ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Odkrycie seksu na nowo niemal go unieruchomiło na następne trzy dni, lecz pewnego popołudnia zbudził się w nim uśpiony instynkt ucieczki. Rowan zostawiła go, sądząc, że śpi, tymczasem on czuwał. Rozchylił powieki i przesunął palcem po swoich bliznach na piersi, zastanawiając się. Na zewnątrz okazało się zdecydowanie niewłaściwym kierunkiem. Nie próbował jeszcze uciekać do środka. Wszyscy zwracali się tu ze swoimi problemami do Lilly. Doskonale. On też się do niej zwróci.

Na górę czy w dół? Jako przywódca jacksoński Lilly tradycyjnie powinna zajmować najwyższe piętro albo bunkier. Baron Ryoval mieszkał w bunkrze, tak przynajmniej określał to mroczne miejsce pod piwnicami, które kojarzyło mu się z tą nazwą. Baron Fell z kolei zajmował najwyżej położony punkt na swojej stacji orbitalnej, skąd wszystko widział. Miał w głowie mnóstwo obrazów Obszaru Jacksona. Czy to był jego dom? Sam się już gubił. Zatem w górę. W górę i do środka.

Włożył szary strój, pożyczył sobie od Rowan parę skarpet i wymknął się na korytarz. Znalazł rurę windową, którą wjechał na najwyższe piętro znajdujące się tuż nad apartamentem Rowan. Tu także urządzono prywatne mieszkania. Pośrodku korytarza odnalazł następną rurę windową, której wejście zabezpieczał zamek z czytnikiem dłoni. Mogły z niej korzystać tylko Durony. Wokół rury pięły się kręcone schody. Bardzo wolno ruszył w górę i jeszcze przed szczytem przystanął, by złapać oddech. Zapukał.

Drzwi rozsunęły się i wyjrzała zza nich szczupła twarz mniej więcej dziesięcioletniego chłopca o eurazjatyckich rysach, który obrzucił go surowym spojrzeniem.

— Czego chcesz? — spytał.

— Chciałbym się widzieć z twoją… babcią.

— Wpuść go, Robin — zawołał jakiś cichy głos.

Chłopiec schował głowę i dał mu znak, by wszedł. Jego stopy odziane tylko w skarpety bezgłośnie stąpały po puszystym dywanie. Polaryzowane okna rozjaśniały nieco słabe światło szarego popołudnia, a mrok dodatkowo rozpraszał ciepły, żółty blask lamp. Za oknem rozciągało się pole siłowe, dawało o sobie znać delikatnym iskrzeniem powstałym w wyniku zetknięcia z kroplami wody lub cząstkami materii, które były odpychane lub ulegały zniszczeniu.

Na szerokim krześle siedziała przykurczona kobieta, przyglądając mu się ciemnymi oczyma osadzonymi w twarzy barwy starej kości słoniowej. Miała na sobie czarą jedwabną tunikę pod szyję oraz luźne spodnie. Jej włosy były zupełnie białe i bardzo długie; czesała je długimi ruchami szczupła dziewczynka, dosłownie siostra — bliźniaczka chłopca. W pokoju było bardzo ciepło. Patrząc na nią, na utkwiony w nim wzrok, zastanawiał się, jak w ogóle mógł pomyśleć, że tamta starsza zatroskana kobieta chodząca o lasce może być Lilly. Stuletnie oczy patrzą zupełnie inaczej.

— Pani — powiedział. Zauważył nagle, że wyschło mu w ustach.

— Proszę usiąść. — Wskazała mu krótką kanapę ustawioną za niskim stołem naprzeciw jej krzesła. — Violet, kochanie. — Chuda ręka, poznaczona niebieskimi postronkami żył i białymi zmarszczkami, dotknęła dłoni dziewczynki. — Przynieś herbatę. Trzy filiżanki. Robin, zejdź na dół, proszę, i sprowadź tu Rowan.

Dziewczynka ułożyła jej włosy na ramionach, po czym obydwoje z chłopcem zniknęli bez słowa, co jest dość nietypowe dla dzieci. Najwyraźniej Grupa Durony nie zatrudniała osób z zewnątrz. Nie było szans na to, by zdołał tu przeniknąć jakiś intruz i spenetrować od środka ich organizację. On również posłusznie opadł na wskazane miejsce.

Jej głos z racji wieku lekko drżał, lecz dykcję miała doskonałą.

— Przyszedł pan już do siebie? — zapytała.

— Nie, pani — odrzekł przygnębiony. — Ale przyszedłem do pani. — Starannie obmyślał formę pytania, jakie miał jej zadać. Lilly na pewno nie będzie mniej ostrożna niż Rowan w dawaniu mu wskazówek. — Dlaczego nie możecie mnie zidentyfikować?

Białe brwi powędrowały w górę.

— Dobre pytanie. Wydaje mi się, że jest pan już gotów wysłuchać odpowiedzi. Ach.

Rura windowa zaszumiała i po chwili wyjrzała z niej zaniepokojona twarz Rowan, która natychmiast wbiegła do pokoju.

— Lilly, przepraszam. Sądziłam, że śpi…

— Nic się nie stało, dziecko. Usiądź. Nalej herbaty. — Ostatnie zdanie było skierowane do Violet, która wyłoniła się zza rogu z ogromną tacą w rękach. Lilly szepnęła coś do niej, przysłaniając usta lekko drżącą dłonią, i dziewczynka, skinąwszy głową, czmychnęła. Rowan uklękła, jak gdyby brała udział w uświęconym rytuale — pomyślał, że sama kiedyś zajmowała miejsce Violet — nalała zielonej herbaty do cienkich białych filiżanek i podała. Potem przycupnęła u kolan Lilly, muskając ukradkiem kosmyk jej białych włosów.

Herbata była bardzo gorąca. Od pewnego czasu żywił odrazę do zimna, więc przyjął filiżankę z wdzięcznością i ostrożnie upił łyczek.

— Odpowiedź, pani — przypomniał jej delikatnie.

Rowan rozchyliła usta w niemym proteście, lecz Lilly powstrzymała ją, grożąc zgiętym palcem.

— Najpierw trochę historii — powiedziała staruszka. — Myślę, że nadszedł czas, aby coś ci opowiedzieć.

Skinął głową, sadowiąc się wygodniej z filiżanką w dłoni.

— Pewnego razu… — uśmiechnęła się przelotnie — było sobie trzech braci. Zaczyna się jak prawdziwa baśń. Najstarszy był oryginałem, a dwaj młodsi jego klonami. Najstarszy — jak to bywa w takich bajkach — urodził się jako dziedzic wielkiej fortuny. Tytuł, bogactwo, komfortowe życie — jego ojciec, choć nie był królem, miał władzę większą niż jakikolwiek król w historii przed Skokiem. Zyskał więc wielu wrogów. Ponieważ wiedziano, że poza swoim synem świata nie widzi, niejeden z wrogów wpadł na pomysł, aby spróbować wykorzystać jedynaka do zaatakowania ojca. Stąd wzięło się to szczególne rozmnożenie. — Skinęła mu głową, a on poczuł drżenie w żołądku. Napił się herbaty, chcąc pokryć zmieszanie.

Staruszka zamilkła.

— Przypomina pan już sobie jakieś imiona?

— Nie, pani.

— Mhm. — Porzuciła tajemniczy ton opowieści; w jej głosie zabrzmiała twardsza nuta. — Oryginałem był lord Miles Vorkosigan z Barrayaru. Teraz ma jakieś dwadzieścia osiem lat. Jego pierwszy klon powstał właśnie tu, w Obszarze Jacksona, dwadzieścia dwa lata temu, i został kupiony od Domu Bharaputra przez grupę oporu z Komarru. Nie wiemy, jak ten klon każe się nazywać, ale wiemy, że opracowany przez Komarrczyków kunsztowny plan zamiany spalił na panewce mniej więcej dwa lata temu i klon uciekł.

— Galen — szepnął.

Spojrzała na niego przenikliwie.

— Zgadza się, był dowódcą tych Komarrczyków. Drugi klon… to zagadka. Według najbardziej prawdopodobnej wersji został wyprodukowany przez Cetagandan, ale nikt nie wie na pewno. Po raz pierwszy objawił się dziesięć lat temu jako sprytny i wyjątkowo błyskotliwy dowódca najemników, twierdząc, że nazywa się Miles Naismith — czyli nosi całkiem legalne betańskie nazwisko po matce. Okazał się wrogiem Cetagandan, więc teoria, że jest cetagandańskim renegatem, wydaje się dość przekonująca. Nikt nie zna jego wieku, choć oczywiście nie może mieć więcej niż dwadzieścia osiem lat. — Upiła łyk herbaty. — Żywimy przekonanie, że jest pan jednym z tych dwóch klonów.

— Przywieziony do was w skrzyni jako mrożonka? Z rozerwaną na strzępy piersią?

— Tak.

— Cóż z tego? Klony — nawet mrożone — nie są tu chyba żadną nowością. — Zerknął na Rowan.

— Proszę pozwolić mi mówić dalej. Około trzech miesięcy temu klon wyprodukowany przez Bharaputrę wrócił do domu — przywożąc ze sobą oddział żołnierzy najemników, których zapewne ukradł Flocie Dendarian, podając się po prostu za swego klonabliźniaka, admirała Naismitha. Zaatakował żłobek klonów Bharaputry, próbując wykraść albo uwolnić grupę klonów przeznaczonych do transplantacji mózgu, którego to procederu osobiście nie znoszę.

Dotknął swojej piersi.

— I… nie udało mu się?

— Nie. Ale zjawił się admirał Naismith, który ruszył w pogoń za skradzionymi statkami i żołnierzami. W zamieszaniu walk, do jakich doszło na dole, w głównym Obszarze chirurgicznym Bharaputry, jeden z was został zabity. Drugi uciekł, zabierając ze sobą najemników i większą część cennego stadka klonów Bharaputry. Wystrychnęli na dudka Vase Luigiego — śmiałam się do rozpuku, kiedy się dowiedziałam. — Z niewinną miną piła herbatę.

Wyobraził sobie staruszkę w tej sytuacji, choć o mało nie dostał zeza.

— Przed skokiem Najemnicy Dendarii zdążyli wyznaczyć nagrodę za zwrot kriokomory ze szczątkami człowieka, który według nich miał być klonem pochodzącym z Bharaputry.

Otworzył szeroko oczy.

— To ja? Powstrzymała go gestem.

— Vasa Luigi, baron Bharaputra, jest głęboko przekonany, że kłamali i że naprawdę człowiek w komorze był admirałem Naismithem.

— To ja? — powtórzył mniej pewnie.

— Georish Stauber, baron Fell, nie chce nawet snuć przypuszczeń. A baron Ryoval byłby gotów obrócić w ruinę całe miasto, gdyby istniało choć pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że w jego ręce wpadnie admirał Naismith, który przed czterema laty zranił go tak jak nikt w ciągu stu lat. — Kąciki jej ust uniosły się w złośliwym uśmiechu.

To wszystko miało sens, który z kolei nie miał żadnego sensu. Jak gdyby opowiadano mu historię usłyszaną bardzo dawno temu, jeszcze w dzieciństwie. W tamtym życiu. Znajomy widok oglądany przez zamglone szkło. Dotknął głowy, w której zaczynał pulsować ból. Rowan dostrzegła ten gest i zrobiła zatroskaną minę.

— Nie macie danych medycznych? Czegoś, żeby ustalić tożsamość?

— Zdobyliśmy dane na temat rozwoju klona z Bharaputry. Niestety, dotyczą tylko wczesnego okresu do czternastego roku życia. O admirale Naismicie nie mamy nic. Na podstawie danych jednego z tej trójki też nie można ustalić niczego pewnego.

Zwrócił się do Rowan:

— Znasz mnie na wylot. Nic nie możesz stwierdzić?

— Jesteś dziwny. — Rowan pokręciła głową. — Wiesz, że połowę twoich kości stanowią plastikowe protezy? Na pozostałych prawdziwych są ślady dawnych złamań, starych urazów… Powiedziałabym, że jesteś nie tylko starszy od klona Bharaputry, ale nawet od oryginalnego lorda Vorkosigana, a to nie ma sensu. Gdybyśmy tylko mogli zdobyć jeden pewny, solidny dowód… Twoje dotychczasowe wspomnienia są bardzo niejasne. Znasz się na broni, co mogłoby wskazywać, że jesteś admirałem — ale klon Bharaputry był szkolony na zabójcę. Pamiętasz Sera Galena, a jego mógł znać tylko klon Bharaputry. Sprawdziłam to, co mówiłeś o drzewach cukrowych. To są klony cukrowe, pochodzą z Ziemi — gdzie klon z Bharaputry przechodził szkolenie. I tak dalej. — Rozłożyła bezradnie ręce.

— Skoro nie można udzielić właściwej odpowiedzi — rzekł wolno — może stawiacie niewłaściwe pytanie.

— Jak zatem brzmi właściwe pytanie?

Bez słowa pokręcił głową.

— Dlaczego… — uniósł dłonie — dlaczego nie oddaliście mojego zamrożonego ciała Dendarianom i nie odebraliście nagrody? Dlaczego nie sprzedaliście mnie baronowi Ryovalowi, jeśli rzeczywiście tak bardzo chciał mnie dopaść. Czemu mnie ożywiliście?

— Baronowi Ryovalowi nie sprzedałabym nawet szczura z laboratorium — oświadczyła stanowczo Lilly. Jej usta drgnęły w lekkim uśmiechu. — To stare sprawy.

Ciekawe, od kiedy się ciągną. Na pewno starsze od niego, kimkolwiek był.

— Co do Dendarian, jeszcze możemy się z nimi porozumieć. W zależności od tego, kim pan jest.

Zbliżali się do sedna sprawy; czuł to.

— Tak?

— Cztery lata temu admirał Naismith odwiedził Obszar Jacksona i poza wyjątkowym wyczynem, jakim było okpienie Ry Ryovala, udało mu się zabrać stąd niejakiego doktora Hugh Canabę, jednego z najlepszych genetyków Bharaputry. Znam Canabę, ponadto wiem, ile Vasa Luigi i Lotus zapłacili, żeby go tu sprowadzić, i w ile sekretów Domu został wtajemniczony. Nigdy nie pozwolili by mu ujść z życiem. A jednak uciekł i nigdy nikt w Obszarze Jacksona nie zdołał go wyśledzić. — Wychyliła się, patrząc na niego w skupieniu. — Zakładając, że Canaba nie został wyrzucony w przestrzeń z pokładu statku, admirał Naismith udowodnił, że świetnie potrafi wykradać ludzi. Może rzec, że z tego słynie. Właśnie dlatego się nim interesujemy.

— Chce pani opuścić planetę? — Obrzucił przelotnym spojrzeniem wygodne i samowystarczalne cesarstwo Lilly Durony. — Dlaczego?

— Zawarłam Umowę z Georishem Stauberem — baronem Fellem. To bardzo stara Umowa, tak jak stare są strony, które ją zawarły. Mój czas powoli dobiega końca, a Georish coraz częściej… — skrzywiła się — mnie zawodzi. Jeśli umrę — lub on umrze — albo jeśli uda mu się przeszczepić własny mózg do młodszego ciała, jak już raz próbował zrobić, nasza Umowa zostanie złamana. Grupie Durony zaproponują zawarcie znacznie mniej korzystnych umów niż ta, która tak długo łączyła jaz Domem Fell. Być może Grupa zostanie podzielona — sprzedana — słowem osłabiona, przez co będzie bardziej narażona na ataki dawnych wrogów, takich jak Ry, który nigdy nie zapomina krzywdy ani obrazy. Być może zostanie zmuszona do pracy, jeśli nie będzie chciała się zgodzić dobrowolnie. Przez kilka lat poszukiwałam wyjścia z tej sytuacji. Admirał Naismith zna jedno.

Chciała, żeby był admirałem Naismithem, cenniejszym z dwóch klonów.

— A jeżeli jestem tym drugim? — Patrzył na swoje ręce. Ręce jak ręce. Nie widział na nich żadnych znaków.

— Może pana wykupią.

Kto miał go wykupić? Był wybawcą czy towarem? Ależ wybór. Rowan miała nietęgą minę.

— Kim dla pani jestem, skoro sam nie pamiętam, kim jestem?

— Nikim, mały człowieku. — Czarne oczy błysnęły niczym kawałki obsydianu.

Ta kobieta przetrwała w Obszarze Jacksona prawie całe stulecie. Nierozsądnie byłoby nie wierzyć, że potrafi być bezwzględna, tylko na podstawie jej uprzedzeń do przeszczepów mózgu.

Skończyli herbatę i wycofali się do pokoju Rowan.

— Coś wydało ci się znajome? — zapytała zatroskana Rowan, gdy siedzieli u niej na kanapce.

— Wszystko — odrzekł zakłopotany. — Mimo to Lilly chyba sądzi, że potrafię dokonywać czarodziejskich sztuczek i sprawić, żebyście wszyscy zniknęli w jednej chwili. Jednak nawet jeśli jestem admirałem Naismithem, nie pamiętam, jak to robiłem!

— Cii — próbowała go uspokoić. — Mogłabym przysiąc, że jesteś o krok od kaskady wspomnień. Naprawdę, prawie widać początek tej fazy. Raptem po kilku dniach znacznie lepiej mówisz.

— Dzięki terapii pocałunkami. — Uśmiechnął w nadziei, że niedwuznacznym komplementem zapewni sobie jeszcze jedną porcję terapii. Lecz zaczerpnąwszy głęboki haust powietrza, powiedział: — Niczego sobie nie przypomnę, jeśli jestem tym drugim. Pamiętam Galena. Ziemię. Dom w Londynie… jak się nazywa ten klon?

— Nie wiemy — odrzekła, a gdy w rozpaczliwym geście chwycił ją za ręce, dodała: — Nie, naprawdę nie wiemy.

— Admirał Naismith… pewnie nie jest Milesem Naismithem. Pewnie się nazywa… Mark Piotr Vorkosigan. — Skąd to u diabła wiedział? Mark Piotr. Pierre. Pietrek, Pietrek, je pierogi, żona mu przyprawia rogi — rzucił drwiący głos z tłumu, wywołując u staruszka niepohamowaną, morderczą furię, aż musieli go powstrzymywać… obraz uleciał. Dziadek? — Jeżeli klon z Bharaputry jest trzecim synem, może nosić jakiekolwiek imię. — Coś było nie tak.

Próbował wyobrazić sobie dzieciństwo admirała Naismitha jako część tajnego cetagandańskiego projektu specjalnego. Swoje dzieciństwo? Musiało być niezwykłe, jeżeli udało mu się uciec w wieku osiemnastu lat lub wcześniej, a także wymknąć się wywiadowi Cetagandy i w ciągu roku zdobyć taki majątek jak flota. Nie mógł sobie jednak przypomnieć niczego z tak wczesnej młodości. Kompletna pustka.

— Co ze mną zrobicie, jeśli nie jestem Naismithem? Zostawicie mnie sobie jako maskotkę? Na jak długo?

Zgnębiona Rowan zacisnęła usta.

— Jeśli jesteś klonem z Bharaputry, będziesz musiał sam opuścić Obszar Jacksona. Atak Dendarian poważnie zrujnował siedzibę Vasy Luigiego. Baron musi pomścić krew i straty. I zranioną dumę. Wtedy spróbuję cię stąd wydostać.

— Ty? Czy wy wszyscy?

— Nigdy nie wystąpię przeciw grupie. — Wstała i zaczęła spacerować po pokoju. — Przez rok mieszkałam sama na Escobarze, kiedy odbywałam szkolenie z krioreanimacji. Często się zastanawiałam… jak by wyglądało życie z jedną osobą. Zamiast być czternastą częścią grupy — być połową pary. Może czułabym się większa?

— Byłaś większa sama, na Escobarze?

— Nie wiem. To głupia zarozumiałość. Jednak nie sposób nie myśleć o Lotus.

— Lotus. Baronowa Bharaputra?

— Tak. Najstarsza córka Lilly zaraz po Rosę. Lilly twierdzi… że jeżeli nie będziemy trzymać się razem, osobno każde z nas zginie.

Rowan wyjrzała przez okno.

— W Obszarze Jacksona nie ma miejsca na samotność. I nikomu nie można ufać.

— Ciekawy paradoks. Prowadzi do poważnego dylematu.

Dostrzegła wyraz ironii na jego twarzy i zmarszczyła brwi.

— To nie żart.

Rzeczywiście. Nawet macierzyńska strategia Lilly Durony, która zdecydowała się polegać tylko na sobie, nie zdała egzaminu, jak pokazał przykład Lotus.

Spojrzał na Rowan.

— Kazano ci spać ze mną? — zapytał nagle. Wzdrygnęła się.

— Nie. — Znów zaczęła chodzić. — Ale poprosiłam o pozwolenie. Lilly wyraziła zgodę, twierdząc, że to może cię związać z naszymi sprawami. — Zamilkła na chwilę. — Nie sądzisz, że to okropnie wyrachowane?

— W Obszarze Jacksona, po prostu roztropne. — Zresztą wszystkie związki miały dwa końce. W Obszarze Jacksona nie ma miejsca na samotność. Ale nikomu nie można ufać.

Jeśli ktokolwiek zachował tu zdrowe zmysły, musiał to być czysty przypadek.


Czytanie, od którego wcześniej piekły go oczy i które przyprawiało go o dokuczliwe bóle głowy, stawało się coraz łatwiejsze. Potrafił nawet wytrzymać dziesięć minut, dopóki się nie zorientował, że już nic nie widzi. Zaszyty w gabinecie Rowan, katował się morderczym rytmem: porcja informacji, kilka minut odpoczynku i od nowa. Rozpoczynając od środka, najpierw czytał o Obszarze Jacksona, jego jedynej w swoim rodzaju historii, strukturze pozbawionej rządu, stu szesnastu Wielkich Domach i niezliczonych Domach Mniejszych, o ich sojuszach i wendetach, niepewnych umowach i wielu zdradach. Uznał, że Grupa Durony jest na najlepszej drodze do stworzenia własnego Domu Mniejszego, wyrastającego jak hydra z Domu Fell i jak hydra rozmnażającego się bezpłciowo. Wzmianki o Domach Bharaputra, Hargraves, Dyne, Ryoval i Fell wywoływały u niego obrazy, których nie widział na ekranie holowidu. Kilka zaczęło się nawet ze sobą wiązać. Ale za mało. Zastanawiał się, czy to coś znaczy, że Domy, które wydawały się najbardziej znajome, były także znane z udziału w nielegalnych interesach pozaplanetarnych.

Kimkolwiek jestem, znam to miejsce. A jednak… miał wrażenie, że wizje są zbyt skąpe i płytkie, aby mogły stanowić obraz najważniejszych lat, które go ukształtowały. Może był za mały. Mimo to przypominał sobie więcej, niż mógłby odgrzebać z podświadomości domniemanego admirała Naismitha, klona pochodzącego z Cetagandy.

Dziadek. Z nim wiązały się najbardziej żywe i plastyczne wspomnienia. Kim był Dziadek? Jego przybranym ojcem z Obszaru Jacksona? Opiekunem z Komarru? Instruktorem z Cetagandy? Kimś potężnym i fascynującym, tajemniczym i groźnym. Wydawało się, że Dziadek pochodzi z jakiegoś konkretnego miejsca, jakby jego obecność była naturalna jak wszechświat.

Pochodzenie. Może coś da przyjrzenie się temu kalekiemu lordzikowi Vorkosiganowi z Barrayaru. Przecież stworzono go na obraz i podobieństwo Vorkosigana, musiał więc mieć wiele wspólnego z tym biedakiem. W bibliotece konsoli Rowan znalazł długą listę materiałów na temat Barrayaru. Setki książek, holowidów, dokumentów i materiałów dokumentalnych. Aby mieć ogólne pojęcie, zaczął przeglądać informacje na temat historii. Pięćdziesiąt tysięcy Pionierów. Rozpad systemu tuneli czasoprzestrzennych. Okres Izolacji, Krwawe Stulecia… ponowne odkrycie… słowa zaczęły się zamazywać. Głowa mu pękała. Wszystko tak boleśnie znajome… musiał przerwać.

Dysząc ciężko, zgasił światła w pokoju i położył się na kanapie, czekał, aż przestaną go boleć oczy. Gdyby jednak rzeczywiście szkolono go, żeby zajął miejsce Vorkosigana, wszystko powinno brzmieć znajomo. Na pewno musiał się uczyć wszystkiego na temat Barrayaru. Nauczyłem się. Miał ochotę poprosić Rowan, żeby przykuła go do ściany i podała następną dawkę fast — penty, bez względu na to, jak środek miałby wpłynąć na jego ciśnienie. Przecież wtedy zadziałał. Może jeszcze jedna próba…

Syknęły drzwi.

— Hej? — Światła rozbłysły. W drzwiach stała Rowan. — Dobrze się czujesz?

— Głowa mnie boli. Czytałem.

— Nie powinieneś…

…się tak forsować, dokończył w myśli. Rowan powtarzała to bez przerwy przez kilka dni, jakie upłynęły od ich rozmowy z Lilly. Tym razem jednak zamilkła. Wsparł się na łokciach; Rowan podeszła i usiadła obok niego.

— Lilly chce, żebym cię przyprowadziła na górę.

— Dobrze. — Usiłował wstać, ale powstrzymała go.

Pocałowała go. Był to bardzo długi pocałunek, który z początku sprawił mu niezwykłą przyjemność, lecz potem zaczął niepokoić. Oderwał się, by spytać:

— Rowan, o co chodzi?

…chyba cię kocham.

— To stanowi kłopot?

— Tylko dla mnie. — Zdobyła się na lekki, smutny uśmiech. — Poradzę sobie.

Chwycił jej dłonie, muskając palcem ścięgna i żyły. Miała cudowne dłonie. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Pomogła mu się podnieść.

— Chodź. — Idąc do rury windowej prowadzącej na ostatnie piętro, trzymali się za ręce. Rowan puściła go, aby położyć dłoń na czytniku zamka drzwi, a potem już nie wzięła go za rękę. Wjechali na górę i minąwszy chromowaną poręcz, weszli do salonu Lilly.

Lilly siedziała sztywno w oficjalnej pozie na szerokim wyściełanym krześle. Białe włosy dziś zapleciono w warkocz, spływający jej na kolana. Po prawej ręce Lilly stał milczący Hawk. Nie jest tu sługą, tylko strażnikiem. Staruszkę otaczało troje nieznajomych ubranych w szarobiałe mundury o wojskowym kroju; dwie kobiety, które siedziały, i mężczyzna stojący naprzeciw. Jedna z kobiet miała ciemne loki i brązowe oczy, jej spojrzenie przyprawiło go o dreszcz. Druga z kobiet, starsza, miała krótkie, jasnobrązowe włosy lekko przyprószone siwizną. Ale jego wzrok przykuł mężczyzna.

Boże. To ten drugi ja.

Albo… nie ja. Stali twarzą w twarz. Przybysz wyglądał bardzo elegancko, miał wyglansowane buty, wyprasowany galowy mundur, jak gdyby strojem chciał oddać honory Lilly. Na jego kołnierzu pobłyskiwały dystynkcje. Admirał… Naismith? Nad prawą kieszonką bluzy rzeczywiście miał naszywkę z nazwiskiem „Naismith”. Niski mężczyzna głęboko odetchnął, błysnął szarymi oczyma i z trudem powstrzymał uśmiech. Jeśli jednak on był kościstym cieniem samego siebie, człowieczek w szarym mundurze wyglądał na dwa razy większego. Krępy, przysadzisty, muskularny o pyzatych policzkach i wydatnym brzuchu. Już wygląd świadczył o tym, że jest starszym oficerem. Stał w paradnej pozycji „spocznij”, balansując ciężarem ciała na szeroko rozstawionych nogach jak masywny buldog. A więc to jest Naismith, słynny wybawiciel, za którym tak tęskniła Lilly. Potrafił w to uwierzyć.

Mimo zafascynowania swym klonem — bliźniakiem, do jego serca powoli zakradała się świadomość strasznej prawdy. Jestem nie tym klonem. Lilly właśnie wydała fortunę na reanimację nie tego osobnika, o którego jej chodziło. Czy teraz wybuchnie gniewem? Dla jacksońskiego przywódcy taka wpadka musiała być równoznaczna z przechytrzeniem samego siebie. Rzeczywiście, spoglądając na Rowan, Lilly miała surową i zaciętą minę.

— W porządku, to on — powiedziała kobieta o płomiennym spojrzeniu. Dłonie, które trzymała na kolanach, zacisnęła w pięści.

— Czy ja… panią znam? — spytał grzecznie niepewnym głosem. Czuł się nieswojo pod jej przeszywającym wzrokiem, więc odruchowo zbliżył się do Rowan.

Twarz kobiety przypominała wykutą z marmuru maskę, ale zmienił się wyraz oczu, które rozszerzyły się, jak gdyby ktoś trafił ją w splot słoneczny promieniem lasera. Ujrzał w tym spojrzeniu głębię… jakiego uczucia? Miłości, nienawiści? Napięcia… ból głowy stawał się coraz bardziej dokuczliwy.

— Jak widzicie, jest cały i zdrowy — powiedziała Lilly. — Wróćmy do ustalenia ceny. — Okrągły stół był zastawiony filiżankami i przysypany okruchami — jak długo już trwała ta konferencja?

— Czegokolwiek pani zażąda — rzekł admirał Naismith, oddychając ciężko. — Płacimy i odlatujemy.

— Mówimy o cenie w granicach rozsądku — odezwała się starsza z kobiet, ta o brązowych włosach, posyłając swemu dowódcy zagadkowe spojrzenie, jak gdyby chciała go zmitygować. — Przyjechaliśmy po człowieka, nie po jego ożywione ciało. Kiepska reanimacja może według mnie stanowić podstawę do obniżenia ceny. — Ten głos, ironiczny alt… Znam cię.

— Reanimacja przebiegła bez zarzutu — zaprotestowała ostro Rowan. — Jeśli coś poszło nie tak, to podczas zabiegu zamrażania…

Druga z kobiet, bardziej impulsywna, drgnęła i gniewnie zmarszczyła brwi.

…Ale właściwie rekonwalescencja przebiega dobrze. Co dzień odnotowujemy postęp. Jest po prostu za wcześnie. Za bardzo nas naciskacie. — Zerknęła na Lilly? — Stres i naciski w istocie opóźniają osiągnięcie pełnego zdrowia. Sam za bardzo się spieszy, katuje się…

Lilly uniosła pojednawczo dłoń.

— Tak mówi mój specjalista od krioreanimacji — powiedziała do admirała. — Pana bratklon odbywa rekonwalescencję i wkrótce możemy się spodziewać dużej poprawy. Jeśli naprawdę właśnie tego pan pragnie.

Rowan przygryzła wargi. Impulsywna kobieta zaczęła skubać zębami koniuszek palca.

— Przejdźmy zatem do tego, czego ja pragnę — ciągnęła Lilly. — Być może mile was zaskoczę, ale nie chodzi mi o pieniądze. Pomówmy o niedawnej przeszłości. Niedawnej w moim pojęciu.

Admirał Naismith spojrzał na krajobraz za kwadratowymi oknami. Było kolejne ciemne zimowe popołudnie w Obszarze Jacksona; z przemykających nisko chmur zaczynał prószyć śnieg. Ekran siłowy migotał, pożerając cicho lodowe kryształki.

— Sporo rozmyślam o niedawnej przyszłości, pani — powiedział do Lilly admirał. — I jeżeli ją pani zna, doskonale pani wiadomo, że nie mam ochoty zostawać tu zbyt długo. Proszę do rzeczy.

Uwaga nie była bynajmniej delikatna, nie miała nic wspólnego z etykietą obowiązującą podczas załatwiania interesów na Jacksonie, mimo to Lilly skinęła głową.

— Jak się ostatnio miewa doktor Canaba, admirale?

— Co takiego?

Dość zwięźle jak na mieszkankę Obszaru Jacksona Lilly znów wyraziła zainteresowanie losem zbiegłego genetyka.

— Za pańską sprawą Hugh Canaba przepadł jak kamień w wodę. Za pańską sprawą dziesięć tysięcy marilakańskich jeńców uciekło z Dagooli IV sprzed nosa Cetagandan, choć przyznaję, że nie przepadli jak kamień w wodę. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi przykładami kryje się los mojej małej rodziny. Proszę mi wybaczyć żart, ale wydaje mi się, że jest pan tym, kogo mi najbardziej potrzeba.

Naismith otworzył szeroko oczy; otarł twarz, wciągnął powietrze przez zęby i uśmiechnął się z wysiłkiem.

— Rozumiem, pani. Cóż. Pani sugestię można rozważyć, zwłaszcza jeśli chciałaby pani dołączyć do doktora Canaby. Rozumie pani jednak, że dziś po południu nie mam gotowego planu.

Lilly skinęła głową.

— Ale gdy tylko skontaktuję się z moimi odwodami, sądzę, że uda się coś zorganizować.

— Wobec tego gdy tylko skontaktuje się pan ze swoimi odwodami, proszę do nas wrócić, admirale. Wówczas przekażemy panu klonabliźniaka.

— Nie! — wyrwała się impulsywna kobieta, podnosząc się z miejsca; jej towarzyszka złapała ją za ramię i lekko pokręciła głową. — Masz rację, Bel — mruknęła kobieta o brązowych oczach, opadając z powrotem na krzesło.

— Mieliśmy nadzieję, że zabierzemy go już dziś — powiedział najemnik, zerkając na niego. Ich oczy spotkały się na krótką wstrząsającą chwilę. Admirał odwrócił wzrok, jak gdyby się obawiał, że ten przelotny kontakt dostarczy mu zbyt mocnych wrażeń.

— Ale, jak pan widzi, to pozbawiłoby mnie głównej karty przetargowej — mruknęła Lilly. — A zwykła w takich sytuacjach zapłata, po Iowa z góry i polowa po realizacji zamówienia, naturalnie nie wchodzi tu w grę. Może więc zadowoli pana drobna zaliczka pieniężna.

— Zdaje się, że jak dotąd dobrze się nim zajmują — powiedziała niepewnie ciemnowłosa.

— Ale będzie pani miała również okazję zaproponować sprzedaż innym zainteresowanym stronom — rzekł admirał, marszcząc brwi. — Ostrzegam panią, że w tej sprawie może wybuchnąć wojna przetargowa. To bardzo możliwe.

— Ma pan w ręku silny argument, który zabezpiecza pańskie interesy, admirale. Nikt inny w Obszarze Jacksona nie ma tego, czego chcę. Pan ma. I vice versa. Jesteśmy chyba skazani na zawarcie umowy.

Z ust Jacksończyka nie można było usłyszeć lepszej zachęty. Zgódź się, zawrzyj tę umowę! — pomyślał, a potem zastanowił się: właściwie, z jakiego powodu? Po co ci ludzie chcieli go zabrać? Na zewnątrz wiatr wzbił w górę chmurę śniegu. Biały tuman zabębnił w okna.

Zabębnił w okna…

Lilly zaraz po nim zorientowała się, co się dzieje. Jej ciemne oczy otworzyły się szerzej. Nikt inny jeszcze nie spostrzegł, że deszcz lodowych drobinek nagle ustał. Odwrócił głowę od okna, napotykając zaskoczone spojrzenie Lilly, która otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć.

Okno eksplodowało do wewnątrz.

Szybę wykonano ze szkła bezodpryskowego; zamiast ostrych odłamków posypała się na nich kaskada gorących maleńkich grudek. Obydwie Dendarianki zerwały się na równe nogi, Lilly krzyknęła, a Hawk skoczył, żeby zasłonić ją własnym ciałem, z ogłuszaczem w dłoni, który pojawił się nie wiadomo skąd. Za oknem zawisł jakiś wielki autolot: do pokoju wskoczył jeden, potem, drugi, trzeci… czterech żołnierzy. Pod przezroczystymi bio — powłokami mieli kombinezony chroniące przed ogniem porażaczy nerwów; ich twarze zasłaniały kaptury i gogle. Serie z ogłuszacza Hawka rozbijały się z trzaskiem o pancerze, nie robiąc intruzom żadnej krzywdy.

Więcej zdziałasz, jeśli rzucisz w nich tym cholernym ogtuszaczem! Rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu jakiejś broni: noża, krzesła, nogi od stołu, czegokolwiek, czym mógłby rzucić w na pastników. Z komunikatora kieszonkowego jednej z Dendarianek odezwał się stłumiony kobiecy głos, który krzyczał:

— Quinn, tu Elena. Coś właśnie opuściło osłonę siłową budynku. Mam na odczytach duże wyładowania energii — co się tam dzieje, u diabła? Potrzebujecie wsparcia?

— Tak! — wrzasnęła impulsywna, uskakując przed wiązką z ogłuszacza, która z trzaskiem goniła ją po dywanie. Bawią się w berka. A więc chcieli ich wziąć żywcem, a nie zabić. Hawk wreszcie poszedł po rozum do głowy, uniósł okrągły stół i zrobił szeroki zamach. Udało mu się trafić jednego z żołnierzy, ale inny położył go wiązką z ogłuszacza. Lilly stała zupełnie nieruchomo i milczała. Podmuch zimnego wiatru załopotał nogawkami jej szerokich spodni. Nikt do niej nie celował.

— Który to Naismith? — zadudnił wzmocniony głos jednego z opancerzonych napastników. Trójka Dendarian musiała chyba przystąpić do pertraktacji bez broni; ciemnowłosa zwarła się z przeciwnikiem. Nie pozostał mu żaden wybór. Chwycił Rowan za rękę i zrobił unik, a następnie, kryjąc się za krzesłem, ruszył do rury windowej.

— Brać obu — zawołał dowódca, przekrzykując hałas. Jeden z żołnierzy skoczył w kierunku wyjścia, by odciąć im drogę ucieczki; kiedy odnalazł bliski cel, w świetle mrugnął prostokątny wylot jego ogłuszacza.

— Niedoczekanie! — ryknął admirał, z impetem rzucając się na żołnierza, który zachwiał się, tracąc z muszki cel. Kiedy razem z Rowan znikali w rurze windowej, dojrzał jeszcze, jak wiązka z ogłuszacza dowódcy trafia admirała w głowę. Obie Dendarianki też zostały ogłuszone.

Zjeżdżali nieznośnie wolno. Gdyby on i Rowan mogli się dostać do generatora zasłony siłowej, może włączyliby jaz powrotem i uwięzili napastników w środku? Ścigał ich skwierczący ogień ogłuszaczy, odbijając się świetliście od ścian. Jakimś cudem odwrócili się w powietrzu, szczęśliwie lądując na nogach, po czym wycofali się do korytarza. Nie było czasu na wyjaśnienia. Chwycił Rowan za rękę, którą przycisnął do czytnika dłoni w zamku, wduszając łokciem wyłącznik zasilania. Żołnierz, który ich gonił, wrzasnął i spadł z wysokości trzech metrów.

Skrzywił się na dźwięk głuchego łomotu, a potem pociągnął Rowan w głąb korytarza.

— Gdzie są generatory? — zawołał przez ramię. Zewsząd zbiegały się zatrwożone Durony. Z przeciwległego końca korytarza wypadło dwóch ludzi straży Domu Fell w zielonych mundurach, kierowali się w stronę rury windowej prowadzącej na ostatnie piętro. Po której stronie walczą? Wciągnął Rowan za najbliższe otwarte drzwi.

— Zamknij! — wydyszał. Posłusznie wcisnęła blokadę zamka. Byli w apartamencie jakiejś Durony. Znalazłszy się w ślepym zaułku, nie mogli wprawdzie kontynuować ucieczki, lecz odsiecz już chyba nadciągała. Nie wiadomo tylko, która strona otrzyma wsparcie. Cos właśnie opuściło osłonę siłową budynku… Od wewnątrz. Ekran można było opuścić tylko od wewnątrz. Zgiął się wpół, chwytając z trudem powietrze. Płuca paliły, serce waliło jak oszalałe, ból rozsadzał klatkę piersiową, a przed oczami tańczyły ciemne kręgi. Mimo to dowlókł się do okna, próbując ocenić sytuację. Zza ściany, za którą znajdował się korytarz, dobiegały przytłumione okrzyki i dudnienie.

— Jak tym draniom udało się wyłączyć zasłonę siłową? — wyrzęził, łapiąc się parapetu. — Nie słyszałem żadnej eksplozji. Ktoś zdradził?

— Nie wiem — odrzekła z troską w głosie Rowan. — To zewnętrzna ochrona, która należy do ludzi Fella.

Spojrzał na przysypany śniegiem plac parkingowy obok Obszaru. Biegało tam kilku innych mężczyzn w zielonych strojach, nawołując się, wskazując w górę, chowając się za zaparkowanym pojazdem i próbując wycelować wyrzutnię pocisków. Inny strażnik gwałtownie machał rękami, starając się ich powstrzymać; gdyby chybili, pocisk mógłby trafić w piętro i zabić wszystkich. Skinęli głowami i czekali.

Wciągając szyję i przyklejając twarz do szyby, próbował spojrzeć jak najdalej w lewo, w górę. Opancerzony autolot nadal wisiał przy oknie.

Napastnicy zaczęli się już wycofywać. Niech to szlag! Nie było szans włączyć osłony siłowe j. Jestem za wolny. Autolot zadygotał, gdy żołnierze w pośpiechu wsiadali z powrotem na pokład. Mignęły ręce, podające małą postać w szarym stroju, która przez moment znalazła się sześć pięter nad betonem. Bezwładny żołnierz także został wciągnięty do pojazdu. Nie zostawiali żadnych rannych, których można by później przesłuchać. Rowan, zaciskając zęby, odciągnęła go od okna.

— Zejdź z linii ognia!

Opierał się.

— Odlatują! — zaprotestował. Powinniśmy walczyć z nimi teraz, dopóki są na naszym terenie…

Z dołu poderwał się drugi autolot, wyłonił się zza starej ściany Obszaru. Mały cywilny model, nieuzbrojony i nieopancerzony, dzielnie nabierał wysokości. Przez przezroczysty dach dostrzegł niewyraźnie jakąś postać w szarym mundurze, która siedziała za sterami; błysnęły zaciśnięte zęby. Opancerzony pojazd napastników odchylił się i oddalił od okna. Autolot Dendarian próbował go staranować, by zmusić do lądowania. Trysnęły iskry, trzasnął plastik i zgrzytnął metal, lecz opancerzony autolot umknął, a mały pojazd zawirował jak bąk i wylądował na drodze z potwornym trzaskiem.

— Założę się, że wynajęty — jęknął, obserwując całą scenę. — Będą musieli zapłacić. Niezły manewr, prawie się udał. — Rowan! Czy któreś z tych autolotów na dole należą do was?

— To znaczy, do grupy? Tak, ale…

— Daj spokój. Musimy zejść.

W budynku roiło się już jednak od strażników. Na pewno będą zatrzymywać każdego i przepuszczać dopiero po potwierdzeniu tożsamości. Nie mógł raczej wyskoczyć przez okno i sfrunąć pięć pięter niżej, choć bardzo pragnął. Och, mieć czapkę niewidkę…

Ach, tak!

— Zanieś mnie! Możesz mnie zanieść?

— Sądzę, że tak, ale…

Kiedy drzwi zaczęły się otwierać, podbiegł do nich i tyłem wskoczył jej na ręce.

— Po co? — zapytała.

— Zrób to, zrób to! — syknął przez zęby. Wywlokła go na korytarz. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwował panujący bałagan, ale nie musiał udawać, że ma przyspieszony oddech — miał naprawdę. Za kordonem funkcjonariuszy ochrony, którzy blokowali wejście na ostatnie piętro, tłoczyły się Durony w różnym wieku. — Poproś doktor Chrys, żeby wzięła mnie za nogi — mruknął półgębkiem.

Nie mogąc przez chwilę się z nim kłócić, Rowan zawołała:

— Chrys, pomóż mi! Musimy go zabrać na dół!

— Och… — Domyślając się, że chodzi o nagłą pomoc medyczną, doktor Chrys nie zadawała żadnych pytań. Chwyciła go za kostki i po kilku sekundach torowały sobie drogę przez tłum. Widząc dwie biegnące doktor Durony, które niosły bladego, prawdopodobnie rannego człowieka, uzbrojeni ludzie w zielonych uniformach usunęli się na bok, pozwalając im przejść.

Gdy znaleźli się na parterze, Chrys próbowała biec w stronę skrzydła kliniki. Przez moment szarpały go w dwie strony, ale w końcu wyswobodził stopy z uścisku zaskoczonej Chrys i wyrwał się z ramion Rowan, która ruszyła za nim w pogoń. Razem zatrzymali się przy drzwiach wyjściowych.

Uwagę strażników przykuło dwóch ludzi trzymających wyrzutnię pocisków; powiódł wzrokiem w stronę, w którą skierowali broń — ich cel oddalał się coraz bardziej, niknąc w śnieżnych chmurach. Nie, nie, nie strzelać…! Wyrzutnia stęknęła; świetlna eksplozja wstrząsnęła autolotem, ale nie strąciła go na ziemię.

— Zaprowadź mnie do największego i najszybszego pojazdu, jaki macie na chodzie — wykrztusił, łapiąc oddech. — Nie pozwolimy im uciec. — Nie możemy też pozwolić ludziom Fella wszystkiego schrzanić. — Pospiesz się!

— Dlaczego?

— Te zbiry właśnie porwały mojego… mojego brata — wydyszał. — Trzeba ich gonić. Jeśli się uda, posadzić na ziemi, jeżeli nie — gonić. I nie zgubić, Dendarianie muszą mieć jakieś posiłki. Albo Fell. Lilly jest jego poddaną, prawda? Baron musi zareagować. Albo ktoś inny. — Drżał na całym ciele. — Jeżeli ich zgubimy, to przepadnę na zawsze. Na to liczą.

— Co byśmy zrobili, gdyby udało się nam ich złapać? — sprzeciwiła się Rowan. — Właśnie próbowali cię porwać, a ty chcesz ich ścigać? To zadanie dla służby bezpieczeństwa!

— Jestem… jestem… — Kim, kim jestem? Przestał się jąkać i zorientował się, że znów przed oczami zaczynają mu latać białe płatki. O nie, tylko nie to…

Wzrok zaraz mu się poprawił, kiedy syknął hiporozpylacz, a on poczuł na ramieniu lodowaty dotyk. Doktor Chrys podtrzymywała go, a Rowan unosiła mu powiekę i zaglądała w źrenicę, drugą ręką chowając do kieszeni hiporozpylacz. Przez chwilę poczuł dziwne szkliste oszołomienie, jakby zawinięto go w celofan.

— To powinno pomóc — powiedziała Rowan.

— Wcale nie — poskarżył się, ale z ust dobył mu się tylko niezrozumiały bełkot.

Wcześniej wywlokły go z holu, w pobliże rury windowej, która prowadziła do podziemnej części kliniki. Atak konwulsji trwał zaledwie parę chwil. Wciąż istniała szansa — szamotał się w uścisku Chrys, która mocniej zacisnęła ręce.

Zza rogu zaczął się zbliżać tupot kroków, ale nie ciężkich butów strażników, tylko lżejszych, raczej kobiecych. Lilly, która się pojawiła w towarzystwie doktor Poppy, miała zaciętą minę.

— Rowan, zabierz go stąd — powiedziała spokojnie mimo zadyszki. — Georish sam tu przyleci, żeby na miejscu zbadać tę sprawę. Wszystko ma wyglądać tak, jakby jego tu nigdy nie było. Tych żołnierzy przysłał któryś z wrogów Naismitha. Wersja oficjalna będzie brzmiała tak, że Dendarianie przylecieli szukać klona Naismitha, ale go nie znaleźli. Chrys, pozbądź się fizycznych dowodów jego obecności z pokoju Rowan i ukryj dokumentację. Idź!

Chrys skinęła głową i oddaliła się biegiem. Teraz Rowan pilnowała, aby nie upadł. Czuł dziwną bezwładność, jakby się roztapiał. Zamrugał oczami, otrząsając się ze skutków działania leku. Musimy gonić…

Lilly rzuciła Rowan bon kredytowy, a doktor Poppy podała jej kilka okryć i torbę lekarską.

— Wyprowadź go tylnym wyjściem i znikajcie. Użyj kodów ewakuacyjnych. Wybierz dowolne schronienie, zaszyj się, byle nie w obiekcie należącym do nas. Zgłoś się na bezpiecznym kanale z innego miejsca. Powinnam już wtedy wiedzieć, co mi się uda ocalić z tego bałaganu. — Pomarszczone usta odsłoniły na chwilę żółte zęby w gniewnym grymasie. — Ruszaj, dziewczyno!

Rowan posłusznie skinęła głową, w ogóle nie dyskutując, jak z oburzeniem zauważył. Choć ledwo powłóczył nogami, chwyciła go mocno za rękę i pociągnęła do towarowej rury windowej, przez suterenę do podziemnej kliniki. Ukryte drzwi na drugim poziomie prowadziły do wąskiego tunelu. Czuł się jak szczur w labiryncie. Rowan zatrzymywała się trzy razy, aby zwolnić jakieś zabezpieczenia.

Wyszli z tunelu pod jakimś innym budynkiem, a drzwi, zamknąwszy się za nimi, zniknęły, wtapiając się w tło ściany. Szli dalej zwykłymi tunelami technicznymi.

— Często korzystacie z tej trasy? — zapytał, dysząc.

— Nie. Ale za każdym razem, kiedy chcemy coś przenieść, tak żeby nie zarejestrowała tego warta przy bramie, która składa się z ludzi Fella.

Wreszcie dotarli do niewielkiego podziemnego garażu. Podeszli do małego niebieskiego lotniaka, dość starego i niepozornego. Wpakowała go na fotel pasażera.

— To nie w porządku — poskarżył się, czując, jak język znów staje mu kołkiem. — Admirał Naismith — ktoś musi lecieć za admirałem Naismithem.

— Naismith ma całą flotę najemników. — Rowan zapięła pas na fptelu pilota. — Niech sami zajmą się swoimi wrogami. Spróbuj się uspokoić i opanuj oddech. Nie chcę aplikować ci kolejnej dawki.

Lotniak wzniósł się w wirujący śnieg i zakołysał niepewnie, targany podmuchami wiatru. Miasto pod nimi szybko zmalało i zniknęło w mroku. Rowan przyspieszyła, zerkając kątem oka na swego przygnębionego towarzysza.

— Lilly na pewno coś zrobi — zapewniła go. — Ona też chce odzyskać Naismitha.

— To nie tak — mruknął. — To wszystko nie tak. — Wtulił się w kurtkę, którą okryła go Rowan. Włączyła też ogrzewanie.

Jestem nie tym klonem. Zdawało mu się, jakby nie przedstawiał sobą żadnej wartości, a jego jedyną zaletą był tajemniczy związek z admirałem Naismithem. A jeśli admirał Naismith wycofa się z Umowy, jedyną stroną nadal zainteresowaną jego osobą będzie Vasa Luigi dyszący pragnieniem zemsty za popełnione przez niego zbrodnie, których on nawet nie pamiętał. Nic niewart, niechciany, samotny i przerażony… Żołądek się skurczył, w głowie odezwał się pulsujący ból. Mięśnie napięły się jak struny.

Miał tylko Rowan. I, jak się zdawało, także admirała, który przybył tu po niego. Prawdopodobnie ryzykując życie. Dlaczego? Musze… coś zrobić.

— Przyleciała tu cała flota Najemników Dendarii? Admirał ma statki na orbicie? Na jakie posiłki może liczyć? Mówił, że potrzebuje czasu, żeby się skontaktować ze swoimi odwodami. Jak długo to może potrwać? Skąd Dendarianie tu przylecieli, z publicznego kosmoportu? Nie mogą wezwać wsparcia z powietrza? Ilu… ile… gdzie… — Jego mózg gorączkowo usiłował zebrać dane, którymi nie dysponował, aby nakreślić plan ataku.

— Spokojnie! — powiedziała błagalnym tonem Rowan. — Sami nic nie możemy zrobić. W ogóle się nie liczymy. Poza tym w grę wchodzi twój stan. Jeśli dalej będziesz się w ten sposób ze sobą obchodził, dostaniesz następnego ataku.

— Do diabła z moim stanem! Muszę… muszę…

Rowan uniosła brwi z lekką drwiną. Zupełnie wyczerpany opadł na fotel z westchnieniem rezygnacji. Powinienem umieć to zrobić… coś zrobić… Wsłuchiwał się w ciszę, niemal zahipnotyzowany odgłosem własnego płytkiego oddechu. Pokonany. Znów. Nie lubił smaku porażki. Gapił się w swoje zdeformowane i blade odbicie w dachu kabiny. Czas ciągnął się, jakby nagle stał się lepki.

Lampki na panelu kontrolnym nagle zgasły, a oni stali się nieważcy. Pasy wpiły mu się w ciało. Mgła wokół nich zgęstniała.

Rowan wrzasnęła, waląc w panel. Zamigotało; na chwilę odzyskali ciąg. Potem znów wytracili prędkość. Opadali w nieregularnych podrywach.

— Co się dzieje, niech to szlag! — krzyknęła Rowan.

Spojrzał w górę. Nic, tylko lodowa mgła — opadli poniżej poziomu chmur. Później zjawił się nad nimi jakiś ciemny kształt. Wielki transportowiec, ciężki…

— To nie awaria układów. Ktoś manipuluje naszym polem — powiedział sennie. — Siłą obniża pułap.

Rowan przełknęła ślinę i skupiła się na utrzymaniu lotniaka w poziomie w chwilach, gdy odzyskiwała nad nim kontrolę.

— Boże, to znowu oni?

— Nie. Nie wiem… Może mają jakieś wsparcie. — Dzięki adrenalinie i własnemu uporowi przezwyciężył działanie środka uspokajającego, mobilizując do działania inteligencję. — Huknij! — zawołał. — Rozwal go!

— Co?

Nie zrozumiała. Nie pojęła, o co mu chodzi. Powinna — ktoś powinien…

— Rozbij lotniak! Nie posłuchała.

— Zwariowałeś? — Zatoczyli się i wylądowali na ziemi lewym bokiem, bez najmniejszego draśnięcia, w pustej dolinie zasypanej śniegiem i porośniętej suchymi karłowatymi krzewami.

— Ktoś chce nas porwać. Musimy zostawić jakiś znak, bo znikniemy z mapy bez śladu. Nie mamy łączności. — Wskazał nieczynny, martwy panel. — Trzeba zrobić ślady na śniegu albo coś podpalić, cokolwiek! — Szarpnął pasy, usiłując się z nich wyswobodzić.

Za późno. W mroku otoczyło ich czterech czy pięciu ludzi z ogłuszaczami gotowymi do strzału. Jeden otworzył drzwi po jego stronie i wyciągnął go z kabiny.

— Ostrożnie, nie zróbcie mu krzywdy! — krzyknęła przestraszona Rowan, gramoląc się na zewnątrz. — To mój pacjent!

— Uważamy, proszę pani — rzekł uprzejmie jeden z ubranych w skafandry mężczyzn — ale lepiej nie stawiajcie oporu.

Rowan się nie ruszała.

Rozejrzał się gorączkowo. Gdyby sprintem pobiegł do tego transportowca, może uda się…? Zrobił ledwie kilka kroków, gdy jeden ze zbirów chwycił go za koszulę i uniósł w powietrze. Mężczyzna wykręcił mu ręce do tyłu, a jego poranioną pierś przeszył okropny ból. Coś zimnego i metalicznego zatrzasnęło się na jego przegubach. To nie byli ludzie, którzy włamali się do Kliniki Durony. Inaczej wyglądali, mieli inne mundury i sprzęt.

Zbliżył się jeszcze jeden wysoki człowiek, krocząc z chrzęstem po śniegu. Oświetlił schwytaną dwójkę ręczną latarką. Wyglądał na czterdzieści kilka lat. Miał wyraziste rysy, oliwkową cerę i ciemne włosy związane w prosty węzeł. W przenikliwych oczach malowała się czujność. Patrzył na swą zdobycz zaintrygowany, marszcząc czarne brwi.

— Rozpiąć mu koszulę — polecił jednemu ze swoich ludzi.

Żołnierz spełnił rozkaz; smagły mężczyzna omiótł światłem latarki sieć blizn. Odsłonił białe zęby w uśmiechu. Nagle odrzucił głowę i wybuchnął głośnym śmiechem. Echo utonęło w zimowym zmierzchu.

— Ry, ty głupcze! Ciekawe, kiedy się domyślisz?

— Baron Bharaputra — powiedziała słabym głosem Rowan. Na powitanie uniosła hardo podbródek.

— Doktor Durona — odparł uprzejmie Vasa Luigi, nieco rozbawiony. — Twój pacjent, co? Nie odmówisz zatem zaproszenia. Pragnę was ugościć. Powiedzmy, że zamierzam urządzić małe spotkanie rodzinne.

— Czego od niego chcesz? Stracił pamięć.

— Nie chodzi o to, czego ja od niego chcę, tylko… czego ktoś inny może od niego chcieć. I czego ja mogę chcieć od nich. Ha! Jeszcze lepiej! — Dał znak swoim ludziom i odwrócił się. Popędzili jeńców do transportowca.

Jeden z nich odłączył się, żeby zasiąść za sterami niebieskiego lotniaka.

— Gdzie mam go zostawić, panie?

— Wróć do miasta i zaparkuj w jakiejś bocznej uliczce. Gdziekolwiek. Zobaczymy się w domu.

— Tak jest.

Drzwi transportowca zamknęły się i po chwili wzbili się w powietrze.

Загрузка...