ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Mark i Bothari — Jesek odbyli podróż z Barrayaru na Komarr statkiem kurierskim należącym do CesBezu, bardzo podobnym do tego, który przywiózł ich na planetę. Mark przysiągł sobie, że to ostatnia uprzejmość, o jaką poprosi Simona Illyana. Trwał w tym postanowieniu, dopóki nie znaleźli się na orbicie Komarru, gdzie się dowiedział, że Dendarianie przedwcześnie sprawili mu prezent z okazji Święta Zimy. Z floty dendariańskiej przysłano wszystkie rzeczy osobiste sanitariusza Norwooda.

CesBez jak to CesBez, pierwszy otworzył przesyłkę. Tym lepiej; nie pozwoliliby tknąć jej Markowi, gdyby nie mieli pewności, że opróżnili ją ze wszystkich tajemnic. Wspierany przez Bothari — Jesek, Mark uciekał się do próśb i gróźb, by uzyskać dostęp do rzeczy Norwooda. CesBez niechętnie wpuścił go pod nadzorem do zamkniętego pokoju w swojej kwaterze orbitalnej. Niechętnie, ale jednak wpuścił.

Mark zwolnił Bothari — Jesek, aby dopilnowała przygotowań na statku sprowadzonym na orbitę przez agenta księżnej. Jako dowódca dendariańskiego okrętu Elena była z pewnością najodpowiedniejszą osobą do zadań logistycznych, może nawet bardziej niż najodpowiedniejszą. Bez wyrzutów sumienia Mark usunął ją ze swych myśli i pogrążył się w badaniu nowej skrzyni skarbów. Sam w pustym pokoju. Bosko.

Po pierwszym szybkim przeglądzie materiału — na który składały się stare ubrania, biblioteka dysków, listy i różne bibeloty, jakie Norwood zgromadził podczas czterech lat służby u Dendarian — Mark z ciężkim sercem był skłonny przyznać CesBezowi rację.

Nie znalazł tu nic cennego. Nigdzie nie krył się żaden sekret — CesBez sprawdził wszystko; Mark odłożył na bok ubrania, buty, pamiątki i inne przedmioty. Dziwnie się czuł, dotykając starych strojów należących do kogoś, kto już nigdy ich nie włoży. Panowała tu nieznośna atmosfera śmierci. Skupił uwagę na drobiazgach stanowiących intelektualny obraz życia i kariery sanitariusza: na bibliotece i notatkach. Zauważył przygnębiony, że CesBez przed nim dokonał podobnej segregacji.

Westchnął, sadowiąc się wygodnie na krześle i przygotowując do żmudnej pracy. Pragnął, żeby Norwood zostawił mu cień wskazówki, choćby po to, by człowiek, którego nieumyślnie posłał na śmierć, nie umarł na próżno. Nigdy już nie chcę być dowódcą frontowym. Przenigdy.

Nie spodziewał się, że od razu dostrzeże właściwy trop. Ale kiedy wreszcie po paru godzinach natknął się na ślad, rozpoznał go tylko dzięki podświadomości. Była to odręczna notatka sporządzona na przezroczystym plastikowym arkusiku umieszczonym wśród podobnych karteczek wciśniętych w podręcznik kriozabiegów dla techników ratownictwa medycznego. Jej treść brzmiała: Spotkanie w sprawie materiałów laboratoryjnych z doktor Duroną o 9.00.

Chyba nie z tą Duroną…?

Mark cofnął się do certyfikatów i świadectw Norwooda — części komputerowego zapisu nauki sanitariusza, jaki widział jeszcze na Barrayarze w materiale zebranym przez CesBez. Norwood przeszedł swoje dendariańskie szkolenie krioniczne w jakimś Centrum Życia Beauchene, cieszącej się wielkim poważaniem krioklinice na Escobarze. Wśród jego instruktorów nie pojawiło się nazwisko „Duroną”. Nie pojawiło się również na liście personelu Centrum Życia. Właściwie nie pojawiło się nigdzie. Mark dla pewności sprawdził wszystko jeszcze raz.

Na Escobarze jest pewnie wiele osób o nazwisku Duroną. Wcale nie tak rzadko się je spotyka. Mimo to chwycił arkusik, który zdawał się parzyć go w palce.

Połączył się z Quinn przebywającą na pokładzie przycumowanego niedaleko „Ariela”.

— Ach — powiedziała, przypatrując mu się dość nieprzychylnie. — Wróciłeś. Elena nam mówiła. Coś ty znowu wymyślił?

— Nieważne. Posłuchaj, czy jest tu u Dendarian jakiś sanitariusz czy technik medyczny, który odbywał szkolenie w Centrum Życia Beauchene? Najlepiej, gdyby był tam w tym samym czasie co Norwood. Albo mniej więcej w tym samym czasie.

Westchnęła.

— W jego grupie było trzech. Sanitariusz Oddziału Czerwonych, Norwood i sanitariusz Oddziału Pomarańczowych. CesBez już nas o to pytał.

— Gdzie są teraz tamci dwaj?

— Sanitariusz Czerwonych zginął kilka miesięcy temu w katastrofie wahadłowca.

— Aj! — Przejechał dłońmi przez włosy.

— Człowiek Pomarańczowych jest u mnie, na „Arielu”.

— Świetnie! — zapiał uradowany Mark. — Muszę z nim porozmawiać. — Chciał powiedzieć: „Daj mi go”, ale przypomniał sobie, że rozmawia przez prywatną linię CesBezu, która z pewnością jest monitorowana. — Przyślij po mnie kapsułę.

— Po pierwsze, CesBez już go przesłuchiwał, bardzo długo zresztą, a po drugie, kim ty, u diabła, jesteś, żeby mi wydawać rozkazy?

— Wygląda na to, że Elena nie powiedziała ci zbyt wiele. — Ciekawe, czy dwuznaczna przysięga Bothari — Jesek miała większą rangę niż jej lojalność wobec Dendarian? A może nie miała czasu, żeby pogadać? Jak długo był… zerknął na chronometr. Boże. — Tak się składa, że niedługo odlatuję do Obszaru Jacksona. I jeśli będziesz dla mnie miła, być może poproszę CesBez, żeby cię zwolnił i pozwolił lecieć ze mną jako gościowi. Być może — dodał, uśmiechając się do niej promiennie.

Jej wściekłe spojrzenie było bardziej wymowne niż wiązanka najsoczystszych przekleństw, jakie w życiu usłyszał. Quinn poruszyła bezgłośnie ustami — licząc do dziesięciu? Kiedy się odezwała, z jej ust dobyło się zduszone warczenie.

— Za jedenaście minut będziesz miał kapsułę przy włazach stacji.

— Dziękuję.

Sanitariusz był wobec niego opryskliwy.

— Już o tym mówiłem. Przez parę godzin. Chyba wystarczy.

— Obiecuję, że się streszczę — zapewnił go Mark. — Tylko jedno pytanie.

Sanitariusz mierzył Marka wrogim spojrzeniem, jakby się domyślał, że to przez niego od kilkunastu tygodni jest uwiązany do statku zacumowanego na orbicie Komarru.

— Czy podczas szkolenia krionicznego w Centrum Życia Beauchene, jakie odbywał pan z Norwoodem, pamięta pan spotkanie z niejakim lub niejaką doktor Duroną? Może ta osoba wydawała materiały laboratoryjne?

— W tym ośrodku było od groma doktorów. Nie pamiętam. Mogę już iść? — Sanitariusz uczynił gest, jak gdyby chciał wstać.

— Chwileczkę!

— Miało być tylko jedno pytanie. Poza tym wcześniej te bubki z CesBezu już mi je zadały.

— I takiej odpowiedzi im pan udzielił? Zaraz. Niech pomyślę. — Mark przygryzł nerwowo wargę. Samo nazwisko to za mało, żeby rozpoczynać pogoń. Potrzebował czegoś więcej. — Nie pamięta pan… czy Norwood kontaktował się z wysoką, bardzo ładną kobietą o eurazjatyckich rysach, prostych, ciemnych włosach, brązowych oczach… i wyjątkowo inteligentną. — Nie odważył się sugerować wieku. Mógł się mieścić w granicach dwadzieścia — sześćdziesiąt lat.

Sanitariusz wlepił w niego zdumione spojrzenie.

— Tak! Skąd pan wie?

— Kim ona była? Co ją łączyło z Norwoodem?

— Chyba też się uczyła, tak jak my. Przez pewien czas uganiał się za nią, wykorzystując do maksimum swój żołnierski wdzięk, ale chyba jej na to nie złapał.

— Pamięta pan, jak miała na imię?

— Roberta czy jakoś tak. Rowanna. Nie pamiętam.

— Pochodziła z Obszaru Jacksona?

— Wydawało mi się, że z Escobaru. — Sanitariusz wzruszył ramionami. — W klinice pracowało wielu lekarzy — stażystów z całej planety, którzy zajmowali się krioreanimacją. Nigdy z nią nie rozmawiałem. Kilka razy widziałem ją z Norwoodem. Może odniósł wrażenie, że próbujemy mu ją odbić.

— Zatem ta klinika to dobra instytucja?

— Tak się nam wydawało.

— Proszę tu zaczekać. — Zostawiwszy sanitariusza w małej pokładowej sali odpraw „Ariela”, Mark popędził poszukać Quinn. Nie uszedł daleko. Czekała w korytarzu, przytupując nerwowo.

— Quinn, szybko! Potrzebny mi zapis wideo z hełmu sierżant Taury z akcji desantowej. Jeden jedyny obrazek.

— CesBez skonfiskował oryginały.

— Na pewno masz kopie.

Uśmiechnęła się kwaśno.

— Może.

— Quinn, proszę cię!

— Zaczekaj tu. — Po paru chwilach wróciła i wręczyła mu dysk. Tym razem poszła za nim do sali odpraw. Czytnik dłoni w konsoli nie mógł już zadziałać bez względu na to, jak Mark układałby na nim rękę, musiał więc pozwolić, aby Quinn ją włączyła. Potem przewinął zapis do obrazu, o który mu chodziło. Zbliżenie wysokiej, ciemnowłosej dziewczyny, która odwracała głowę, otwierając szeroko oczy. Mark zmniejszył ostrość tła, gdzie widać było żłobek klonów.

Dopiero wówczas pozwolił spojrzeć sanitariuszowi na ekran. — Hej!

— To ona?

— To… — Sanitariusz wlepił wzrok w monitor. — Jest młodsza. Ale to ona. Skąd to macie?

— Nieważne. Dziękuję. Nie zabieram już panu więcej czasu. Bardzo nam pan pomógł.

Sanitariusz wyszedł tak samo niechętnie, jak wcześniej wszedł, oglądając się przez ramię.

— O co tu chodzi, Mark? — spytała ostro Quinn.

— Powiem ci, kiedy będziemy na moim statku. W drodze. Nie wcześniej. — Zdobył przewagę nad CesBezem i nie zamierzał wypuszczać jej z rąk. Gdyby nie jałowość ich rozpaczliwych wysiłków, nigdy by go nie wypuścili, bez względu na starania księżnej. Zresztą zachował się wobec nich uczciwie; nie zdobył żadnych informacji, których CesBez nie miał. Po prostu trochę inaczej je skojarzył.

— Skąd, u diabła, masz statek?

— Matka mi dała. — Powstrzymał uśmieszek.

— Księżna? Niech mnie! Puściła cię?

— Nie zazdrość mi małego stateczku, Quinn. Zresztą rodzice ofiarowali mojemu starszemu bratu całą flotę statków. — Oczy mu błysnęły. — Zobaczymy się na pokładzie, kiedy tylko komandor Bothari — Jesek zamelduje, że jest gotowa do drogi.


Jego statek. Nie ukradł go, nie przywłaszczył przez oszustwo. Otrzymał go w prezencie. Pierwszy raz w życiu dostał prezent urodzinowy. Po dwudziestu dwóch latach.

Mały jacht pochodził jeszcze z poprzedniej generacji statków i poprzednio należał do jakiegoś komarrskiego oligarchy z dawnych dobrych czasów, przed najazdem Barrayaru. Kiedyś musiał uchodzić za luksusową jednostkę, lecz najwyraźniej jakieś dziesięć lat temu przestano o niego dbać. Mark domyślił się, że nie oznacza to ciężkich czasów dla komarrskiego klanu; po prostu wymieniali statek, dlatego go sprzedali. Komarrczycy znali się na interesach, a Vorowie pojmowali związek interesów z podatkami. Interesy pod władzą nowego reżimu zaczęły kwitnąć tak samo bujnie jak przedtem.

Mark postanowił urządzić salę odpraw w saloniku jachtu. Spoglądał teraz na twarze tych, których tu zaprosił. Siedzieli na meblach przymocowanych do przykrytego dywanem pokładu, wokół sztucznego kominka, w którym zainstalowano holowidowy program przedstawiający tańczące płomienie. Sztucznemu ogniowi towarzyszyło promieniowanie podczerwone.

Oczywiście była tu Quinn wciąż ubrana w swój dendariański mundur. Paznokcie zdążyła już zupełnie poobgryzać, więc zaczęła przygryzać wewnętrzną stronę policzka. Bel Thorne siedział milczący i przygaszony; wieczne przygnębienie odcisnęło się na jego twarzy delikatnymi zmarszczkami wokół oczu. Obok Thorne’a przysiadła zwalista sierżant Taura, spoglądała na Marka nieufnie.

Nie była to grupa uderzeniowa. Mark zastanawiał się, czy nie powinien zabrać na pokład paru silnych ludzi… ale nie. Jeżeli pierwsza misja zdołała go czegokolwiek nauczyć, to tego, że kiedy nie dysponuje się wystarczającą siłą, by zwyciężyć, najlepiej w ogóle nie angażować żadnych sił. Zatem zgarnął najlepszych fachowców od Obszaru Jacksona, jakich mógł znaleźć wśród Dendarian.

Do kabiny weszła komandor Bothari — Jesek i skinęła mu głową.

— Jesteśmy w drodze. Opuściliśmy orbitę, pilot dostał szczegółowe rozkazy. Do pierwszego punktu skokowego dwadzieścia godzin.

— Dziękuję, komandorze.

Quinn zrobiła obok siebie miejsce dla Bothari — Jesek; Mark usiadł na sztucznym palenisku z nieoszlifowanych kamieni, zwrócony plecami do trzaskających płomieni, i wsunął dłonie między kolana. Głęboko nabrał powietrza.

— Witam na pokładzie i dziękuję, że przyjęliście moje zaproszenie. Zdajecie sobie wszyscy sprawę, że to nie jest oficjalna wyprawa Dendarian, nie jest też autoryzowana ani finansowana przez CesBez. Nasze wydatki pokrywa ze swoich prywatnych funduszy księżna Vorkosigan. Wszyscy otrzymaliście bezpłatne przepustki od swojej floty. Poza jednym wyjątkiem nie mam nad żadnym z was żadnej formalnej władzy. Ani wy nade mną. Łączy nas wspólny, niecierpiący zwłoki interes, dlatego powinniśmy połączyli nasze umiejętności i informacje. Pierwszą z nich jest prawdziwa tożsamość admirała Naismitha. Quinn, wtajemniczyłaś komandora Thorne’a i sierżant Taurę?

Bel Thorne kiwnął głową.

— Razem ze starym Tungiem domyśliliśmy się już dawno temu. Obawiam się, że tajna tożsamość Milesa nie jest tak tajna, jakby sobie tego życzył.

— Dla mnie to była nowina — zadudniła sierżant Taura. — Ale wyjaśniła wiele rzeczy, nad którymi się zastanawiałam.

— W każdym razie oficjalnie witamy w Kręgu Wtajemniczonych — powiedziała Quinn, po czym zwróciła się do Marka: — No dobrze, co masz? Znalazłeś wreszcie jakiś trop?

— Och, Quinn, tropów mam w bród. Brakuje mi tylko motywu.

— Zatem wyprzedziłeś CesBez.

— Może nie na długo. Wysłali już agentów na Escobar, żeby zebrać więcej szczegółów na temat Centrum Życia Beauchene — na pewno wpadną na ten sam ślad, co ja. Prędzej czy później. Ale w planach brałem pod uwagę dwadzieścia miejsc w Obszarze Jacksona, które należałoby dokładnie sprawdzić. W rzeczach osobistych Norwooda znalazłem jednak coś, co pozwoliło mi zmienić po rządek tej listy. Jeśli Miles zostanie reanimowany — bo taką mam hipotezę — ile waszym zdaniem minie czasu, zanim zrobi coś, żeby zwrócić na siebie uwagę?

— Niewiele — odparła niechętnie Bothari — Jesek. Quinn pokiwała drwiąco głową.

— Ale równie dobrze może się ocknąć z amnezją, która potrwa przez pewien czas. — Albo nie minie nigdy, mówiła jej mina. Jednak nie powiedziała tego głośno. — To zupełnie normalne po krioreanimacji.

— Chodzi o to, że nie tylko my i CesBez go szukamy. Najważniejszy jest czas. Kto pierwszy zwróci na niego uwagę?

— Mhm — mruknęła ponuro Quinn. Thorne i Taura wymienili pełne niepokoju spojrzenie.

— No dobrze. — Mark przygładził dłonią włosy. Nie wstał i nie zaczął spacerować jak Miles; jednak nieprzychylne spojrzenia, jakie rzucała mu Quinn, sprawiały, że miał ochotę przejść się po kabinie. — Oto czego się dowiedziałem i jakie z tego wyciągam wnioski. Gdy Norwood odbywał szkolenie krioniczne na Escobarze, poznał niejaką doktor Robertę czy Rowannę Duronę z Obszaru Jacksona, która w tym samym czasie była tam na stażu, ucząc się krioreanimacji. Stosunki między nimi, jakikolwiek miały charakter, układały się na tyle dobrze, że gdy Norwood znalazł się w sytuacji bez wyjścia w Bharaputrze, przypomniał sobie właśnie o niej. Musiał mieć do niej duże zaufanie, ponieważ wysłał do niej kriokomorę. Pamiętajcie, że w tym momencie Norwood trwał w przekonaniu, że Dom Fell jest naszym sojusznikiem. Bo Grupa Durony pracuje dla Domu Fell.

— Chwileczkę — powiedziała nagle Quinn. — Dom Fell twierdzi, że nie miał kriokomory!

Mark powstrzymał ją gestem.

— Opowiem wam coś o historii Obszaru Jacksona. Otóż jakieś dziewięćdziesiąt czy sto lat temu…

— O Boże, lordzie Marku, jak długa to będzie opowieść? — zapytała Bothari — Jesek. Na dźwięk grzecznościowego zwrotu rodem z Barrayaru Quinn posłała jej ostre spojrzenie.

— Cierpliwości. Musicie wiedzieć, kto to jest Grupa Durony. Zatem mniej więcej dziewięćdziesiąt lat temu ojciec obecnego barona Ryovala zakładał interes handlu genetycznymi niewolnikami, produkcję ludzkich istot na specjalne zamówienia. W pewnym momencie przyszło mu do głowy: po co sprowadzać geniusza z zewnątrz? Lepiej wyhodować własnego. Cechy umysłowości stanowią zwykle najtrudniejsze zadanie dla genetyków, lecz stary Ryoval sam był geniuszem. Rozpoczął projekt i stworzył kobietę, którą nazwał Lilly Durona. Miała być muzą jego badań medycznych, niewolniczo oddanym lekarzem. W jednym i drugim znaczeniu.

— Urosła, przeszła odpowiednią szkołę i zaprzęgnięto ją do pracy. Radziła sobie doskonale. Wtedy mniej więcej zmarł stary baron Ryoval, w niezbyt tajemniczych okolicznościach, bo podczas jednej z pierwszych prób przeszczepu mózgu.

— Mówię „w niezbyt tajemniczych okolicznościach” ze względu na charakter, jaki niedługo potem ujawnił jego syn i następca, obecny baron Ryoval, którego pierwszy projekt polegał na tym, aby pozbyć się wszystkich potencjalnych rywali spośród rodzeństwa. Jego ojciec spłodził naprawdę dużo dzieci. Początek kariery Ryovala stał się jacksońską legendą. Najstarszych i najbardziej niebezpiecznych braci po prostu zamordował. Kobiety i młodszych braci wysłał do swoich laboratoriów modyfikujących ludzkie ciało, a stamtąd do swoich prywatnych burdelików, które stanowiły jego dodatkową działalność, aby tam usługiwali klientom. Przypuszczam, że dziś już wszyscy nie żyją. Jeśli mieli szczęście.

— Wygląda na to, że Ryoval zastosował tak samo bezpośrednie podejście do podwładnych jak jego ojciec, dla którego Lilly Durona była ukochanym skarbem. Nowy baron Ryoval zagroził jej jednak, że jeżeli nie zgodzi się z nim współpracować, odeśle ją razem ze swoimi siostrami, aby w bardziej bezpośredni sposób zaspokajała cielesne fantazje klientów. Zaczęła planować ucieczkę razem z pogardzanym przez barona jego bratem przyrodnim, który nazywał się Georish Stauber.

— Ach! Baron Fell! — powiedział Thorne. Wyglądał, jakby nagle go olśniło. Taura słuchała zaintrygowana, a Quinn i Bothari — Jesek ze zgrozą.

— Ten sam, ale wtedy jeszcze nie baron. Lilly i młody Georish uciekli pod opiekę Domu Fell. Domyślam się, że Lilly posłużyła Georishowi za przepustkę. Oboje zaczęli służyć nowym panom, zachowując pewien wynegocjowany margines autonomii, przynajmniej jeśli idzie o Lilly. Tak stanowiła Umowa. Umowy uważa się w Obszarze Jacksona za niemal święte.

— Georish zaczął się piąć po szczeblach hierarchii Domu Fell. A Lilly dała początek Grupie Badawczej Durony, klonując się. Wielokrotnie. Grupa Durony, która składa się teraz z trzydziestu lub czterdziestu sklonowanych sióstr, służy Domowi Fell na kilka sposobów. Jest kimś w rodzaju lekarza rodzinnego dla członków wyższych sfer, którzy nie mają ochoty powierzać swojego zdrowia specjalistycznym domom, takim na przykład jak Bharaputra. Ponieważ specjalnością Fella jest handel bronią, Grupa prowadziła badania nad bronią chemiczną i biologiczną. A także antidotami. Grupa Durony zarobiła dla Domu Fell skromną fortunę na specyfiku o nazwie Peritaint, a kilka lat później ogromną fortunę na antidotum przeciw temu środkowi. Grupa Durony cieszy się pewną cichą sławą, jeśli wiecie, co mam na myśli. Bo CesBez wie. W tych niewielu plikach danych, jakie pozwolili mi obejrzeć, było sporo materiałów na jej temat. Choć na Jacksonie wiedzą o tym prawie wszyscy.

— Georish, między innymi dzięki sukcesowi, jakim było sprowadzenie osoby Lilly, kilka lat temu wspiął się na sam szczyt i został baronem Fellem. W tym momencie wkraczają Najemnicy Dendarii. Musicie mi powiedzieć, co się wtedy stało. — Mark skinął głową Thorne’owi. — Słyszałem tylko fragmenty.

Bel gwizdnął.

— Trochę wiedziałem, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę całą historię. Nic dziwnego, że Fell i Ryoval tak się nienawidzą. — Zerknął na Quinn, która nieznacznym skinieniem głowy wyraziła zgodę. — Cztery lata temu Miles zdobył dla Dendarian kontrakt. Chodziło o przywiezienie kogoś. Nasz Pracodawca — przepraszam, Barrayar. Zawsze nazywałem go Naszym Pracodawcą, więc odruchowo tak mówię.

— I lepiej zachowaj ten odruch — poradził mu Mark.

Bel pokiwał głową.

— Cesarstwo chciało sprowadzić do siebie galaktycznego genetyka. Nie wiem dokładnie, po co. — Spojrzał na Quinn.

— Nie musisz — odparła.

— Ale niejaki doktor Canaba, jeden z najlepszych ludzi od genetyki w Domu Bharaputra, chciał porzucić ojczyznę. Dom Bharaputra odnosi się z ogromną niechęcią do pracowników, którzy wyjeżdżają z głową pełną tajemnic, więc Canaba potrzebował pomocy. Zawarł umowę z Cesarstwem Barrayaru, żeby go przyjęło.

— Stamtąd pochodzę — wtrąciła się Taura.

— Tak — potwierdził Thorne. — Taura była jednym z jego ulubionych projektów. Upierał się, żeby ją zabrać ze sobą. Niestety, jakiś czas wcześniej projekt skonstruowania superżołnierza odwołano, a Taurę sprzedano baronowi Ryovalowi, który kolekcjonuje, wybacz, sierżancie, osobliwości genetyczne. Musieliśmy ją więc wykraść z Domu Ryoval, a doktora Canabę z Domu Bharaputra. Hm, Tauro, może lepiej ty mów, co się działo potem.

— Zjawił się admirał i wyratował mnie z centrum biologicznego Ryovala — zadudniła olbrzymka. Wydała głośne westchnienie, jak gdyby przypomniała sobie coś miłego. — Podczas ucieczki całkowicie zniszczyliśmy główne banki genów Domu Ryoval. Zbiór tkanek liczący ze sto lat poszedł z dymem. Dosłownie. — Uśmiechnęła się, obnażając kły.

— Tamtej nocy Dom Ryoval stracił według szacunków barona jakieś pięćdziesiąt procent swojego majątku — dodał Thorne. — Co najmniej.

Mark wydał z siebie stłumiony okrzyk zdumienia, ale po chwili ochłonął.

— To wyjaśnia, dlaczego waszym zdaniem ludzie barona Ryovala będą szukać admirała Naismitha.

— Mark — powiedział z rozpaczą w głosie Thorne. — Jeśli Ryoval znajdzie Milesa pierwszy, ożywi go tylko po to, żeby go znowu zabić. I jeszcze raz, i jeszcze… Dlatego upieraliśmy się, żebyś udawał Milesa, kiedy opuszczaliśmy Obszar Jacksona. Ryoval nie ma żadnego motywu, żeby się mścić na klonie, chodzi mu tylko o admirała.

— Rozumiem. Uff, dzięki. A co się stało z doktorem Canaba? Jeśli mogę spytać.

— Został bezpiecznie dostarczony tam, gdzie trzeba — powiedziała Quinn. — Nosi nowe nazwisko, nową twarz, ma nowe laboratorium i pensję, dzięki której powinien być zadowolony. Został lojalnym poddanym cesarstwa.

— Hm. To nasuwa mi myśl o jeszcze jednym powiązaniu. Znam je od jakiegoś czasu, to żadna tajemnica, chociaż jeszcze nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. CesBez, nawiasem mówiąc, też nie, choć z tego powodu dwa razy wysyłał agentów, żeby sprawdzili Grupę Durony. Baronowa Lotus Bharaputra, żona barona, jest klonem Durony.

Taura przysłoniła usta szponiastą dłonią.

— Tamta dziewczyna!

— Tak, tamta dziewczyna. Zastanawiałem się, dlaczego traktowała mnie z takim chłodem. Już ją kiedyś widziałem, w innym wcieleniu. Klon klona.

— Baronowa jest jedną z najstarszych córek czy sióstr, czy jak chcecie nazywać to klonowane plemię Lilly Durony. Rój. Nie sprzedała się tanio. Lotus została zdrajczynią za najwyższą łapówkę w historii Obszaru Jacksona — za cenę połowy albo prawie połowy władzy w Domu Bharaputra. Jest partnerką barona Bharaputry od dwudziestu lat. I wygląda na to, że chce zdobyć coś jeszcze. Grupa Durony specjalizuje się chyba we wszystkich dziedzinach biologii, ale odmawia wykonywania przeszczepów mózgu. Zapisano to w umowie z Domem Fell. Ale baronowa Bharaputra, która musi mieć już ponad sześćdziesiąt lat, zamierza widocznie rozpocząć niebawem swą drugą młodość. Sądząc po tym, co widzieliśmy.

— Niech to szlag — mruknęła Quinn.

— Czyli mamy następne powiązanie — rzekł Mark. — Właściwie całą sieć powiązań, jeśli się złapie koniec właściwej nici. Tylko brakuje wyjaśnienia, przynajmniej ja tego nie rozumiem, dlaczego Grupa Durony miałaby ukrywać Milesa przed swoimi szefami z Domu Fell. Bo chyba tak się jednak stało.

— Jeżeli go mają — zauważyła Quinn, gryząc wewnętrzną stronę policzka.

— Jeżeli — zgodził się Mark. — Chociaż… — Twarz mu się na chwilę rozjaśniła. — To by tłumaczyło, jak kriokomora znalazła się w Hegen Hub. Grupa Durony nie chciała jej ukryć przed CesBezem. Próbowali ją ukryć przed innymi Jacksończykami.

— Prawie wszystko pasuje — odezwał się Thorne.

Mark wyciągnął przed siebie wyprostowane dłonie, jak gdyby między palcami trzymał niewidzialne nitki.

— Tak. Prawie. — Złączył dłonie. — Tak to wygląda. Tam właśnie zmierzamy. Nasza pierwsza sztuczka będzie polegała na wejściu w przestrzeń Jacksona obok stacji skokowej Fella. Komandor Quinn wzięła ze sobą świetny ekwipunek, dzięki któremu będziemy mogli przybrać fałszywą tożsamość. Konsultujcie z nią swoje pomysły na ten temat. Mamy na to dziesięć dni.

Rozeszli się, aby każdy mógł w spokoju rozważyć nowiny. Bothari — Jesek i Quinn zostały na miejscach, a Mark wstał i rozprostował obolały kark. Mózg też go bolał.

— To była całkiem niezła analiza, Mark — przyznała niechętnie Quinn. — Jeśli to coś więcej niż czcza gadanina.

Powinna wiedzieć.

— Dziękuję, Quinn — rzekł szczerze. On również modlił się, aby wszystko okazało się halucynacją albo wielkim błędem.

— Tak… chyba trochę się zmienił — zauważyła roztropnie Bothari — Jesek. — Urósł.

— Tak? — Quinn obrzuciła go taksującym spojrzeniem od stóp do głów. — Rzeczywiście…

Mark zamarł w radosnym oczekiwaniu na jedno maleńkie słowo aprobaty.

— …jest grubszy.

— Bierzmy się do roboty — uciął krótko Mark.

Загрузка...