ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Lotniak przechylił się na bok. Wyciągając szyję, Miles dostrzegł przelotnie to, co było na dole, a raczej czego nie było. Świt wolno wydobywał z mroku zimową pustynię. W promieniu wielu kilometrów nie ujrzał nic ciekawego.

— Dziwne — odezwał się strażnik siedzący za sterami lotniaka. — Drzwi są otwarte. — Dotknął komunikatora i przekazał jakąś krótką zakodowaną wiadomość. Drugi strażnik poprawił się nerwowo na fotelu, obserwując swojego towarzysza. Miles kręcił głową to w jedną, to w drugą stronę, starając się widzieć ich obu jednocześnie.

Lotniak zniżył pułap. Wyrosły pod nimi skały, potem betonowy szyb. Aha, ukryte wejście. Zeszli na dół, po czym wjechali do podziemnego garażu.

— O — powiedział drugi strażnik. — Gdzie się podziały wszystkie pojazdy?

Lotniak zatrzymał się, a wyższy ze strażników ściągnął Milesa z tylnego siedzenia, uwolnił mu skrępowane kostki i postawił go na nogi. Omal nie upadł. Mając ręce związane z tyłu, nadwerężył mięśnie i blizny na piersi bardzo go bolały. Odzyskał w końcu równowagę i rozejrzał się, podobnie jak obaj strażnicy. Zwykły użytkowy garaż, przestronny, kiepsko oświetlony i przypominający pieczarę. I zupełnie pusty.

Strażnicy poprowadzili go w stronę wejścia. Otworzyli kodem jakieś automatyczne drzwi i zbliżyli się do elektronicznej komory bezpieczeństwa. Cichy szum oznaczał, że urządzenie działa.

— Vaj? — zawołał strażnik. — Jesteśmy. Sprawdź nas.

Nikt nie odpowiedział. Jeden ze strażników ruszył naprzód, rozglądając się. Wstukał kod w płytkę na ścianie.

— Mimo wszystko przełóż go przez bramkę.

Komora przepuściła go. Wciąż miał na sobie szare ubranie, które dostał od Duron; niestety, jak się okazało, nie miał wszytych w tkaninę żadnych interesujących aparatów.

Starszy stopniem strażnik postanowił użyć interkomu. Próbował kilka razy.

— Nikt nie odpowiada.

— Co mamy robić? — zapytał jego towarzysz. Starszy zmarszczył brwi.

— Rozebrać go i zabrać do szefa. Takie chyba były rozkazy.

Zdjęli z niego szary strój pokładowy; nie miał szans wygrać walki z rosłymi żołnierzami, mimo to żałował straty. Było okropnie zimno. Nawet gruboskórni strażnicy zatrzymali przez chwilę wzrok na jego poznaczonej szramami piersi. Potem znów związali mu ręce za plecami i poprowadzili w głąb podziemnej kryjówki, zaglądając podejrzliwie do każdego mijanego korytarza.

Panowała grobowa cisza. Paliły się światła, lecz nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Dziwna budowla, niezbyt duża, prosta i — pociągnął nosem — wydzielająca zdecydowanie medyczne wonie. Uznał, że to jakieś centrum badawcze. Prywatne laboratorium biologiczne Ryovala. Widocznie po ataku Dendarian sprzed czterech lat Ryoval doszedł do wniosku, że jego główny ośrodek jest nie dość bezpieczny. Miles wyraźnie to dostrzegał. To miejsce nie miało nic z ducha poprzedniej siedziby barona, gdzie w powietrzu czuło się interesy. Tu wszystko przesiąkło obsesją wojskowości. Jak gdyby ktoś, kto przyjdzie tu pracować, musiał pozostać w podziemnej jamie przez długie lata. Albo tak jak Ryoval — na zawsze. Po drodze Miles dostrzegł kilka przypominających laboratoria pustych pomieszczeń. Strażnicy parę razy wołali, lecz bez rezultatu.

Dotarli do otwartych drzwi, za którymi znajdował się rodzaj biura czy gabinetu.

— Panie baronie? — nieśmiało odezwał się starszy ze strażników. — Mamy pańskiego więźnia.

Drugi strażnik potarł sobie kark.

— Jeśli go nie ma, może weźmiemy go i zrobimy to, co z tamtym?

— Jeszcze nie wydał takiego rozkazu. Lepiej zaczekajmy.

Właśnie. Miles podejrzewał, że Ryoval nie przepadał za podwładnymi, którzy przejawiają własną inicjatywę.

Z głębokim westchnieniem, które zdradzało zdenerwowanie, starszy strażnik przestąpił próg i się rozejrzał. Młodszy popchnął Milesa do przodu, by poszedł jego śladem. Gabinet był ładnie umeblowany; stało w nim prawdziwe biurko i zagadkowe krzesło z metalowymi klamrami, które mogły skrępować nadgarstki siedzącej na nim osoby. Widocznie nikt nie mógł zakończyć rozmowy z baronem Ryovalem, dopóki baron Ryoval nie skończył. Czekali.

— Co mamy robić?

— Nie wiem. Na tym kończą się rozkazy, jakie dostałem. — Starszy zamilkł. — Może to jakiś test…

Czekali jeszcze przez pięć minut.

— Skoro nie chcecie się tu rozejrzeć — odezwał się wesoło Miles — ja to zrobię.

Spojrzeli po sobie. Starszy, zmarszczywszy czoło, wydobył ogłuszacz i zakradł się ostrożnie przez łukowy korytarzyk do drugiego pokoju. Po chwili dobiegł ich jego głos.

— Cholera.

Jeszcze później usłyszeli płaczliwy skowyt, który nagle się urwał.

Tego było za wiele nawet dla tępego grubasa, który wciąż trzymał wielką łapą ramię Milesa. Nie wypuszczając go z uścisku, ruszył za swoim towarzyszem do dużego pokoju, gdzie urządzono salon. Zajmujący całą ścianę ekran holowidu był milczący i pusty. Pokój przedzielał barek z prążkowanego drewna. Pośrodku stało niezwykle niskie krzesło zwrócone w stronę pustej przestrzeni, gdzie leżało na wznak nagie martwe ciało barona Ryovala, który niewidzącymi oczami spoglądał w sufit.

Wokół zwłok nie było widać żadnych śladów walki — żadnych przewróconych mebli ani znaków w ścianie wypalonych przez łuk plazmowy. Ślady przemocy ograniczały się wyłącznie do ciała barona: zmiażdżone gardło, zmasakrowany tułów, wokół ust resztki zaschłej krwi. W poprzek czoła biegła linia grubych na palec okrągłych znamion, jakby oparzeń. Prawą dłoń odcięto, a w jej miejscu sterczał przypieczony kikut.

Strażnicy drgnęli w przerażeniu i zdumieniu, które sparaliżowało ich jednak na krótko.

— Co się stało? — wyszeptał młodszy.

Co oni teraz poczną?

A w ogóle, w jaki sposób Ryoval rządzi swym personelem czy niewolnikami? Mniej znaczących na pewno terroryzuje; średniaków i techników trzyma w szachu znacznie subtelniej, strasząc ich i obiecując jakieś korzyści. Ale ci, jego najbliższa obstawa, muszą stanowić najściślejszą kadrę, najlepszy instrument, dzięki któremu ich pan narzucał swą wolę pozostałym.

Nie mogli być tak ograniczeni, jak mogłaby sugerować ich tępa obojętność, wówczas bowiem nie nadawaliby się do żadnej akcji. Jeśli jednak ich umysły pozostały nienaruszone, wniosek z tego taki, że baron sterował nimi poprzez emocje. Ludzie, którym Ryoval pozwalał stać obok siebie z odbezpieczoną bronią, musieli być zaprogramowani w maksymalnym stopniu, prawdopodobnie od urodzenia. Ryoval był dla nich ojcem, matką, rodziną i całym światem. Ich bogiem.

Lecz teraz bóg nie żył.

Co zrobią? Czy ich umysł w ogóle zna pojęcie wolności? Jak szybko zacznie się sypać ich program, kiedy zabrakło ośrodka? Pewnie i tak za wolno. W ich oczach zapalił się paskudny blask strachu i wściekłości.

— Ja tego nie zrobiłem — zauważył Miles roztropnie. — Przecież byłem z wami.

— Zostań tu — warknął starszy. — Pójdę rozpoznać sytuację. — Poczłapał w głąb mieszkania barona i po kilku minutach wrócił. — Nie ma jego lotniaka. Zabezpieczenia rury windowej rozwalone.

Zawahali się. No tak, defekt absolutnego posłuszeństwa — brak inicjatywy.

— Może trzeba sprawdzić w całym bunkrze? — podsunął Miles. — Ktoś mógł ocaleć. Świadkowie. Może… może zabójca wciąż się gdzieś ukrywa. — Gdzie jest Mark?

— Co z nim zrobimy? — zapytał młodszy, wskazując Milesa.

Starszy spojrzał niezdecydowany.

— Zabierzemy go ze sobą. Albo zamkniemy. Albo zabijemy.

— Nie macie pojęcia, po co baron chciał mnie sprowadzić — zaprotestował natychmiast Miles. — Lepiej weźcie mnie ze sobą, aż się dowiecie.

— Chciał ciebie zamiast tego drugiego — powiedział starszy, spoglądając z obojętnością na Milesa. Mała, naga, poorana bliznami istota ze związanymi z tyłu rękami na pewno nie stanowiła dla strażników żadnego zagrożenia. Do diabła, mają rację.

Po krótkiej naradzie młodszy popchnął go i wyruszyli na szybki i metodyczny obchód, jaki na pewno przeprowadziłby Miles, gdyby sam mógł o tym zdecydować. Znaleźli ciała swoich dwóch towarzyszy w czerwono — czarnych mundurach. W poprzek korytarza rozciągała się od ściany do ściany tajemnicza kałuża krwi. Znaleźli następną ofiarę, sądząc stroju — technika. Tył czaszki zmiażdżono mu jakimś tępym przedmiotem. Na niższych poziomach dostrzegli jeszcze więcej śladów walki i plądrowania i — bynajmniej nie przypadkowo — zniszczone konsole oraz inny sprzęt.

Jakiś bunt niewolników? Może walka o władzę między wrogimi frakcjami? Zemsta? Wszystkie trzy możliwości naraz? Czy morderstwo Ryovala stanowiło przyczynę, czy cel? Czy to była masowa ewakuacja, czy masowe zabójstwo? W każdym nowym korytarzu Miles przygotowywał się psychicznie na makabryczny widok.

Na najniższym poziomie znajdowało się laboratorium, którego jedną ścianę zajmowało kilka cel o szklanych ścianach. Zapach wskazywał, że stanowczo za długo prowadzi się tu jakiś eksperyment. Zajrzał do cel i przełknął ślinę przez ściśnięte gardło.

Bryły poznaczonych bliznami i dziwnymi naroślami bezkształtnych ciał musiały być kiedyś ludźmi. Teraz przypominały coś w rodzaju… dania, jakie potrafi przyrządzić kultura. Cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Jakiś technik przed wyjściem ulitował się nad nimi i każdemu z nich poderżnął gardło. Miles przyglądał się im zrozpaczony, przyciskając nos do szyb. Wszyscy na pewno byli zbyt wysocy, by wśród nich mógł znaleźć Marka. Takich rzeczy na pewno nie dokonuje się w ciągu pięciu dni. Na pewno. Nie miał ochoty wchodzić do żadnej celi, by przeprowadzić bliższe oględziny.

Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego niewolnicy Ryovala nie próbowali mu się przeciwstawiać. W tym wszystkim wyczuwało się jakąś potworną racjonalność. Nie podoba ci się praca w burdelu, dziewczyno? Masz dość nudnej i okrutnej pracy w straży, chłopcze? Może wolisz brać udział w badaniach naukowych? Ostatnie miejsce, gdzie mógłby się znaleźć jakiś Spartakus wśród ludzi należących do Ryovala. Bel miał rację. Powinniśmy wtedy zrównać to wszystko z ziemią.

Strażnicy zerknęli przelotnie na cele i ruszyli dalej. Miles ociągał się, ponieważ zaświtał mu pewien pomysł. Warto spróbować…

— Cholera! — syknął Miles, odskakując jak oparzony od szklanej ściany.

Strażnicy obrócili się na pięcie.

— Tamten… tam. Poruszył się. Chyba zwymiotuję.

— Niemożliwe. — Starszy spojrzał przez przezroczystą ścianę we wskazanym kierunku, na ciało odwrócone do nich plecami.

— Stąd nie mógłby niczego widzieć, prawda? — rzekł Miles. — Na litość boską, tylko nie otwierajcie drzwi.

— Zamknij się. — Starszy przygryzł wargę, popatrzył na wirtualny wskaźnik i po chwilowej rozterki wstukał kod. Drzwi otworzyły się, a on ostrożnie wkroczył do środka.

— A! — krzyknął Miles.

— Co jest? — burknął młodszy.

— Znowu się poruszył. Jakby drgnął.

Młodszy wydobył ogłuszacz i wszedł za swym towarzyszem do celi, osłaniając go. Starszy wyciągnął rękę, zawahał się, lecz po chwili wyciągnął zza pasa paralizator i nieufnie dźgnął ciało.

Miles czołem walnął w przycisk zamka. Szklane drzwi zasunęły się w ostatnim momencie. Strażnicy rzucili się na przezroczystą ścianę jak wściekłe psy. Drzwi prawie w ogóle nie przenosiły żadnych wibracji. Otwarte usta na pewno miotały przekleństwa i groźby, ale nie było słychać żadnego dźwięku. Drzwi najwyraźniej wykonano z jakiegoś kosmicznego materiału, który powstrzymywał też wiązkę z ogłuszacza.

Starszy wyciągnął łuk plazmowy i zaczął wypalać szklaną ścianę, która lekko się rozjarzyła. Niedobrze. Miles przyglądał się panelowi… jest. Językiem zaczął przerzucać bloki poleceń, aż wreszcie ukazał się napis „TLEN”. Ustawił poziom na minimum. Czy strażnicy stracą przytomność, zanim ściana ustąpi pod łukiem plazmowym?

Tak. Dobry system. Psy Ryovala zsunęły się po szkle, rozluźniając drapieżnie zagięte palce. Łuk plazmowy wypadł z bezwładnych dłoni i wyłączył się.

Miles zostawił ich zamkniętych w grobie ich ofiar.

To było laboratorium. Muszą się tu znaleźć jakieś narzędzia do przecinania i różne inne… są. Po kilku minutach akrobatycznych wygibasów, podczas których omal nie zemdlał, udało mu się przeciąć kajdanki krępujące z tyłu ręce. Pisnął z ulgi.

Broń? Całą broń najprawdopodobniej zabrali uciekający mieszkańcy tego podziemia, a bez biopowłoki raczej nie zamierzał wchodzić do szklanej celi, żeby odebrać broń strażnikom. Mając w ręku laserowy skalpel, czuł się jednak mniej bezbronny.

Chciał odzyskać swoje ubranie. Dygocząc z zimna, wrócił przez upiorne korytarze do wejścia bezpieczeństwa i włożył swój szary strój. Potem ruszył w głąb bunkra i rozpoczął poważne poszukiwania. Próbował uruchomić każdą mijaną nieuszkodzoną konsolę. Wszystkie funkcjonowały w lokalnej sieci, nie miał więc szans wejść na zewnętrzny kanał.

Gdzie jest Mark? Nagle przyszło mu do głowy, że gorsze od czekania w którejś z tych cel na powrót katów mogłoby być bezskuteczne czekanie na katów. W ciągu chyba najbardziej gorączkowych trzydziestu minut, jakie przeżył, otwierał lub wyłamywał wszystkie drzwi w bunkrze. Spodziewał się znaleźć za każdymi bezwładne drobne ciało z litościwie poderżniętym gardłem… Rzęził z wysiłku i obawiał się kolejnego ataku konwulsji, gdy nagle ku swej ogromnej uldze odnalazł celę — właściwie szafę — niedaleko apartamentu Ryovala. Pustą. Ale zapach wskazywał na czyjąś niedawną obecność. Na widok krwi i innych plam na ścianach i podłodze ogarnęły go mdłości. Doszedł jednak do wniosku, że bez względu na stan, w jakim znajduje się teraz Mark, na pewno tu już go nie ma.

Gdy odzyskał oddech, znalazł plastikowy koszyk i ruszył z nim jak na zakupy do laboratoriów po potrzebne urządzenia elektroniczne. Przyrządy do cięcia, przewody, aparaty do diagnostyki obwodów, czytniki i przekaźniki, cokolwiek udało mu się znaleźć. Kiedy uznał, że nabrał dość sprzętu, wrócił do gabinetu barona i zaczął rozbierać zniszczoną konsolę. W końcu udało mu się obejść zabezpieczenie czytnika dłoni, ale zaraz potem jego oczom ukazał się mały jasny kwadracik i polecenie: Wprowadź klucz szyfrowy. Zaklął, rozprostował obolałe plecy i z powrotem zasiadł do pracy, która zapowiadała się na dość męczącą.

Zanim obszedł blokadę klucza szyfrowego, musiał zrobić jeszcze jedną rundę po laboratoriach. Po jego zabiegach konsola już nigdy nie zadziała tak jak przedtem. W końcu jednak udało mu się wejść do międzyplanetarnej sieci komunikacyjnej. Upłynęła jeszcze chwila, zanim się domyślił, w jaki sposób obciążyć kosztem połączenia konto Domu Ryoval; wszystkie opłaty w Obszarze Jacksona pobierano z góry.

Zastygł na moment, zastanawiając się, z kim właściwie powinien się porozumieć. Barrayar miał konsulat na Stacji Konsorcjum HargravesDyne. Część personelu stanowili dyplomaci i ekonomiści pełniący równocześnie dodatkową funkcję — analityków CesBezu. Pozostali byli agentami sprawującymi nadzór nad siatką informatorów, która obejmowała planetę, satelity i stacje. Admirał Naismith miał tam kontakt. Ale może CesBez już tu był? Może to oni uratowali Marka? Uznał, że jednak nie. Siedzibę Ryovala zniszczono w bezwzględny sposób, ale bez żadnego planu. Wręcz chaotycznie.

Dlaczego więc nie przylecieliście szukać Marka? Niepokojące pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Wstukał numer konsulatu. Niech się już zacznie to przedstawienie.


Zjawili się po półgodzinie. Spięty porucznik CesBezu o nazwisku Iverson oraz wynajęty oddział miejscowych sił Domu Dynę w mundurach paramilitarnych, ale uzbrojony w całkiem porządną wojskową broń. Przylecieli wahadłowcem prosto z orbity; z powłoki pojazdu w przymglonym świetle poranka unosiło się ciepło. Miles siedział na skale przed wejściem dla pieszych albo, ściśle biorąc, wyjściem awaryjnym, które znalazł. Przyglądał się z drwiącą miną, jak wszyscy wybiegają z wahadłowca z bronią gotową do strzału i rozsypują się w szeroką tyralierę, jak gdyby chcieli zaatakować bunkier.

Oficer przypadł do niego, salutując.

— Admirał Naismith?

Miles nie znał Iversona; oficer na tym szczeblu dowodzenia musiał go wziąć za cennego najemnika spoza Barrayaru, ale nikogo więcej.

— We własnej osobie. Proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby się uspokoili. Bunkier jest zabezpieczony.

— Przez pana? — spytał z niedowierzaniem Iverson.

— Między innymi.

— Szukaliśmy tej kryjówki przez dwa lata!

Miles powstrzymał się od złośliwej uwagi na temat ludzi, którzy zaopatrzeni w mapę i latarkę nie potrafią znaleźć własnego fiuta.

— Gdzie jest, hm, Mark? Tamten klon. Mój sobowtór.

— Nie wiemy, panie admirale. Działając na podstawie wskazówki uzyskanej od informatora, mieliśmy podjąć atak na Dom Bharaputra, żeby pana odbić po tym, jak się pan z nami skontaktował.

— Jeszcze wczoraj tam byłem. Wasz informator nie wiedział, że mnie przeniesiono. — To musiała być Rowan — udało się jej uciec, hura! — Trochę byście się spóźnili.

Iverson zacisnął usta.

— Ta operacja od początku do końca miała same wady. Rozkazy zmieniały się cały czas.

— Proszę mi powiedzieć — westchnął Miles — kontaktował się z wami ktoś od Najemników Dendarii?

— Specjalny tajny oddział z pańskiej formacji powinien już być w drodze, panie admirale. — Iverson wymawiał „panie admirale” z niepewnością, która zdradzała typowo barrayarską rezerwę wobec samozwańczych oficerów armii najemnych. — Wolałbym sam się przekonać, czy obiekt jest w pełni zabezpieczony, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

— Proszę — odparł Miles. — Czekają pana ciekawe przeżycia. Jeśli ma pan mocny żołądek.

Iverson skierował swoich żołnierzy do środka. Miles roześmiałby się w głos, gdyby nie zaczęli krzyczeć. Westchnął, zsunął się ze skały i podreptał ich śladem.

Ludzie Milesa przybyli małym wahadłowcem pasażerskim, wlatując prosto do ukrytego garażu. Obserwował ich na monitorze, siedząc w gabinecie Ryovala i dając im wskazówki, jak mają go znaleźć. Wszyscy byli uzbrojeni i mieli na sobie półpancerze: Quinn, Elena, Taura i Bel. Wbiegli truchtem do gabinetu barona, wydając się tu równie niepotrzebni jak oddział CesBezu.

— Po co wam te uroczyste stroje? — brzmiało pierwsze pytanie Milesa, kiedy ukazali się jego zmęczonym oczom. Powinien wstać, przyjąć i odwzajemnić honory i tak dalej, lecz fotel Ryovala był niewiarygodnie wygodny, a on niemiłosiernie wyczerpany.

— Miles! — zawołała Quinn.

Na widok jej zatroskanej miny uświadomił sobie własną złość i wyrzuty sumienia z tego powodu. Był wściekły, bo wściekle się bał. Niech was wszyscy diabli, gdzie jest Mark?

— Komandor Quinn. — Zanim zdążyła rzucić mu się na szyję, dał jej do zrozumienia, że jest na służbie. Zatrzymała się w pół kroku i stanęła w pozycji będącej zagadkową odmianą postawy zasadniczej. Reszta zahamowała, niemal na nią wpadając.

— Właśnie koordynowaliśmy z CesBezem szczegóły ataku na Dom Bharaputra — wyrzuciła z siebie bez tchu Quinn. — Wróciłeś do siebie! Miałeś krioamnezję — już wszystko w porządku? Tamta doktor Durona mówiła, że możesz…

— Odzyskałem pamięć w dziewięćdziesięciu procentach, ale wciąż odnajduję luki. Quinn — co się stało?

Wyglądała na nieco zagubioną.

— Od którego momentu? Kiedy zginąłeś…

— Zacznij od wydarzeń sprzed pięciu dni. Kiedy zjawiliście się u Durony.

— Szukaliśmy cię. Znaleźliśmy cię prawie po czterech miesiącach!

— Zostaliście ogłuszeni, Marka zabrano, a Lilly Durona kazała mnie i mojemu chirurgowi schronić się w bezpiecznym jej zdaniem miejscu — naprowadził ją Miles.

— Och, więc ona była twoim chirurgiem. Myślałam… nieważne. — Opanowując emocje, Quinn zdjęła hełm i kaptur, przeczesała włosy palcami o zaczerwienionych paznokciach i zaczęła relacjonować, starając się wybrać najważniejsze informacje, jak na polu walki. — Na początku straciliśmy wiele godzin. Zanim Elena i Taura zdobyły drugi autolot, po tamtych nie było już śladu. Szukały ich, ale bez skutku. Kiedy wróciły do Grupy Durony, Bel i ja właśnie się budziliśmy. Lilly Durona uparcie twierdziła, że jesteś bezpieczny. Nie wierzyłam jej. Wycofaliśmy się stamtąd, a ja skontaktowałam się z CesBezem. Zaczęli ściągać swoich ludzi rozrzuconych dotąd po całej planecie, którzy robili wszystko, żeby ustalić miejsce twojego pobytu, a potem wysłali ich, by zajęli się Markiem. Znów minęło trochę czasu, zanim zweryfikowali swoją ulubioną hipotezę, według której porywaczami byli łowcy nagród z Cetagandy. Trzeba było sprawdzić pięćdziesiąt różnych obiektów i budynków Domu Ryoval, nie licząc tej kryjówki, o której istnieniu naprawdę nikt nie wiedział.

— Potem Lilly Durona uznała, że jednak zaginąłeś. Ważniejsze wydało się nam odnalezienie ciebie, więc na tym się skoncentrowaliśmy. Lecz tropów mieliśmy jak na lekarstwo. Przez dwa dni nie potrafiliśmy nawet znaleźć porzuconego lotniaka. W nim też nie było żadnych śladów.

— No dobrze. Jednak podejrzewaliście, że Mark jest u Ryovala.

— Ale Ryoval chciał admirała Naismitha. Sądziliśmy, że się domyśli, iż więzi niewłaściwego człowieka.

Otarł dłońmi twarz. Bolała go głowa. Żołądek także.

— A nie pomyśleliście, że Ryovalowi może być wszystko jedno? Za chwilę każę wam pójść przez ten korytarz i przyjrzeć się celi, w której go trzymano. I poczuć jej zapach. Chcę, żebyście patrzyli bardzo uważnie. Najlepiej idźcie od razu. Sierżant Taura, zostań.

Quinn niechętnie wyprowadziła Elenę i Bela z gabinetu barona. Miles wychylił się naprzód; Taura zbliżyła się, żeby go wysłuchać.

— Taura, co się stało? Pochodzisz z Jacksona. Wiesz, kim jest Ryoval i co to za miejsce. Jak mogliście o tym zapomnieć?

Pokręciła swą wielką głową.

— Komandor Quinn sądziła, że Mark wszystko potrafi zepsuć. Po twojej śmierci była taka zła, że prawie go nie zauważała. Początkowo przyznawałam jej rację. Ale… sama nie wiem. Mark tak się starał. Atak na żłobek prawie się udał. Gdybyśmy się pospieszy li albo gdyby osłona wahadłowca zrobiła to, co do niej należało, chybaby się nam udało.

Przytaknął, krzywiąc się.

— Nie ma litości dla błędów w synchronizacji podczas takiej akcji jak ta. Dowódca też nie może mieć litości, inaczej w ogóle nie powinien ruszać się z orbity i od razu skierować wojsko do pokładowego dezintegratora odpadków, żeby oszczędzić sobie fatygi. — Zamilkł na chwilę. — Kiedyś Quinn zostanie dobrym dowódcą.

— Chyba tak, admirale. — Taura ściągnęła hełm i kaptur, po czym rozejrzała się po gabinecie barona. — Nawet polubiłam tego gówniarza. Starał się. Starał się, nie wychodziło mu, ale poza nim nikt się nie starał. Był zupełnie sam.

— Sam. Owszem. Tutaj. Przez pięć dni.

— Naprawdę sądziliśmy, że Ryoval się domyśli, że to nie ty.

— Być może… być może. — Gdzieś w głębi duszy on także chwycił się tej nadziei. Może wcale nie było tak źle, jak mu się zdawało, może to wszystko przez pobudzoną wyobraźnię.

Wróciła Quinn i reszta, z bardzo ponurymi minami.

— No więc znaleźliście mnie — rzekł Miles. — Teraz proponuję skupić się na Marku. W ciągu kilku minionych godzin dokładnie zwiedziłem te podziemia i nie znalazłem żadnego śladu. Może zabrał go podczas ucieczki tutejszy personel? Albo wędruje gdzieś po pustyni i zamarza? Sześciu ludzi Iversona z holoskopami prowadzi poszukiwania na zewnątrz, a jeden sprawdza zapisy miejscowego dezintegratora, szukając pięćdziesięciu kilku kilogramów białka. Macie jakieś lepsze pomysły?

Elena wróciła z krótkiego rekonesansu w sąsiednim pokoju.

— Jak sądzisz, kto uczynił Ryovalowi ten zaszczyt?

Miles rozłożył ręce.

— Nie wiem. W ciągu swojej kariery przysporzył sobie setek śmiertelnych wrogów.

— Zabił go ktoś nieuzbrojony. Kopnął go w szyję, potem zatłukł na śmierć, prawdopodobnie już wtedy, gdy Ryoval leżał na podłodze.

— Zauważyłem.

— Zauważyłeś zestaw narzędzi?

— Tak.

— Miles, to był Mark.

— Jak to możliwe? To się musiało zdarzyć nie dalej niż wczoraj wieczorem. Po pięciu dniach w rękach… poza tym Mark jest niski jak ja. Nie sądzę, żeby dał radę…

— Owszem, Mark jest niski, ale zbudowany lepiej niż ty — odrzekła Elena. — W Vorbarr Sułtanie omal nie zabił człowieka kopniakiem w szyję.

— Co?

— Szkolono go, Miles. Szkolono go, żeby zabił twojego ojca, który jest jeszcze wyższy niż Ryoval i ma ogromne doświadczenie w walce.

— Tak, ale nie wierzyłem… kiedy Mark był w Vorbarr Sułtanie? — Dziwne, do jakiego stopnia człowiek traci kontakt z rzeczywistością, kiedy przez dwa czy trzy miesiące jest martwy. Po raz pierwszy miał wątpliwości, czy chce natychmiast wracać do służby i obowiązków. Jasne, naszym ideałem dowódcy jest szaleniec, który odzyskał trzy czwarte pamięci i regularnie dostaje ataków konwulsji, nie mówiąc o chronicznej zadyszce.

— Och, powinnam ci też powiedzieć o twoim ojcu… nie, to niech lepiej zaczeka. — Elena posłała mu pełne niepokoju spojrzenie.

— Co z moim… — Przerwał mu brzęczyk komunikatora, który Iverson zostawił mu przez grzeczność. — Tak, poruczniku?

— Admirale Naismith, przy wejściu jest baron Fell. Z oddziałem w podwójnej sile. Twierdzi, że przyszedł zabrać szczątki swego przyrodniego brata jako najbliższy krewny.

Miles gwizdnął bezgłośnie i uśmiechnął się triumfalnie.

— Doprawdy? Niech pan posłucha. Proszę go wpuścić pod eskortą, tylko z jednym żołnierzem. Baron może coś wiedzieć. Ale oddziału proszę jeszcze nie wpuszczać.

— Sądzi pan, że to rozsądne?

Skąd mam, do cholery, wiedzieć?

— Na pewno.

Po kilku minutach do gabinetu wpadł posapujący baron Fell we własnej osobie, pod eskortą jednego z wynajętych ludzi Iversona, ze zwalistym, ubranym w zielony mundur strażnikiem u boku. Okrągła twarz barona odrobinę bardziej się zaróżowiła niż zwykle — z wysiłku — poza tym był to ten sam pulchny dziadek co zawsze, emanujący dobrodusznością, a to mogło być niebezpieczne.

— Baronie Fell. — Miles się skłonił. — Dobrze znów pana widzieć.

Fell odwzajemnił ukłon.

— Witam, admirale. Tak, mam wrażenie, że wszystko już z panem dobrze. A więc to naprawdę był strzał bharaputrańskiego snajpera. Muszę przyznać, że pański klonbliźniak doskonale pana udawał, czym dodatkowo zagmatwał i tak skomplikowaną sytuację.

Ach, jeszcze to!

— Tak. A co pana tu sprowadza?

— Interes — odparł krótko Fell, co w jacksońskim skrócie oznaczało: „pan pierwszy”.

Miles skinął głową.

— Zmarły baron Ryoval kazał mnie tu sprowadzić lotniakiem swoim dwóm byłym strażnikom. Zastaliśmy sytuację mniej więcej taką, jaką pan teraz widzi. Przy pierwszej okazji… zneutralizowałem ich. Natomiast jak to się stało, że znalazłem się w ich rękach — to już dłuższa historia. — Oznaczało to: „Nie dowiesz się więcej, dopóki nie usłyszę czegoś od ciebie”.

— Zaczęły krążyć niezwykłe pogłoski o moim drogim zmarłym… bo zmarł, jak sądzę?

— Och, tak. Zaraz sam pan zobaczy.

— Dziękuję. Tak więc doszły mnie słuchy o śmierci mojego drogiego brata przyrodniego. Miałem też wiadomość z pierwszej ręki, od naocznego świadka.

Były pracownik Ryovala uciekł prosto do niego jako informator. Zgadza się.

— Mam nadzieję, że ta szlachetność została nagrodzona.

— Zostanie, jeśli tylko uzyskani pewność, że mówił prawdę.

— Cóż. Proszę się więc przekonać naocznie. — Musiał wstać z wygodnego krzesła. Był to dla niego spory wysiłek. Zaprowadził do salonu barona, za którym poszedł jego strażnik i Dendarianie.

Zwalisty strażnik posłał niepewne spojrzenie stojącej obok niego sierżant Taurze, która uśmiechnęła się, obnażając kły.

— Hej, jesteś całkiem przystojny, wiesz? — oznajmiła mu. Wzdrygnął się i przysunął bliżej swego pana.

Fell podbiegł do ciała, ukląkł przy nim i uniósł zmasakrowany nadgarstek Ryovala. Syknął z rozczarowania.

— Kto to zrobił?

— Jeszcze nie wiemy — odparł Miles. — Znalazłem go w takim stanie.

— Dokładnie takim? — Fell spojrzał na niego podejrzliwie.

— Tak.

Fell przesunął palcem po czarnych dziurach w czole Ryovala.

— Ktokolwiek to był, świetnie wiedział, co robi. Chcę znaleźć zabójcę.

— Żeby… pomścić śmierć brata? — zapytała ostrożnie Elena.

— Nie. Żeby mu zaproponować pracę! — Fell wybuchnął radosnym śmiechem. — Zdajecie sobie sprawę, ilu ludzi przez tyle lat próbowało tego dokonać?

— Mam pewien pomysł — odezwał się Miles. — Jeśli pan pomoże…

W sąsiednim pokoju odezwała się do połowy rozpruta konsoleta Ryovala.

Fell czujnie uniósł głowę.

— Nikt nie może tu dzwonić bez klucza szyfrowego — rzekł, podnosząc się. Miles prawie popędził go z powrotem do gabinetu i wśliznął się na krzesło za konsoletą. Włączył płytę holowidu.

— Tak? — I omal nie spadł z fotela.

Nad płytą ukazała się obrzękła twarz Marka. Wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł spod prysznica. Miał wyszorowaną do czysta twarz, mokre i przylizane włosy. Był ubrany w szary strój taki jak Miles. Błękitne i zielonkawe sińce upodabniały jego twarz do wielobarwnego patchworku, lecz jego szeroko otwarte oczy promieniały. I wciąż miał uszy.

— Ach — rzucił wesoło — jesteś. Pomyślałem sobie, że może cię tam złapię. Wiesz już w końcu, kim jesteś?

— Mark! — Miles omal nie rzucił się na holowidowy obraz. — Nic ci nie jest? Gdzie się znajdujesz?

— A więc wiesz, kim jesteś. To dobrze. Jestem u Lilly Durony. Boże, Miles. Co to za urocze gniazdko. Co za kobieta. Pozwoliła mi wziąć kąpiel. Nałożyła mi nową skórę. Złożyła mi stopę. Dała mi hipozastrzyk na rozluźnienie mięśni pleców. Własnoręcznie dokonywała bardzo intymnych i obrzydliwych zabiegów medycznych na moim ciele, których jednak pilnie potrzebowałem, zapewniam cię, poza tym podtrzymywała mi głowę, kiedy zacząłem wrzeszczeć. Wspominałem o kąpieli? Kocham ją i chcę się z nią ożenić.

Wszystko mówił z tak autentycznym entuzjazmem, że Miles nie potrafił ocenić, czy Mark żartuje.

— Co ona ci dała? — zapytał podejrzliwie.

— Środki przeciwbólowe. Mnóstwo środków przeciwbólowych. To cudowne! — Zaszczycił Milesa szerokim uśmiechem. — Ale nie przejmuj się, głowę mam jasną jak nigdy. Wszystko przez kąpiel. Trzymałem się jakoś, dopóki nie zaproponowała mi kąpieli. To mnie zupełnie rozkleiło. Wiesz, jaka cudowna może być kąpiel, kiedy zmywasz z siebie… nieważne.

— Jak się stąd wydostałeś i znalazłeś w Klinice Durony? — dopytywał się Miles.

— Lotniakiem Ryovala, rzecz jasna. Klucz szyfrowy zadziałał.

Stojący za Milesem baron Fell nabrał głęboko powietrza.

— Marku. — Nachylił się nad konsolą z uśmiechem. — Mógłbyś poprosić na moment Lilly?

— Ach, baron Fell — powiedział Mark. — To dobrze. Chciałem do pana dzwonić. Pragnę pana zaprosić na podwieczorek tu, do Lilly. Mamy wiele spraw do omówienia. Ciebie też zapraszam, Miles. I wszystkich twoich przyjaciół. — Mark posłał mu znaczące spojrzenie.

Miles dyskretnie sięgnął w dół i wcisnął przycisk „ALARM” na komunikatorze od Iversona.

— Po co, Marku?

— Bo ich potrzebuję. Moi ludzie są zbyt zmęczeni, żeby dziś pracować.

— Twoi ludzie?

— Zrób to, o co proszę. Dlatego że proszę. Dlatego że jesteś mi to winien — dodał Mark tak cicho, że Miles musiał mocno wytężyć słuch, by to zrozumieć. Oczy Marka na chwilę zapłonęły.

— Użył tego — mruknął Fell. — Musi wiedzieć… — Znów się nachylił i zwrócił się do Marka. — Wiesz, co masz w ręku, Marku?

— Och, baronie. Wiem, co robię. Nie wiem, dlaczego tylu ludzi nie chce mi uwierzyć — dodał tonem skargi Mark. — Doskonale wiem, co robię. — Roześmiał się. Ale nie był to wcale miły i radosny dźwięk. Słyszało się w nim zdenerwowanie.

— Pozwól mi porozmawiać z Lilly — powtórzył Fell.

— Nie. Niech pan tu przyjedzie, wtedy porozmawia pan z Lilly, baronie — rzekł nadąsany Mark. — W każdym razie na pewno ze mną. — Popatrzył Fellowi prosto w oczy. — Przyrzekam, że może się to dla pana okazać nadzwyczaj korzystne.

— Rzeczywiście, powinienem z tobą porozmawiać — mruknął Fell. — Dobrze.

— Miles. Jesteś w gabinecie Ryovala, jak widzę. — Mark wpatrywał się intensywnie w jego twarz, jak gdyby czegoś szukał i chyba to odnalazł, bo pokiwał zadowolony głową. — Jest tam Elena?

— Tak…

Elena przysunęła się do Milesa z drugiej strony i nachyliła nad konsoletą.

— Czego chcesz, Marku?

— Chcę z tobą chwilę porozmawiać. Jako członkiem straży przybocznej. Bez świadków. Mogłabyś wyprosić wszystkich z pokoju? Proszę.

— Nie możesz… — zaczął Miles — …straży przybocznej? Chyba nie składałaś mu przysięgi wasalnej? To niemożliwe.

— Formalnie rzecz biorąc, przypuszczam, że nie jest moim wasalem, skoro znów żyjesz — rzekł Mark. Uśmiechnął się ze smutkiem. — Ale potrzebuję pomocy. Mam pierwszą i ostatnią prośbę, Eleno. Bez świadków.

Elena spojrzała na obecnych.

— Proszę, żeby wszyscy wyszli. Proszę, Miles. To sprawa między mną a Markiem.

— Kobieta w straży przybocznej? — mruczał do siebie Miles, pozwalając się wyrzucić na korytarz. — Jak można… — Elena zatrzasnęła za nimi drzwi. Miles połączył się z Iversonem, aby zorganizować transport i uzgodnić inne ważne sprawy. Wciąż trwała rywalizacja z Fellem. Uprzejma, ale rywalizacja.

Po kilku minutach z gabinetu wyszła Elena. Na jej twarzy malowało się napięcie.

— Jedź do Durony. Mark poprosił mnie, żebym coś tu dla niego znalazła. Dogonię was.

— W takim razie zbierz wszystkie dane dla CesBezu, jakie się da — rzekł Miles, zdumiony tempem rozwoju wypadku, na które chyba nie miał największego wpływu. Wyraźnie nie on tu dowodził. — Powiem Iversonowi, żeby dał ci wolną rękę. Ale… jesteś w jego straży przybocznej? Czy to oznacza to, co myślę? Jak można…

— To nie oznacza absolutnie niczego. Lecz jestem to winna Markowi. Wszyscy jesteśmy. Przecież zabił Ryovala.

— Zacząłem sobie zdawać sprawę, że do tego dojdzie. Nie wiedziałem tylko jak.

— Mówi, że miał ręce związane z tyłu. Wierzę mu. — Zawróciła i zniknęła w apartamencie Ryovala.

— To był Mark? — mruknął Miles, kierując się z ociąganiem w przeciwną stronę. Chyba nie mogli sklonować żadnego nowego brata, kiedy był martwy. — Mówił zupełnie inaczej niż Mark. Przede wszystkim wyglądał, jakby się ucieszył na mój widok. To naprawdę Mark?

— Och, tak — odrzekła Quinn. — To na pewno był Mark.

Miles przyspieszył kroku. Nawet Taura musiała iść szybciej, aby za nim nadążyć.

Загрузка...