką pozostawia po sobie działanie łuku plazmowego. Niestety, w tym rozwidleniu zwiadowcy trafili chyba na tych, których szukali.

Zgasły światła. Wokół Marka zamknęły się ekrany na dendariańskich hełmach, włączono podczerwień. Poszedł za ich przykładem i po chwili patrzył zdezorientowany na świat pozbawiony kolorów. W hełmie słyszał trzask nakładających się na siebie głosów zwiadowców, którzy biegli tyłem w stronę holu dwoma różnymi korytarzami, strzelając z łuków plazmowych, plujących oślepiającym płomieniem. Z rury windowej wysypało się czterech Bharaputran, rozcinając na dwie części kolumnę Quinn. Powstało ogromne zamieszanie i rozpoczęła się walka wręcz. Jakiś Dendarianin, biorąc zamach, przypadkiem powalił na ziemię Marka, który schronił się za lotopaletą.

— Nie ma osłony — jęknął sanitariusz, przywierając ciałem do kriokomory. Nad głowami całkiem blisko śmigały łuki ognia. — Wystarczy jeden celny strzał i…

— Do rury windowej — krzyknął do niego Mark. Sanitariusz skinął głową i popchnął lotopaletę do najbliższego ciemnego otworu, gdzie nie dostrzegli Bharaputran. Rura windowa była wyłączona albo przeciwne pola grawitacyjne uszkodziło obwody w windzie i palecie. Sanitariusz wdrapał się na kriokomorę jak na konia i zaczął znikać Markowi z oczu. Ruszył za nim jeden z żołnierzy, spuszczając się do wnętrza rury po drabinie awaryjnej. Gdy Mark gramolił się na nogi, trzy razy z rzędu trafił w niego łuk plazmowy, znowu go przewracając. Pole lustrzane z hałasem odbiło ogień, rozbłyskując niebiesko, natomiast on przeturlał się przez fale gorąca w stronę rury windowej. Zaczął śladem tamtego żołnierza schodzić po drabinie, by zniknąć z linii ognia.

Ale nie do końca mu się udało. U wejścia błysnął hełm bharaputrański, a potem ciemność rozdarł jak błyskawica ogień łuku plazmowego. Żołnierz pomógł sanitariuszowi zabrać lotopaletę ze strzelnicy, w jaką nieoczekiwanie zmieniła się rura windowa, i wypchnąć ją przez najniższe wejście, gdzie po chwili sam się wcisnął. Mark gramolił się za nimi, czując się jak żywa pochodnia spowita siatką i żarząca się trzaskającym błękitnym blaskiem. Ile to już było strzałów? Stracił rachubę. Ile jeszcze tarcza wytrzyma, zanim się wypali?

Dendarianin zajął pozycję strzelecką, celując w stronę rury windowej, ale nie szedł za nimi żaden Bharaputranin. Stali w ciemnym i cichym zaułku, gdzie dobiegało jedynie echo odgłosów toczącej się na górze walki. Było to pomieszczenie znacznie mniejsze od tamtego i prowadziły z niego tylko dwa wyjścia. Słabe żółte światła awaryjne na podłodze dawały złudne poczucie ciepła i bezpieczeństwa.

— Do diabła — rzekł sanitariusz, spoglądając w górę. — Chyba właśnie trafiliśmy w ślepą uliczkę.

— Niekoniecznie — odparł Mark. Ani sanitariusz, ani żołnierz nie byli z Oddziału Zielonych, lecz hełm Marka naturalnie został zaprogramowany tak jak hełmy Zielonych. Włączył holomapę, znalazł ich obecną lokalizację, a komputer wytyczył trasę. — Z tego poziomu też się tam dostaniemy. Tylko trochę dookoła, ale spotkanie z Bharaputranami jest dzięki temu mniej prawdopodobne.

— Chcę to zobaczyć — oświadczył sanitariusz.

Z ociąganiem, ale i z ulgą Mark podał mu swój hełm. Sanitariusz wcisnął go na głowę i przez chwilę studiował czerwoną linię wijącą się przez wyświetlony trójwymiarowy plan kompleksu medycznego. Mark ostrożnie zajrzał do rury windowej. Na górze nie czaił się żaden Bharaputranin, a odgłosy bitwy były przytłumione, jakby coraz bardziej się oddalały. Odwrócił się, napotykając utkwione w sobie spojrzenie dendariańskiego żołnierza, którego oczy błyszczały zza ekranu. Nie, nie jestem twoim admirałem. Przykre, co? Żołnierz najwyraźniej był zdania, że Bharaputranie zastrzelili nie tego malca, którego powinni. Mark zrozumiał to bez słów. Zgarbił się.

— Dobra — zdecydował sanitariusz. Mimo opuszczonego ekranu w hełmie widać było, że zaciska szczęki.

— Jeżeli się pospieszycie, może nawet dotrzecie tam przed komandor Quinn — rzekł Mark. Wciąż trzymał hełm sanitariusza. Z góry nie dochodziły już żadne dźwięki. Miał gonić ostrzeliwującą się grupę Quinn czy zostać i próbować pomóc transportować lotopaletę? Nie wiedział, czy bardziej boi się Quinn, czy ognia, jaki ściągał na siebie jej oddział. W każdym razie przy kriokomorze będzie chyba bezpieczniej.

Głęboko nabrał powietrza.

— Zatrzymaj mój hełm. Wezmę twój. — Sanitariusz i komandos popatrzyli na niego nieprzychylnie, wręcz z odrazą. — Pójdę z Quinn i klonami. — Ze swoimi klonami. Czy Quinn w ogóle mogło obchodzić ich życie?

— Więc idź — powiedział sanitariusz. Obaj z żołnierzem zabrali lotopaletę za drzwi, nie oglądając się za siebie. Z pewnością uznali, że bardziej byłby dla nich ciężarem niż wsparciem, więc z ulgą uwolnili się od jego towarzystwa.

Z ponurą miną wspiął się z powrotem po drabinie w rurze windowej. Kiedy na poziomie jego oczu pojawiła się podłoga holu, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Ujrzał masę zniszczeń. Z duszącym dymem mieszała się para z instalacji tryskaczowej. W holu leżało na brzuchu nieruchome ciało w brązowym uniformie. Podłoga była mokra i śliska. Wyskoczył z rury i pomknął jak spłoszony koń przez korytarz, którym musieli pójść Dendarianie, jeżeli trzymali się zaplanowanej trasy. Kolejne zniszczenia — ślady po plazmie — upewniły go, że jest na właściwej drodze.

Skręcił za róg, ale nagle zahamował i cofnął się, znikając za załomem. Bharaputranie nie zauważyli go; patrzyli w przeciwną stronę. Zaczął wracać korytarzem, próbując równocześnie niezdarnie wybrać kanał w nieznanym hełmie. Wreszcie odnalazł Quinn.

— Komandor Quinn? Ee… tu Mark.

— Gdzie ty, do cholery, jesteś? I gdzie jest Norwood?!

— Wziął mój hełm. Poszedł z kriokomorą inną trasą. Jestem za wami, ale nie mogę dołączyć. Przede mną jest co najmniej czterech Bharaputran w pełnym uzbrojeniu, w pancerzach kosmicznych, podchodzą was z tyłu. Uważajcie.

— Do diabła, mają przewagę liczebną. Jeszcze tego brakowało. — Quinn zamilkła. — Nie, poradzę sobie z nimi. Mark, znikaj stamtąd, wracaj do Norwooda. Biegiem!

— Co chcesz zrobić?

— Zrzucić na tych drani dach. Bardzo im się przydadzą pancerze kosmiczne. Uciekaj!

Gdy usłyszał, co Quinn planuje, skoczył na drabinę do pierwszej rury windowej, jaką napotkał, i zaczął błyskawiczną wspinaczkę, w ogóle się nie zastanawiał, dokąd prowadzi ta droga. Nie chciał schodzić pod ziemię niżej niż to konieczne, gdy…

Czuł się jak podczas trzęsienia ziemi. Chwycił się mocno drabiny, rura zaczęła się wyginać i trzeszczeć, a grzmot przeszył wstrząsem jego ciało. Chwilę później było po wszystkim, jeśli nie liczyć dudniącego echa. Podjął przerwaną wspinaczkę. Nad głową miał światło dzienne, które srebrzyście rozjaśniało wejście do rury.

Wyszedł na parter budynku urządzonego jak luksusowe biuro. Okna były popękane i poznaczone drobnymi gwiazdkami. Wybił w jednym z nich dziurę, wygramolił się na zewnątrz i podniósł ekran podczerwieni. Połowa innego budynku po jego prawej ręce zapadła się, tworząc olbrzymi krater. W powietrzu unosiły się kłęby duszącego pyłu. Bharaputranie dzięki swoim sztywnym pancerzom pewnie jeszcze żyli pod gruzami, ale aby się do nich dostać, ratownicy musieliby kopać wiele godzin. Ciężko dysząc w jasnym świetle dnia, Mark uśmiechnął się mimo strachu, który odczuwał.

Hełm sanitariusza nie miał takich możliwości podsłuchiwania jak jego hełm naczelnego dowódcy, lecz mimo to znów usłyszał głos Quinn:

— Dobra, Norwood, idźcie dalej — mówiła. — Ale migiem! Framingham! Słyszałeś to? Pilnuj Norwooda. Zacznij ściągać swoich ludzi z osłony. Startuj, kiedy tylko Norwood i Tonkin znajdą się na pokładzie. Kimura! Jesteś w powietrzu? — Krótka pauza; Mark nie słyszał odpowiedzi Kimury, kimkolwiek i gdziekolwiek był ten żołnierz. Ale domyślił się jej treści z reakcji Quinn. — Właśnie przygotowaliśmy ci nowe lądowisko. Trochę nierówne, ale da się usiąść. Kieruj się moim sygnałem, schodź prosto do krateru. Zmieścisz się. Tak, ty też, zbadałam laserem, ty też możesz tu lądować. Teraz możesz już ryzykować wahadłowiec, Kimura. Czekam!

On również zaczął się kierować w stronę krateru, przemykając wzdłuż bocznej ściany budynku, chroniąc się pod jego wystającymi częściami, dopóki stukot spadających odłamków betonu nie powiedział mu, że uszkodzona przez wybuch konstrukcja balkonu długo już nie wytrzyma. Zostać tu i umrzeć pod balkonem czy wyjść na otwartą przestrzeń i zginąć od strzału? Tak czy inaczej, na pewno dokona złego wyboru. Jak brzmiała ta sentencja, która tak często powtarzała się w podręcznikach wojskowych Vorkosigana? Żaden plan bitwy nie przetrwa pierwszego kontaktu z nieprzyjacielem. Taktyka i kaprysy Quinn zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz postanowiła wykorzystać powstały otwór w ziemi. Usłyszał coraz głośniejszy ryk nadlatującego wahadłowca, więc wybiegł spod balkonu, który drżąc od wibracji, groził zwaleniem. Jeden koniec nie wytrzymał i runął z hukiem. Mark biegł dalej. Niech bharaputrańscy snajperzy próbują strzelać do ruchomego celu.

Quinn ze swoim oddziałem odważyła się wybiec na otwartą przestrzeń w momencie, gdy wahadłowiec, rozstawiwszy nogi jak monstrualny owad, ostrożnie sadowił się w kraterze. Kilku ostatnich Bharaputran zajmowało jeszcze pozycje na dachu przeciwległego budynku i nękało ich ogniem. Mieli jednak tylko łuki plazmowe i nadal uważali, żeby nie trafić klonów — choć jedna z różowo ubranych dziewczynek krzyknęła, bo zahaczyła o wiązkę odbitą od dendariańskiej tarczy lustrzanej. Na szczęście doznała jedynie lekkich oparzeń, bolesnych, ale niegroźnych dla życia. Płakała roztrzęsiona, lecz dendariański komandos, nie zważając na to, złapał ją i poprowadził w stronę włazu desantowca, z którego zaczął się wysuwać trap.

Kilku Bharaputran, straciwszy nadzieję na pokonanie wahadłowca zwykłą bronią snajperską, zmieniło taktykę. Zaczęli skupiać ogień na Quinn, posyłając strzał za strzałem prosto w jej przeciążoną tarczę. Pod zmasowanym ogniem komandor chwiała się na nogach, rozbłyskując co chwilę błękitnym blaskiem. Klony i Dendarianie prędko wbiegali po trapie na pokład.

Hełmy dowódców ściągają ogień. Nie miał innego wyjścia, tylko przebiec przed Quinn. Powietrze wokół niego zajaśniało od energii jego tarczy lustrzanej, ale ten moment wystarczył, żeby Quinn odzyskała równowagę. Chwyciła go za rękę i razem pokonali sprintem trap, wchodząc na pokład ostatni. Wahadłowiec szarpnął i wzniósł się w powietrze, chowając trap w chwili, gdy oboje wpadli do środka przez właz, który natychmiast się zamknął. Cisza zadźwięczała im przeraźliwie w uszach.

Mark przewrócił się na plecy i leżał, chwytając łapczywie powietrze. Płuca paliły go żywym ogniem. Quinn siedziała, a jej zaczerwieniona twarz wyraźnie odcinała się od szarego kaptura. Niewielkie oparzenie, jak od nadmiaru słońca. Po trzech głębokich oddechach zamknęła usta i z lękiem dotknęła policzków. Mark przypomniał sobie, że tej kobiecie plazma wypaliła kiedyś całą twarz. Ale to zdarzyło się dawno temu. Tym razem twarz ocalała. Tym razem.

Quinn uklękła i znów zaczęła przerzucać kanały w swoim hełmie, który o mały włos, a ściągnąłby na nią zgubę. Po chwili zerwała się z podłogi i pobiegła naprzód, obijając się po drodze, ponieważ podczas nabierania prędkości wahadłowcem mocno szarpało. Mark usiadł, rozglądając się wokół siebie zdezorientowany. Rozpoznał sierżant Taurę, Thorne’a i klony. Resztę stanowili nieznani mu Dendarianie, prawdopodobnie z Oddziału Żółtych pod dowództwem porucznika Kimury, niektórzy mieli na sobie szare mundury polowe, inni pełny rynsztunek kosmiczny. Ich stroje wydawały się raczej podniszczone. Wszystkie cztery koje dla rannych umieszczone z tyłu desantowca zostały zajęte, a piątego komandosa trzeba było położyć na podłodze. Jednak opiekująca się nimi lekarka nie wykazywała żadnej nerwowości. Spokojnie krzątała się przy pacjentach, których stan był widocznie na tyle stabilny, że mogli czekać na dalsze leczenie w bardziej sprzyjających warunkach. Kriokomora Żółtych została jednak zajęta. Rokowania zawiniętej w folię Phillipi były tak złe, że Mark zastanawiał się, czy będą próbowali dalej ją zamrażać, kiedy znajdą się na pokładzie „Peregrine’a”. Poza Dendarianką i kriokomorą nie dostrzegł więcej przykrytych ciał, żadnych worków na zwłoki — oddziałowi Kimury widocznie udało się szczęśliwie wypełnić misję.

Wahadłowiec przechylił się; krążyli, nie wchodząc jeszcze na orbitę. Mark cicho jęknął i wstał, żeby sprawdzić, dokąd poszła Quinn.

Gdy zobaczył jeńca, stanął jak wryty. Mężczyzna siedział ze związanymi z tyłu rękami i przypięty do fotela, a pilnowało go dwoje Dendarian z Oddziału Żółtych, wysoki mężczyzna i muskularna kobieta, która giętkością ruchów i nieruchomymi oczyma przypominała Markowi węża. Jeniec wyglądał na czterdzieści kilka lat i miał na sobie brązową tunikę oraz spodnie. Spod złotego kółka, którym spiął z tyłu włosy, wymykały się niesforne kosmyki, opadając mu na twarz. Nie szamotał się, lecz siedział spokojnie, czekając na rozwój wypadków z chłodną cierpliwością, która doskonale pasowała do bezruchu kobiety-węża.

Bharaputra. Ten Bharaputra, baron Bharaputra, Vasa Luigi we własnej osobie. W ciągu ośmiu lat, jakie upłynęły od chwili, gdy Mark widział go ostatni raz, nie zmienił się ani trochę.

Vasa Luigi uniósł wzrok, a gdy ujrzał Marka, w jego oczach błysnęło zdumienie.

— To pan, admirale — mruknął.

— Owszem — odparł odruchowo Mark głosem Naismitha. Zachwiał się, ponieważ wahadłowiec mocniej się przechylił. Starał się ukryć drżenie kolan będące skutkiem przerażenia i wyczerpania. W nocy poprzedzającej akcję też nie spał. Bharaputra tutaj?

Baron uniósł brew.

— Czyje to na pańskiej koszuli?

Mark spuścił wzrok na własną pierś. Długa plama krwi jeszcze nie zbrązowiała, wciąż była wilgotna, lepka i zimna. Przez chwilę miał ochotę odpowiedzieć: „Mojego brata”, aby zaszokować barona. Nie był jednak pewien, czy baronem cokolwiek potrafi wstrząsnąć. Chcąc uniknąć bardziej poufałej rozmowy, uciekł do przedniej części wahadłowca. Baron Bharaputra. Quinn i jej towarzysze postanowili igrać z ogniem, ale jak to sobie wyobrażają? Przynajmniej zrozumiał, dlaczego wahadłowiec może bezpiecznie krążyć w zasięgu ognia Bharaputran.

Zastał Quinn i Thorne’a w kabinie pilota razem z Kimurą, dowódcą Oddziału Żółtych. Quinn przejęła stanowisko łączności. Zsunęła szary kaptur, a jej wzburzone ciemne włosy zlepiał pot.

— Framingham! Melduj się! — krzyczała. — Musisz startować. Masz nad sobą bharaputrańskie posiłki.

Po drugiej strome pokładu załogowego siedział Thorne i wpatrywał się w holowidowy monitor operacyjny. Dwie kolorowe kropki oznaczające dendariańskie myśliwce zanurkowały, lecz nie udało się im rozerwać szyku wahadłowców wroga, które przesuwały się nad widmowym gwiezdnym modelem miasta wyobrażającym prawdziwe miasto znajdujące się pod nimi. Mark zerknął przez okno za ramieniem pilota, ale w jasnym smogu poranka nie mógł zobaczyć oryginału.

— Właśnie usiłujemy odzyskać rannego, pani komandor — powiedział głos Framinghama. — Za chwilę oddział powinien wrócić.

— Poza tym macie wszystkich? Macie Norwooda? Nie potrafię namierzyć jego hełmu!

Na chwilę zapadła cisza. Quinn zaciskała i otwierała dłonie. Paznokcie miała obgryzione do krwi.

Wreszcie Framingham odezwał się ponownie:

— Już go mamy. Mamy wszystkich, żywych i martwych, z wyjątkiem Phillipi. Nie chcę zostawiać nikogo w rękach tych łajdaków i jeżeli mogę coś zrobić…

— My mamy Phillipi.

— Dzięki Bogu! Wobec tego nikogo nie brakuje. Komandor Quinn, startujemy.

— Masz cenny ładunek, Framingham — powiedziała Quinn. — Spotykamy się pod osłoną ognia „Peregrine’a”. Twoich skrzydeł będą pilnować myśliwce. — Kropki na holomonitorze oderwały się od pełznącego wolno nieprzyjaciela, zostawiając go w tyle.

— A wasze skrzydła?

— Będziemy ci siedzieć na ogonie. Oddział Żółtych kupił nam bilet pierwszej klasy do bezpiecznego portu. Tym portem jest Stacja Fella.

— A potem odlatujemy?

— Nie. „Ariel” uległ wcześniej uszkodzeniom. Zostajemy w doku, wszystko zostało ustalone.

— Zrozumiałem. Do zobaczenia na miejscu.

Formacja dendariańska utworzyła w końcu zwarty szyk i ruszyła w górę. Mark opadł na fotel, chwytając się kurczowo oparcia. Obserwując monitor, zdał sobie sprawę, że wahadłowce myśliwskie były bardziej narażone na ogień niż desantowce. Jeden z myśliwców wyraźnie miał kłopoty z nabraniem prędkości. Trzymał się blisko wahadłowca Żółtych. Formacja dostosowała do niego swoje tempo. Ale przynajmniej raz wszystko przebiegało zgodnie z planem. Kiedy wyszli z atmosfery i skierowali się w stronę orbity, bharaputrańskie myśliwce z ociąganiem zawróciły.

Zmęczona Quinn oparła łokcie na konsoli i ukryła zaczerwienioną twarz w dłoniach, trąc obolałe powieki. Thorne siedział blady, milczący. Wszyscy troje, Quinn, Thorne i Mark, mieli na sobie podobne ślady krwi, które wiązały ich niczym czerwona szarfa.

Wreszcie pojawiła się przed nimi Stacja Fella. Była to ogromna konstrukcja, największa z orbitalnych stacji transferowych wokół Obszaru Jacksona, gdzie mieściła się siedziba Domu Fell i jego główne miasto. Baron Fell utrzymywał wysoką pozycję, która bardzo mu się podobała. W delikatnej sieci wzajemnych powiązań Wielkich Domów, Dom Fell dysponował chyba największą siłą i zdolnością niszczenia przeciwników. Ale siła na Jacksonie rzadko przynosiła korzyści, tu osiągnięcia liczyło się w pieniądzach. Czym Dendarianie chcieli zapłacić za pomoc lub przynajmniej neutralność Fella? Osobą barona Bharaputry uwięzionego teraz w ładowni? Jaką wartość przetargową przedstawiały wobec tego klony, taką jak niewarte uwagi drobne? I pomyśleć, że gardził Jacksończykami za to, że są ucieleśnieniem bezdusznego handlu.

Stacja Fella wyłaniała się właśnie z cienia planety. Wędrująca linia rozdzielająca ciemność i światło słoneczne powoli odsłaniała ogrom budowli. Powoli wytracali prędkość, zbliżając się do ramienia stacji i podając namiary kontroli lotów Fella oraz uzbrojonym holownikom, które nagle pojawiły się obok, aby ich eskortować. Do stacji zbliżał się „Peregrine”. Desantowce i myśliwce okrążały swój macierzysty statek, podchodząc do blokad doków jak posłuszne dzieci. Sam „Peregrine” delikatnie zatrzymał się w wyznaczonym miejscu cumowania.

Szczęk blokad u lewej burty statku i syk zamków rękawa wyjściowego oznajmiły im, że są w domu. Dendarianie pospiesznie przetransportowali rannych z ładowni do szpitala pokładowego na „Peregrinie”, a potem wrócili i już wolniej przystąpili do rutynowych działań podczas cumowania. Quinn przemknęła obok nich, a po piętach deptał jej Thorne. Mark ruszył ich śladem, jak gdyby rzeczywiście łączyła ich śmiertelna krwawa szarfa.

Quinn biegła do bocznego włazu na sterburcie, gdzie wkrótce miał przycumować wahadłowiec Framinghama. Dotarli na miejsce w chwili, gdy przymocowano rękaw, dlatego na początku musieli przepuścić wynoszonych rannych. Mark z niepokojem rozpoznał wśród nich Tonkina, który wcześniej towarzyszył Norwoodowi. Tonkin zmienił rolę, z eskorty sam stał się pacjentem. Miał pociemniałą i nieruchomą twarz, gdy nieprzytomnego przenoszono go spiesznie na lotopaletę. Coś tu jest nie tak.

Quinn niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Z wahadłowca zaczęli wysiadać Dendarianie, prowadzili klony. Quinn zmarszczyła brwi i zaczęła sobie torować drogę przez tłum, kierując się na pokład wahadłowca.

Thorne i Mark także weszli przez rękaw i znaleźli się w chaosie spowodowanym brakiem grawitacji. Dzieci-klony płakały lub miały silne mdłości — Dendarianie usiłowali je złapać i skierować do wyjścia. Jeden z komandosów uzbrojony w ręczny generator próżni gonił krople ostatniego posiłku któregoś dziecka, aby wszyscy nie musieli ich wdychać. Wśród krzyków i gwaru trudno było zebrać myśli. Wrzaski Framinghama, usiłującego przywrócić wojskowy dryl i przyspieszyć wyprowadzenie przerażonych klonów z ładowni, nie przynosiły żadnego skutku.

— Framingham! — Quinn podpłynęła bliżej i złapała go za kostkę. — Framingham! Gdzie jest kriokomora, którą eskortował Norwood?

Spojrzał na nią, marszcząc brwi.

— Przecież sama pani powiedziała, pani komandor, że wy ją macie.

— Co?

— Powiedziała pani, że macie Phillipi. — Skrzywił usta ze wzburzeniem. — Do diabła, jeżeli ją zostawiłem, nie wiem…

— Zgadza się, mamy Phillipi, ale jej… już nie ma w kriokomorze. Norwood miał dostarczyć komorę do ciebie. Norwood i Tonkin.

— Nie mieli jej, kiedy mój patrol ich wyciągnął. Zabraliśmy ich obu. Norwood zginął. Dostał w oko jednym z tych cholernych granatów igłowych. Roztrzaskało mu głowę na kawałki. Ale nie zostawiłem jego ciała, jest w worku.

Hełmy dowódców przyciągają ogień. Wiedziałem… Nic dziwnego, że Quinn nie mogła połączyć się z Norwoodem.

— Kriokomora, Framingham! — W głosie Quinn zabrzmiał krzyk rozpaczy, jakiej Mark nigdy u niej nie słyszał.

— Nie widzieliśmy żadnej kriokomory, Quinn! Norwood i Tonkin jej nie mieli! Zresztą dlaczego miałaby być taka ważna, skoro nie było w niej Phillipi?

Quinn puściła jego nogę i odpłynęła w powietrzu, przyciągając do piersi nogi i kuląc się z bólu. Jej oczy były wielkie i ciemne. Powstrzymała się, by nie bluznąć stekiem przekleństw, zacisnęła zęby tak mocno, że zbielały jej dziąsła. Thorne zbladł jak ściana.

— Thorne — powiedziała Quinn, kiedy już odzyskała głos. — Połącz się z Eleną. Od tej chwili obydwa statki zachowują absolutną ciszę w eterze. Nie ma wyjść, przepustek ani kontaktów ze Stacją Fella bez mojego pozwolenia. Powiedz jej, żeby zabrała ze sobą porucznika Harta z „Ariela”. Chcę się z nimi natychmiast widzieć, osobiście. Idź.

Thorne skinął głową, obrócił się w powietrzu i odepchnął, zmierzając w stronę pokładu załogowego.

— O co chodzi? — spytał sierżant Framingham.

Quinn wolno wciągnęła powietrze.

— Framingham, zostawiliśmy na dole admirała.

— Co pani wygaduje, przecież stoi tutaj… — Palec sierżanta wycelował prosto w Marka. Jego dłoń zacisnęła się w pięść. — Och. — Zamilkł. — To jego klon.

Oczy Quinn płonęły; Mark czuł, jak przeszywają mu czaszkę niczym wiertła laserowe.

— Może nie — rzekła ze śmiertelnym znużeniem w głosie. — Dom Bharaputra wcale nie musi o tym wiedzieć.

— Tak? — Framingham zmrużył oczy, zastanawiając się nad jej słowami.

Nie! — krzyknął w duchu Mark. Cicho. Bardzo cicho.

Загрузка...