Padające poziomo promienie światła o brzasku rozzłociły gęstą, jesienną mgłę, nadając Vorbarr Sułtanie niemal magiczny wygląd. Czworokątny budynek kwatery głównej CesBezu był wielkim betonowym blokiem pozbawionym okien, za to wyposażonym w olbrzymią bramę i drzwi, które z pewnością miały uprzytomnić petentowi, ośmielającemu się do nich zbliżyć, jaki jest mały i nieważny. Mark uznał, że w jego przypadku jest to zupełnie zbędny zabieg.
— Okropna architektura — rzekł do Pyma, który wiózł go samochodem księcia.
— Najbrzydszy budynek w mieście — przytaknął wesoło strażnik. — Projektował go cesarski architekt Szalonego Yuriego, lord Dono Vorrutyer. Wuj późniejszego wiceadmirała. Przed śmiercią Yuriego zdążył wznieść jeszcze pięć sporych budowli, ale potem go powstrzymali. Stadion Miejski prawie dorównuje tej ohydzie, lecz nie było nas nigdy stać, żeby go zrównać z ziemią. I stoi już sześćdziesiąt lat.
— Wygląda, jakby pod nim rozciągały się ogromne lochy. Pomalowane na urzędowy zielony kolor. Jakby rządzili tu lekarze zupełnie wyzbyci etyki.
— Tak było — powiedział Pym. Strażnik uzyskał zgodę od wartowników przy bramie i zwolnił przed stromymi schodami sięgającymi bardzo wysoko.
— Pym… czy te schody nie są trochę za długie?
— Tak. — Strażnik wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Gdyby próbował je pan pokonać za jednym zamachem, dostałby pan skurczu przed dotarciem na górę. — Zatrzymał samochód, by Mark mógł wysiąść. — Ale z tamtej strony, po lewej, znajdzie pan małe drzwi na parterze i korytarz, gdzie jest rura windowa. Wszyscy wchodzą właśnie tamtędy.
— Dziękuję. — Pym otworzył dach i Mark wygramolił się z wozu. — A co się stało z lordem Dono po zakończeniu panowania Yuriego? Mam nadzieję, że został zamordowany przez Ligę Obrony Architektury.
— Nie, wyjechał na wieś, gdzie utrzymywała go córka i zięć. Kiedy umarł, był już zupełnie obłąkany. Na ich ziemi wybudował kilka dziwacznych wież, które teraz można oglądać tylko za opłatę. — Pym pomachał mu na pożegnanie, zamknął dach i odjechał.
Mark skręcił w lewo i podreptał we wskazanym kierunku. Oto więc zjawił się o świcie, rześki… no, może po prostu o świcie. Przedtem wziął długi prysznic, przebrał się w wygodny, ciemny strój cywilny, a potem władował w siebie tyle środków przeciwbólowych i pobudzających, witamin i leków na kaca, by w ten sztuczny sposób poczuć się w miarę normalnie. Czuł jednak, że to sztuczna normalność, ale był zdecydowany wykorzystać swoją szansę i nie dać się zastraszyć Illyanowi.
Przedstawił się wartownikom w holu:
— Jestem lord Mark Vorkosigan, oczekują mnie.
— Nie powiedziałbym — warknął czyjś głos z rury windowej. Wyłonił się stamtąd Illyan we własnej osobie. Wartownicy wyprężyli się, ale szef machnął im ręką w zupełnie niewojskowym geście, by wrócili do postawy „spocznij”. Illyan również wziął prysznic i przebrał się w swój codzienny zielony mundur. Mark podejrzewał, że na śniadanie także zjadł garść tabletek. — Dziękuję, sierżancie, ja się nim zajmę.
— Co za przygnębiające miejsce pracy — zauważył Mark, gdy razem z komendantem CesBezu wznosił się rurą windową.
— Tak — westchnął Illyan. — Raz byłem w siedzibie Federalnej Służby Śledczej na Escobarze. Czterdzieści pięć pięter, samo szkło… nigdy poważniej nie myślałem o emigracji. Dono Vorrutyera należało udusić zaraz po narodzinach. Ale teraz… to wszystko moje. — Illyan potoczył wokół spojrzeniem właściciela, choć minę miał dwuznaczną.
Illyan prowadził go w głąb… tak, Mark był niemal pewien, że budynek ma podziemne lochy. Trzewia CesBezu. Ich kroki odbijały się echem od gołych ścian korytarza, z którego prowadziły drzwi do maleńkich pokoików. Mark zerknął przez uchylone drzwi na wyposażone w super — zabezpieczenia konsole, przy których pracowali mężczyźni w zielonych mundurach. Jeden miał przy swoim stanowisku cały rząd różnokolorowych światełek mrugających nieregularnie. Na końcu korytarza stał wielki automat do kawy. Mark pomyślał, że wcale nieprzypadkowo Illyan wprowadził go do pokoiku numer trzynaście.
— W tej konsoli są wszystkie raporty na temat poszukiwań porucznika Vorkosigana, jakie otrzymałem — rzekł chłodno Illyan. — Jeśli sądzi pan, że poradzi pan sobie lepiej niż moi przeszkoleni analitycy — zapraszam.
— Dziękuję, panie kapitanie. — Mark usiadł na krześle i uruchomił płytę holowidową. — Nie spodziewałem się takiej wspaniałomyślności.
— Nie powinien się pan skarżyć, milordzie — oświadczył chłodno Illyan. Gregor musiał go dziś przed świtem mocno przycisnąć, pomyślał Mark, gdy szef CesBezu z delikatną ironią skinął mu głową. Wrogo nastawiony? Nie, to niesprawiedliwe. Illyan w najmniejszym stopniu nie okazywał mu wrogości, do jakiej miał prawo. To nie tylko posłuszeństwo wobec cesarza, doszedł do wniosku Mark. W sprawie bezpieczeństwa, takiej jak ta, Illyan mógł się przeciwstawić Gregorowi, gdyby naprawdę chciał. Ale powoli poddawał się rozpaczy.
Mark głęboko nabrał powietrza i zaczął przedzierać się przez pliki: czytał, słuchał i oglądał. Illyan nie żartował, mówiąc, że jest tu wszystko na temat poszukiwań. Znajdowały się tu setki raportów tworzonych przez pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu agentów rozsianych w całej sieci czasoprzestrzennej. Niektóre były krótkie, informowały jedynie o negatywnym wyniku poszukiwań. Inne były dłuższe, ale kończyły się tym samym wnioskiem. Wyglądało jednak na to, że ktoś odwiedził przynajmniej raz wszystkie kriocentra w Obszarze Jacksona, na jego stacjach orbitalnych i skokowych, a także w kilku sąsiednich układach. Były tu nawet otrzymane całkiem niedawno raporty z dalekiego Escobaru.
Po pewnym czasie Mark zorientował się, że brakuje jakiegokolwiek streszczenia czy ukończonej analizy. Miał do czynienia wyłącznie z ogromną liczbą surowych danych. Po namyśle doszedł do wniosku, że ogólnie rzecz biorąc, woli tę sytuację.
Czytał, dopóki nie rozbolały go oczy, a żołądek zaczęły rozsadzać ogromne ilości wypitej kawy. Czas zrobić przerwę na obiad, pomyślał. Po chwili do drzwi zapukał wartownik.
— Lordzie Marku, jest pański kierowca — poinformował go uprzejmie.
Do diabła — pora na kolację. Wartownik odprowadził go do wyjścia i przekazał Pymowi. Na dworze panował mrok. Głowa mnie boli.
Mark wrócił do biurowca nazajutrz rano i ponownie zabrał się pracy. I następnego dnia. I jeszcze następnego. Nadchodziły nowe raporty. Właściwie zaczęły nadchodzić szybciej, niż on potrafił je przeczytać. Im intensywniej pracował, tym większe miał zaległości. W połowie piątego dnia uniósł wzrok znad ekranu i pomyślał: to szaleństwo. Illyan próbuje go zasypać dokumentami. Ze stanu niemocy wynikającego z niewiedzy ze zdumiewającą szybkością został przeniesiony w stan niemocy związany z nadmiarem informacji. Muszę jakoś posortować te śmieci, bo nigdy nie wyjdę z tego ohydnego budynku.
— Kłamstwa, kłamstwa, wszystko kłamstwa — mruczał wściekle do konsoli, która zdawała się mrugać i szumieć drwiąco.
Gwałtownym i zdecydowanym ruchem wyłączył maszynę, przerywając ciągły bełkot głosów i nieprzerwany strumień danych. Przez chwilę siedział w ciszy i ciemności, dopóki nie przestało mu dzwonić w uszach.
CesBez nie znalazł Milesa. Nie potrzebował powodzi danych. Nikt nie potrzebował. Potrzebował jednej informacji. Spróbujmy przykroić to na nasze potrzeby.
Na początek parę jasnych założeń. Po pierwsze, Miles jest nadal zamrożony.
Niech CesBez szuka sobie ciała w stanie rozkładu, nieoznakowanego grobu czy dowodu dezintegracji. Takie poszukiwania na nic mu się nie przydadzą, nawet jeśli zostaną zakończone sukcesem. Zwłaszcza jeśli zostaną zakończone sukcesem.
W polu zainteresowania pozostają więc kriokomory, jako stałe urządzenia w kriobankach i urządzenia przenośne. Albo — co mniej prawdopodobne i rzadsze — urządzenia krioreanimacyjne. Logika studziła jednak jego optymizm. Gdyby Miles został szczęśliwie ożywiony przez sprzymierzeńca, na pewno od razu by się zameldował. Nie zrobił tego, wniosek: nadal jest zamrożony. Albo, jeżeli został reanimowany, nie jest jeszcze w stanie funkcjonować. Albo nie znajduje się w rękach sprzymierzeńca. A więc gdzie?
Dendariańską kriokomrę odnaleziono w Hegen Hub. I cóż z tego? Wysłano ją tam po uprzednim opróżnieniu. Zagłębiwszy się w miękkie krzesło i zmrużywszy oczy, Mark zaczął się zastanawiać nad drugim końcem tropu. Czyżby własne obsesje kazały mu wierzyć w to, w co chciał wierzyć? Nie, do diabła z Hegen Hub. Miles nie opuścił planety. Jednym pociągnięciem wyeliminował trzy czwarte zalewających go informacji.
Zatem przyjrzyjmy się tylko raportom z Obszaru Jacksona. Dobrze. Co teraz?
Jak CesBez sprawdzał pozostałe miejsca, do których mogła trafić kriokomora? Które nie miały żadnych znanych związków z Domem Bharaputra? W większości wypadków CesBez po prostu pytał, nie ujawniając swojej tożsamości, lecz proponując w zamian sporą nagrodę. Wszystko działo się co najmniej cztery tygodnie po ataku. Zimny trop. Mnóstwo czasu, by ktoś mógł zadbać o niespodziewanie otrzymaną przesyłkę. Zdążyłby ją ukryć, jeśli chciał. Jeszcze bardziej prawdopodobne było, że CesBez wróci z pustymi rękami stamtąd, gdzie szukał drugi raz, gruntowniej.
Miles musi znajdować się w miejscu, które CesBez już sprawdził, w rękach kogoś, kto ma ukryte motywy, aby się nim interesować.
Setki możliwości.
Muszę znaleźć jakiś związek. Musi istnieć jakiś związek.
CesBez przeprowadził drobiazgową analizę danych uzyskanych z hełmu Norwooda, słowo po słowie. I nic. Ale Norwood przeszedł szkolenie medyczne. I nie wysłał kriokomory swego ukochanego admirała do jakiegoś przypadkowego miejsca. Wysłał ją gdzieś i do kogoś.
Jeśli istnieje piekło, mam nadzieję, że się tam smażysz, Norwood.
Mark westchnął, pochylił się i ponownie włączył konsolę.
Kilka godzin później do pokoiku Marka wstąpił Illyan, zamykając za sobą dźwiękoszczelne drzwi. Na pozór swobodnie oparł się o ścianę i zapytał:
— Jak idzie?
Mark przejechał dłońmi przez włosy.
— Mimo pańskich usilnych starań zasypania mnie informacjami, posuwam się naprzód.
— Doprawdy? I do czego pan doszedł? — Mark zauważył, że Illyan nie wyparł się oskarżenia.
— Jestem głęboko przekonany, że Miles nie opuścił Obszaru Jacksona.
— Jak więc wyjaśni pan fakt znalezienia kriokomory w Hegen Hub?
— Nie wyjaśnię. Zapewne podsunięto nam fałszywy trop.
— Hm — rzekł enigmatycznie Illyan.
— I udało się — dodał okrutnie Mark.
Illyan zacisnął usta.
Dyplomacja, napomniał się w duchu Mark. Bez dyplomacji niczego nie uzyska.
— Panie kapitanie, mam świadomość, że dysponuje pan ograniczonymi środkami. Proszę więc skierować je tam, gdzie są potrzebne. Powinien pan wysłać wszystko, co ma pan pod ręką, do Obszaru Jacksona.
Sardoniczna mina Illyana mówiła wszystko. Ten człowiek kierował CesBezem niemal od trzydziestu lat. Sama dyplomacja na pewno by nie wystarczyła, żeby posłuchał rad Marka, jak ma wykonywać swoją pracę.
— Czego się pan dowiedział na temat kapitana Vorventy? — spróbował z innej beczki Mark.
— Krótkie i niezbyt groźne ogniwo. Jego młodszy brat był adiutantem mojego dowódcy operacji galaktycznych. Ci ludzie nie są nielojalni.
— I co… pan zrobił?
— W sprawie kapitana Edwina nic. Za późno. Informacja o Milesie zaczęła krążyć jako plotka wśród Vorów. Nie do zatuszowania. Młody Vorventa został przeniesiony i zdegradowany. Została po nim paskudna luka w moim dowództwie. Był naprawdę dobry. — Ton Illyana sugerował, że szef CesBezu wcale nie jest wdzięczny Markowi.
— Aha. — Mark zamilkł. — Vorventa podejrzewał, że zrobiłem coś księciu. Czy o tym też krążą plotki?
— Owszem.
Mark się skrzywił.
— Cóż, przynajmniej pan wie, że było inaczej. — Westchnął. Spojrzawszy w kamienną twarz Illyana, poczuł jednak przyprawiający o mdłości niepokój. — Zgadza się?
— Może tak. Może nie.
— Jak to nie? Ma pan przecież raporty medyczne!
— Mhm. Wszystko wskazuje na to, że do pęknięcia w sercu doszło w sposób naturalny. Ale pośrednia przyczyna mogła być sztuczna, jeśli na przykład użyto chirurgicznego ciągnika ręcznego. Późniejsze uszkodzenia serca mogłyby zamaskować ślady takiej interwencji.
Mark zadygotał w bezradnej wściekłości.
— Skomplikowana sztuczka — wykrztusił. — Wyjątkowo precyzyjna. Jak udałoby mi się sprawić, aby książę się nie ruszał i nie zauważył, co robię?
— To rzeczywiście znak zapytania w takim scenariuszu — zgodził się Illyan.
— I co zrobiłem z ciągnikiem ręcznym? Musiałbym też mieć jakiś skaner medyczny. W sumie dwa albo trzy kilo sprzętu.
— Porzucił pan w lesie. Albo w innym miejscu.
— Znalazł pan?
— Nie.
— A szukał?
— Tak.
Mark potarł mocno oczy, zacisnął i rozluźnił szczęki.
— A więc ma pan ludzi, żeby przeczesać kilka kilometrów kwadratowych lasu, szukając ciągnika ręcznego, którego tam nie ma, ale brakuje panu ludzi, żeby ich wysłać do Obszaru Jacksona na poszukiwanie Milesa, który na pewno tam jest. Rozumiem. — Nie. Musi panować nad emocjami, bo inaczej wszystko straci. Chciało mu się wyć. Miał ochotę uderzyć Illyana w twarz.
— Agent galaktyczny to wyszkolony specjalista wyposażony w rzadkie cechy osobowości — rzekł sztywno Illyan. — Poszukiwania znanych przedmiotów mogą prowadzić zwykli żołnierze, których jest znacznie więcej.
— Tak, przepraszam. — Wyrażał skruchę? Cele. Pamiętaj o swoich celach. Pomyślał o księżnej i głęboko odetchnął, aby się uspokoić. Potem jeszcze kilka razy nabrał powietrza.
— Nie byłem o tym przekonany — powiedział Illyan, obserwując jego twarz. — Po prostu miałem wątpliwości.
— Dziękuję i za to — odparł sucho Mark.
Siedział przez całą minutę, starając się zebrać rozbiegane myśli i skupić się na najlepszych argumentach.
— Proszę posłuchać — odezwał się wreszcie. — Marnuje pan swoje środki, a jednym z nich jestem ja. Niech mnie pan wyśle z powrotem do Obszaru Jacksona. Znam tamtejszą sytuację o wiele lepiej niż pańscy agenci. Przeszedłem szkolenie, wprawdzie usiłowano ze mnie zrobić zabójcę, ale jednak czegoś się nauczyłem. Wystarczyło, żebym kilka razy zgubił na Ziemi pańskich szpiegów! Żebym znalazł się tu, gdzie jestem. Znam Obszar Jacksona od podszewki, tam się przecież wychowałem. Nie będzie pan mi nawet musiał płacić! — Wstrzymał w oczekiwaniu oddech, przerażony własną odwagą. Wrócić? Przypomniał sobie strumień krwi. Dać Bharaputranom szansę, by się poprawili i tym razem wybrali właściwy cel?
Chłodna twarz Illyana nawet nie drgnęła.
— Pańskie dotychczasowe osiągnięcia w tajnych operacjach nie są zbyt imponujące, lordzie Marku.
— Nie jestem błyskotliwym dowódcą na polu walki. Nie jestem Milesem i chyba wszyscy już o tym wiedzą. Ilu spośród pańskich agentów dobrze sobie radzi w ogniu walki?
— Jeśli jest pan rzeczywiście tak niedoświadczony, jak się przekonaliśmy, to pański powrót na Jacksona oznaczałby tylko stratę. Przypuśćmy jednak, że jest pan sprytniejszy, niż się spodziewam. A te wszystkie harce to zwykła zasłona dymna. — Illyan potrafił też przemycić obelgi, ostre jak sztylet, które trafiały go prosto między żebra. — Przypuśćmy też, że dotrze pan do Milesa, zanim my to zrobimy. Co wtedy?
— Jak to — co wtedy?
— Jeżeli przekaże nam pan jego ciało, a ono będzie miało temperaturę pokojową, nada się tylko do pochowania, nie do reanimacji, jak nas pan przekona, że w takim stanie je pan odnalazł? A pan odziedziczy jego nazwisko, tytuł, majątek i jego przyszłość. Dla człowieka bez tożsamości kusząca perspektywa. Bardzo kusząca.
Mark ukrył twarz w dłoniach. Siedział załamany, rozczarowany i wściekły.
— Proszę posłuchać — powiedział przez palce. — Niech pan posłucha. Albo jestem człowiekiem, który według pańskiej teorii usiłował dokonać zamachu na Arala Vorkosigana i nie pozostawił żadnego śladu, albo nie. Nie może pan twierdzić, że nie można mnie wysłać, bo brak mi doświadczenia. Albo może pan twierdzić, że nie można mnie wysłać, bo nie jestem wiarygodny. Ale nie może pan wysuwać obu argumentów naraz. Niech się pan zdecyduje!
— Zaczekam na więcej dowodów. — Oczy Illyana przypominały dwa sople lodu.
— Przysięgam — szepnął Mark. — Nadmiar podejrzeń może nam bardziej zmącić w głowach niż nadmiar zaufania. — W jego przypadku tak właśnie było. Mark wyprostował się raptownie. — Niech mi więc pan poda fast — pentę.
Illyan uniósł brwi.
— Hę?
— Niech mi pan poda fast — pentę. Nigdy nie próbowaliście. Niech się pan uwolni od podejrzeń. — Według wszystkich relacji przesłuchania z użyciem tego serum prawdy bywały straszliwie upokarzającym doświadczeniem. Co z tego? Czym jest jeszcze jedno upokorzenie w jego życiu? Dobrze je znał.
— Marzyłem o tym, lordzie Marku — przyznał Illyan. — Ale pański, hm, pierwowzór w bardzo szczególny sposób reaguje na działanie fast — penty, a pan może cierpieć na tę samą przypadłość. To właściwie nie jest alergia, ale środek wywołuje u niego przerażającą hiperaktywność, Miles zaczyna bełkotać, ale niestety, nie zdradza ochoty mówienia prawdy. To na nic.
— To założenie, nie pewność. — Mark chwycił się tej nadziei. — Mój metabolizm znacznie odbiega od metabolizmu Milesa. Nie mógłby pan przynajmniej sprawdzić?
— Owszem — rzekł wolno Illyan. — Mógłbym. — Odsunął się od ściany i wyszedł z pokoiku, mówiąc: — Proszę kontynuować. Zaraz wrócę.
Mark wstał i zaczął nerwowo spacerować po klitce, dwa kroki w jedną, dwa w drugą stronę. Czuł jednocześnie lęk i entuzjazm. Na wspomnienie nieludzkiego chłodu oczu barona Bharaputry zalała go gorąca fala wściekłości. Jeśli chcesz coś znaleźć, szukaj tam, gdzie to straciłeś. On stracił wszystko w Obszarze Jacksona.
Wreszcie zjawił się Illyan.
— Proszę usiąść i podwinąć lewy rękaw.
Mark wykonał polecenie.
— Co to jest?
— Test skórny.
Gdy Illyan przycisnął do wewnętrznej strony przedramienia wąski przylepiec, Mark poczuł lekkie ukłucie. Po chwili Illyan oderwał tester, zerknął na chronometr i oparł się o konsolę, obserwując rękę Marka.
Po minucie zjawiła się na niej różowa kropka. Po dwóch — cała gromada kropek. W ciągu pięciu minut na skórze wykwitła twarda biała pręga otoczona wściekle czerwonymi pasemkami, które biegły od przegubu do łokcia.
Illyan westchnął rozczarowany.
— Lordzie Marku, radzę, żeby w przyszłości jak ognia unikał pan fast — penty.
— To reakcja alergiczna?
— Wyjątkowo silna.
— Cholera. — Mark usiadł i zamyślił się. Potem zaczął się drapać. Opuścił rękaw, zanim zdążył rozdrapać ranę do krwi. — Gdyby na tym miejscu siedział Miles, przeglądał te pliki i przedstawiał panu te same argumenty, słuchałby go pan?
— Porucznik Vorkosigan ma swoim koncie sukcesy, dzięki którym zasługuje na moją uwagę. Wyniki mówią same za siebie. Jak sam pan wielokrotnie podkreślał, nie jest pan Milesem. Nie może pan wysuwać obu argumentów naraz — dodał uszczypliwym tonem. — Niech się pan zdecyduje.
— Po co w ogóle pan mnie tu wpuścił, skoro nic, co zrobię czy powiem, niczego nie zmieni? — wybuchnął Mark.
Illyan wzruszył ramionami.
— Pomijając bezpośredni rozkaz Gregora, przynajmniej wiem, gdzie pan jest i co pan robi.
— Czyli to jest cela, do której dobrowolnie wszedłem. Gdyby mógł mnie pan zamknąć w celi bez konsoli, zapewne byłby pan jeszcze bardziej zadowolony.
— Szczerze mówiąc, tak.
— No właśnie. — Mark z ponurą miną ponownie włączył konsolę, a Illyan opuścił pokoik.
Mark zerwał się z krzesła, przypadł do drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. Illyan był już w połowie długości korytarza.
— Mam już własne imię, Illyan! — krzyknął z wściekłością Mark.
Illyan obejrzał się przez famie, unosząc ze zdumienia brwi, ale się nie zatrzymał.
Mark próbował czytać następny raport, lecz słowa zlały się w niezrozumiały bełkot. Był zbyt roztrzęsiony, by skupić się na analizie. W końcu dał za wygraną i wezwał Pyma. Kiedy jechali do Domu Vorkosiganów, jeszcze nie zapadł zmierzch. Mark wpatrywał się w zachód słońca, które migało między budynkami, aż rozbolały go oczy.
Po raz pierwszy w tym tygodniu wrócił z CesBezu w porze kolacji. Zastał księżnę i Elenę Bothari — Jesek przy stole stojącym w ustronnym kącie domu, skąd widać było osłonięty fragment ogrodu pełen jesiennych kwiatów. W nadciągającym zmierzchu rośliny wciąż mieniły się wszystkimi kolorami dzięki reflektorom punktowym. Księżna miała na sobie wytworny zielony żakiet i długą spódnicę — strój dostojnej żony Vora; Bothari — Jesek była ubrana w podobny niebieski kostium, najwyraźniej wypożyczony z garderoby księżnej. Na stole stało nakrycie dla Marka, mimo że od czterech dni nie zjawiał się na wieczornym posiłku. Osobliwie wzruszony wśliznął się na swoje miejsce.
— Jak się dziś czuje książę? _ spytał nieśmiało.
— Bez zmian — westchnęła księżna.
Jak to było w zwyczaju, przed posiłkiem nastąpiła minuta ciszy, podczas której księżna zmawiała cichą modlitwę, a Mark podejrzewał, że zamiast błogosławić chleb, modli się o dzisiejszy dzień. Bothari — Jesek i on czekali uprzejmie, Elena rozmyślała Bóg wie o czym, a Mark analizował w myślach dzisiejszą rozmowę z IIlyanem i wpadał poniewczasie na celniejsze uwagi, których nie wygłosił. Służący przyniósł jedzenie w przykrytych naczyniach, a potem wycofał się dyskretnie, pozostawiając ich samych. Księżna wolała, aby nikt im nie przeszkadzał, jeśli nie była to kolacja z oficjalnymi gośćmi. Jak rodzina, cha, cha.
Istotnie, Elena Bothari — Jesek od początku choroby księcia wspierała księżnę jak córka, towarzysząc jej w częstych wizytach w Cesarskim Szpitalu Wojskowym, załatwiając różne sprawy, służąc jako powierniczka; Mark podejrzewał, że księżna ujawnia więcej swoich osobistych myśli w rozmowach z Bothari — Jesek niż z kimkolwiek innym. Poczuł niewytłumaczalne ukłucie zazdrości. Jako jedyne dziecko ulubionego strażnika Vorkosiganów, Elena Bothari była właściwie ich przybraną córką; nie miała innego domu poza Domem Vorkosiganów, w którym się wychowała. Jeśli zatem on naprawdę miał być bratem Milesa, czy Elenę powinien traktować jak przybraną siostrą? Będzie musiał wspomnieć jej o tym. I przygotować się na unik. Innym razem.
— Komandor Bothari — Jesek — zaczął Mark, przełknąwszy kilka pierwszych kęsów. — Co się dzieje z Dendarianami na Komarze? A może Illyan ciebie również utrzymuje w niewiedzy?
— Lepiej, żeby tego nie robił — odparła Bothari — Jesek. Elena z pewnością miała sojuszników potężniejszych od komendanta CesBezu. — Dokonaliśmy małych przetasowań. Quinn zatrzymała większość naocznych świadków twojego, hm, ataku — miło z jej strony, że nie użyła mocniejszego słowa, na przykład „klęska” — Oddział Zielonych, część oddziałów Pomarańczowych i Niebieskich. Resztę odesłała do floty na „Peregrinie” pod dowództwem mojego zastępcy. Ludzie nie mogli wytrzymać, dusili się na orbicie bez obowiązków i możliwości uzyskania pozwolenia na wyprawę na dół. — Była wyraźnie niezadowolona z powodu tymczasowej utraty dowództwa.
— Czyli „Ariel” nadal jest na Komarze?
— Tak.
— Quinn… a komandor Thorne? Sierżant Taura?
— Wszyscy wciąż czekają.
— Też pewnie nie mogą wytrzymać.
— Tak — przyznała Bothari — Jesek i tak mocno dziabnęła widelcem kawałek mieszanki białkowej, że omal nie wystrzelił z talerza. O, tak. Ona też już traciła cierpliwość.
— Czego się dowiedziałeś w tym tygodniu, Marku? — spytała go księżna.
— Obawiam się, że niczego, o czym pani by nie wiedziała. Illyan nie składa pani raportów?
— Owszem, ale ze względu na rozwój wypadków zdążyłam jedynie rzucić okiem na streszczenia napisane przez jego analityków. W każdym razie chciałabym usłyszeć tylko jedną wiadomość.
Zgadza się. Zachęcony tym Mark zaczął szczegółowo relacjonować swoje badania, wspominając o eliminacji danych i teorii, która wydawała mu się coraz bardziej prawdopodobna.
— Widzę, że byłeś bardzo skrupulatny — zauważyła.
Wzruszył ramionami.
— Wiem teraz mniej więcej to, co CesBez, jeżeli Illyan był wobec mnie szczery. Skoro jednak CesBez naprawdę nie wie, gdzie jest Miles, to wszystko na nic. Mógłbym przysiąc…
— Tak? — powiedziała księżna.
— Mógłbym przysiąc, że Miles nadal jest w Obszarze Jacksona. Nie potrafię jednak skłonić Illyana, żeby poważnie wziął tę możliwość pod uwagę. Myśli o wszystkich, wbił sobie do głowy Cetagandan.
— Są poważne przyczyny historyczne — powiedziała księżna. — I obawiam się, że nie tylko historyczne, choć jestem pewna, że Illyan przezornie nie wtajemniczał cię w kłopoty CesBezu niezwiązane bezpośrednio z Milesem. Twierdzenie, że miał kiepski miesiąc, stanowiłoby eufemizm. — Zamilkła z wahaniem na dłuższą chwilę. — Marku… jesteś w końcu klonem — bliźniakiem Milesa. Człowiek nie może mieć bliższej osoby. Mówisz o swoim przekonaniu z jakąś pasją. Jak gdybyś miał pewność. Sądzisz… że naprawdę wiesz? Na pewnym poziomie świadomości?
— Pyta pani o łączność o charakterze parapsychicznym? — Co za okropny pomysł.
Skinęła głową, rumieniąc się lekko. Skonsternowana Bothari — Jesek posłała mu dziwnie błagalne spojrzenie, Nie waż się mieszać jej w myślach, ty…!
Oto prawdziwy rozmiar jej rozpaczy.
— Przykro mi. Nie mam zdolności parapsychicznych. Co najwyżej mam kilka cech psychopatycznych. — Bothari — Jesek się rozluźniła. Mark spochmurniał, lecz po chwili twarz mu pojaśniała. — Ale nie zaszkodziłoby dać do zrozumienia Illyanowi, że tak pani myśli.
— Illyan to zdeklarowany racjonalista. — Księżna uśmiechnęła się ze smutkiem.
— Moja pasja wynika z rozczarowania. Nikt nie pozwala mi niczego zrobić.
— A co chciałbyś zrobić?
Chcę uciec na Kolonię Beta. Księżna pewnie by mu w tym pomogła.
…Nie, już nigdy więcej nie będę uciekał.
Głęboko nabrał powietrza, zbierając w sobie resztki odwagi.
— Chcę wrócić do Obszaru Jacksona i poszukać go. Poradziłbym sobie równie dobrze jak inni agenci Illyana, na pewno! Podsunąłem mu ten pomysł. Nie zgodził się. Gdyby mógł, zamknąłby mnie w dobrze strzeżonej celi.
— W takich dniach biedny Simon byłby gotów zaprzedać własną duszę, żeby na chwilę świat odzyskał spokój — przyznała księżna. — Jego uwaga nie jest teraz rozproszona, tylko rozszczepiona na wiele spraw. Trochę mu współczuję.
— Ja nie. Nie zapytałbym nawet Simona Illyana o godzinę. On też by mi jej nie podał. — Mark się zamyślił. — Gregor przekazałby mi kilka niejasnych wskazówek, gdzie mam szukać chronometru. Pani… — ciągnął metaforę, nie panując już nad nią — dałaby mi zegar.
— Gdybym miała, synu, dałabym ci fabrykę zegarów. — Księżna westchnęła.
Mark przeżuł kęs, połknął i uniósł głowę.
— Naprawdę?
— Na… — zaczęła, lecz zaraz przezornie zamilkła. — Co naprawdę?
— Czy lord Mark jest wolnym człowiekiem? Nie popełniłem żadnej zbrodni w Cesarstwie Barrayaru, prawda? Prawo nie zabrania głupoty. Nie jestem aresztowany.
— Nie…
— Sam mogę polecieć do Obszaru Jacksona! Chrzanić Illyana i jego cenny stan osobowy. Gdybym… — och, zapomniał o drobiazgu, i jego entuzjazm nieznacznie opadł. — Gdybym miał za co. — Entuzjazm zniknął bez śladu. Wiedział przecież, że jego cały majątek wynosi siedemnaście marek imperialnych, które zostały z dwudziestu pięciu, jakie dostał w tym tygodniu od księżnej na drobne wydatki. Pieniądze tkwiły w kieszeni spodni.
Księżna odsunęła talerz i się wyprostowała. Na jej twarzy odmalowało się zmęczenie.
— Nie sądzę, żeby to był bezpieczny pomysł. Skoro już wspomnieliśmy o głupocie…
— Po tym, co zrobiłeś, Bharaputra wydał zapewne polecenie egzekucji — pospieszyła z pomocą Bothari — Jesek.
— Nie mnie chce zabić, tylko admirała Naismitha — poprawił ją Mark. — Poza tym nie wróciłbym na Bharaputrę. — Był wprawdzie skłonny przyznać rację księżnej, lecz nadal czuł na czole parzące dotknięcie palca barona Bharaputry. Utkwił w niej pełne napięcia spojrzenie. — Pani…
— Serio prosisz mnie o sfinansowanie wyprawy, w której zaryzykujesz życie? — zapytała.
— Wcale go nie zaryzykuję, chcę je ocalić! Nie potrafię tak dalej… — Nieokreślony gest miał wskazywać Dom Vorkosiganów, planetę i jego sytuację. — Tutaj nie mogę odzyskać równowagi, wszystko jest nie tak.
— Równowaga przyjdzie z czasem. Jest po prostu za wcześnie — powiedziała z przekonaniem. — Wciąż jesteś tu nowicjuszem.
— Muszę wrócić. Muszę spróbować naprawić to, co zepsułem. Jeśli potrafię.
— A co zrobisz, jeżeli się okaże, że nie potrafisz? — spytała chłodno Bothari — Jesek. — Po obiecującym początku wycofasz się?
Czy ta kobieta czytała w jego myślach? Mark zgarbił się pod ciężarem jej pogardy i własnego zwątpienia.
— Nie… — zaczął — nie… — nie wiem. Nie potrafił dokończyć tego zdania głośno.
Księżna splotła długie palce.
— Nie wątpię w twój zapał — rzekła, nie spuszczając z niego oczu.
Do diabła, jej zaufanie mogło skruszyć jego zapal skuteczniej niż podejrzliwość Illyana. Mark skulił się na krześle.
— Ale… jesteś moją drugą szansą. Nową nadzieją, zupełnie nieoczekiwaną. Nigdy nie sądziłam, że będę miała drugie dziecko tu, na Barrayarze. Obszar Jacksona zabrał mi Milesa, a teraz ty chcesz tam lecieć? Ty też?
— Pani — powiedział zrozpaczony. — Matko… nie mogę być pani nagrodą pocieszenia.
Księżna skrzyżowała ramiona, opierając podbródek na stulonej dłoni. Jej oczy były szare jak morze zimą.
— Pani lepiej od innych powinna zrozumieć — ciągnął błagalnie Mark — jak ważna może być druga szansa.
Odsunęła krzesło i wstała.
— Muszę się nad tym zastanowić. — Wyszła z maleńkiej jadalni. Mark z niepokojeni zauważył, że na talerzu zostawiła prawie połowę dania.
Bothari — Jesek również się podniosła.
— Świetna robota — warknęła.
Przepraszam, przepraszam…
Mark został przy stole sam. I odruchowo, na wpół świadomie, zaczął jeść, aż dostał mdłości. Potem rurą windową wjechał na swoje piętro, wtoczył się do sypialni i położył. Miał nadzieję, że zaśnie, ale skończyło się na nadziei.
Upłynęła chyba cała wieczność, zanim dokuczliwy ból głowy i żołądka zaczęły mu powoli przechodzić. Nagle rozległo się pukanie do drzwi pokoju. Mark uniósł głowę ze zduszonym jękiem:
— Kto tam?
— Elena.
Włączył światło i usiadł, opierając się o ozdobione reliefem wezgłowie, wepchnąwszy wcześniej pod kręgosłup poduszkę, by nie gniotły go wyrzeźbione w orzechowym drewnie liście akantu. Nie miał ochoty na rozmowę z Bothari — Jesek. Ani z żadną inną istotą ludzką. Poprawił koszulę, by leżała na nim jak najluźniej.
— Wejdź — mruknął.
Wsunęła się ostrożnie, przystając tuż za drzwiami. Na jej przybladłej twarzy malowała się powaga.
— Cześć. Dobrze się czujesz?
— Nie — przyznał.
— Przyszłam przeprosić — powiedziała.
— Ty? Przeprosić mnie? Za co?
— Księżna mi powiedziała… o tym, co się z tobą działo. Przepraszam, nic nie rozumiałam.
A więc znów dokonano na nim wiwisekcji, tym razem in absentia. Odgadł to z lęku, jaki malował się w twarzy Eleny; patrzyła na niego, jak gdyby jego rozdęty brzuch został otwarty lancetem chirurga i przygotowany do drobiazgowej operacji.
— Niech to diabli… co tym razem mówiła? — Starał się siedzieć prosto.
— Miles unikał rozmów na ten temat. Ale nie rozumiałam, jak było naprawdę. Księżna opowiedziała mi ze szczegółami. O tym, co ci robił Galen. O gwałcie z paralizatorem i… zaburzeniach diety. — Starając się nie patrzeć na jego ciało, utkwiła oczy w jego twarzy. Domyślił się, że wie aż za dużo. Musiały rozmawiać z księżną co najmniej przez dwie godziny. — A wszystko zaplanowano z taką premedytacją. To było najokrutniejsze.
— Nie jestem pewien, czy tamten incydent z paralizatorem rzeczywiście przeprowadzono z pełną premedytacją — rzekł niepewnie Mark. — Galen zachowywał się wtedy, jakby zupełnie oszalał. Nikt nie potrafi tak dobrze zagrać. Może zaczęło się z premedytacją, a później wymknęło spod kontroli. — Nagle wybuchnął bezradną wściekłością. — Do diabła! — Elena podskoczyła. — Nie miała prawa rozmawiać z tobą o mnie! Ani z nikim innym! Kim ja niby jestem, największą atrakcją w mieście?
— Nie, nie. — Elena Bothari — Jesek rozłożyła ręce w obronnym geście. — Musisz zrozumieć. Powiedziałam jej o Maree, tamtej blondynceklonie, z którą cię znaleziono. O tym, co moim zdaniem z nią robiłeś. Oskarżyłam cię przed księżną.
Znieruchomiał, oblewając się rumieńcem wstydu i konsternacji.
— Nie zdawałem sobie sprawy, że nie powiedziałaś jej od razu. — Czyżby kruche porozumienie z księżną, które, jak sądził, udało mu się stworzyć, teraz miało lec w gruzach?
— Tak bardzo chciała w tobie zobaczyć drugiego syna, że nie miałam serca. Ale dziś tak się na ciebie wściekłam, że wszystko z siebie wyrzuciłam.
— I co się stało?
Bothari — Jesek pokręciła zdumiona głową.
— To Betanka. Jest dziwna. Myślami zawsze jest tam, gdzie się jej w ogóle nie spodziewasz. Nie była ani trochę zaskoczona. Potem mi wszystko wytłumaczyła — czułam się, jakby mi ktoś wywrócił mózg na lewą stronę i porządnie wyprał.
Mark omal nie parsknął śmiechem.
— Rzeczywiście, brzmi jak opis typowej rozmowy z księżną. — Strach powoli mijał. A więc mną nie gardzi…?
— Myliłam się co do ciebie — oświadczyła stanowczo Bothari — Jesek.
Rozdrażniony machnął ręką.
— Miło wiedzieć, że mam takiego obrońcę, ale wcale się nie myliłaś. Naprawdę chciałem wtedy zrobić to, co sobie pomyślałaś. I zrobiłbym, gdybym mógł — dodał z goryczą. — Nie powstrzymały mnie pobudki moralne, lecz odruch warunkowy towarzyszący podnieceniu.
— Nie mam na myśli faktów. Ale kiedy tłumaczyłam sobie twoje zachowanie, kierowałam się przede wszystkim własnym gniewem. Nie miałam pojęcia, że w dużym stopniu wynikało z tortur, jakim cię systematycznie poddawano. Nie wiedziałam, że tak dzielnie stawiałeś opór. Na twoim miejscu wpadłabym chyba w katatonię.
— Nie zawsze było tak źle — odrzekł, czując się trochę nieswojo.
— Musisz jednak zrozumieć — powtórzyła z uporem — co się działo ze mną. I wiedzieć o moim ojcu.
— Hę? — Poczuł się, jak gdyby ktoś gwałtownym ruchem odwrócił mu głowę w lewo. — Wiem, co mój ojciec ma z tym wspólnego, ale twój?
Wolnym krokiem przemierzyła pokój. Wyraźnie przygotowywała się do powiedzenia czegoś ważnego. Kiedy się odezwała, zaczęła wyrzucać słowa z nadzwyczajną prędkością.
— Ojciec zgwałcił moją matkę. Potem ja się urodziłam, podczas inwazji Barrayaru na Escobar. Wiem o tym od kilku lat. Jestem przez to przewrażliwiona na punkcie tych spraw. Nie znoszę tego — zacisnęła pięści — ale to we mnie siedzi. Nie ucieknę przed tym. Dlatego nie potrafiłam zobaczyć cię takiego, jaki jesteś. Wy daje mi się, jakbym przez ostatnie dziesięć tygodni widziała cię przez mgłę, którą rozproszyła dopiero księżna. — Istotnie, jej oczy już nie spoglądały na niego tak lodowato jak dotychczas. — Książę też bardzo mi pomógł.
— Aha. — Co miał powiedzieć? A więc nie tylko o nim rozmawiały przez dwie godziny. Wszystko wskazywało na to, że opowieść Eleny jest dłuższa, ale on na pewno nie zamierzał zadawać jej pytań. Ten jeden raz nie musiał przepraszać. — Nie jest mi przykro… że jesteś. Bez względu na to, skąd się wzięłaś na tym świecie.
Uśmiechnęła się krzywo.
— Mnie właściwie też nie jest przykro.
Ogarnęło go dziwne uczucie. Wściekłość z powodu naruszenia jego prywatności ustąpiła miejsca beztrosce, która go zdumiała. Pozbywając się ciężaru swych tajemnic, poczuł ogromną ulgę. Strach nie wydawał się już tak straszny, jak gdyby ujawnienie go naprawdę pozwoliło zmniejszyć dręczące go lęki. Przysięgam, że jeśli opowiem o tym jeszcze czterem osobom, będę zupełnie wolny.
Wstał z łóżka, wziął Elenę Bothari — Jesek za rękę, zaprowadził ją do drewnianego krzesła, które stało pod oknem, wspiął się na krzesło i pocałował ją.
— Dziękuję!
Wyglądała na zaskoczoną.
— Za co? — spytała takim tonem, jakby za moment miała się roześmiać. Uwolniła dłoń z jego uścisku.
— Za to, że jesteś. Że pozwalasz mi żyć. Nie wiem. — Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu, lecz po chwili zakręciło mu się w głowie. Ostrożnie zszedł z krzesła i usiadł.
Spojrzała na niego, przygryzając wargę.
— Dlaczego to sobie robisz?
Nie musiał udawać, że nie wie, co oznacza owo „to”. Fizyczny dowód jego obżarstwa był aż nadto widoczny. Mark miał wrażenie, że jest ogromny. Przesunął dłonią po spoconej twarzy.
— Nie wiem. Wydaje mi się, że połowa tego, co nazywamy szaleństwem, to po prostu irytująca dla otoczenia strategia, za pomocą której jakiś biedak usiłuje dać sobie radę z własnym cierpieniem.
— Jak możesz pokonać cierpienie, przysparzając sobie nowych cierpień? — zapytała ze smutkiem.
Uśmiechnął się słabo, wbijając wzrok w podłogę.
— To na swój sposób fascynujące. Przestajesz myśleć o rzeczywistości. Pomyśl o tym, jak ogranicza twoją uwagę na przykład ból zęba.
Pokręciła głową.
— Dzięki, wolę nie próbować.
— Galen starał się tylko zepsuć moje stosunki z ojcem. — Westchnął. — Ale udało mu się zepsuć moje stosunki z całym światem. Wiedział, że nie utrzyma nade mną bezpośredniej kontroli, kiedy umieści mnie na Barrayarze, musiał więc wpoić mi trwalsze motywy. — Ciszej dodał: — Ale pomysł zwrócił się przeciw niemu. Bo w pewnym sensie Galen też był moim ojcem. Przybranym. Pierwszym, jakiego miałem. — Książę zdawał sobie z tego sprawę. — Kiedy Komarrczycy zabrali mnie z Obszaru Jacksona, pragnąłem tożsamości. Przypominałem pewnie jakieś pisklę, które tuli się do konewki, bo to pierwsza rzecz rozmiarami przypominająca jego rodzica, jaką widzi.
— Masz zadziwiający talent do analizowania informacji — zauważył Elena BothariJesek. — Zwróciłam na to uwagę jeszcze na Jacksonie.
— Ja? — Zdumiony zamrugał oczami. — Oczywiście, że nie! — To na pewno nie talent, inaczej miałby lepsze wyniki. Jednak mimo rozczarowania, w minionym tygodniu w swojej klitce w siedzibie CesBezu odczuwał pewnego rodzaju zadowolenie. Cisza jak w celi mnicha i wyzwanie w postaci mnóstwa danych… pod pewnym względem przypominało mu to chwile spędzone z wirtualnymi programami edukacyjnymi w dzieciństwie w żłobku klonów. W dawnych czasach, gdy nikt go nie krzywdził.
— Księżna też tak uważa. Chce się z tobą widzieć.
— Co, teraz?
— Przysłała mnie po ciebie. Ale najpierw musiałam ci to powiedzieć. Zanim będzie za późno i stracę okazję. Albo odwagę.
— Dobrze. Niech się tylko trochę ogarnę.
Ucieszył się w duchu, że do kolacji nie podano wina. Poszedł do łazienki, przemył twarz lodowatą wodą, wmusił w siebie kilka tabletek przeciwbólowych i przyczesał włosy. Potem narzucił na ciemną koszulę jedną ze swoich kamizel w stylu wiejskim i wyszedł za Eleną na korytarz.
Bothari — Jesek zaprowadziła go do gabinetu księżnej, cichego i skromnie urządzonego pomieszczenia, którego okna wychodziły na ogród. Pokój przylegał do sypialni — jej i jej męża. Mark zajrzał do ciemnego wnętrza, do którego prowadził położony o schodek niżej łukowy korytarz. Nieobecność księcia wydawała się niemal namacalna.
Księżna siedziała przy konsoli; nie dobrze zabezpieczonym modelu rządowym jak ten w bibliotece, ale drogim typie komercyjnym. Rama holowidu z czarnego drewna była inkrustowana kwiatami z muszelek, a ekran ukazywał udręczoną twarz jakiegoś mężczyzny. Księżna mówiła do niego ostrym tonem:
— Wobec tego proszę się dowiedzieć, jakie są ustalenia! Tak, dziś wieczorem. A potem proszę mi przekazać. Dziękuję. — Wyłączyła konsolę i odwróciła się do Marka i Eleny.
— Sprawdza pani możliwość kupna biletu do Obszaru Jacksona? — zapytał drżącym głosem, mając mimo wszystko nadzieję.
— Nie.
— Aha. — Oczywiście, że nie. Jak mogła go puścić? Ale głupiec ze mnie. Bez sensu było przypuszczać…
— Sprawdzałam możliwości zdobycia dla ciebie statku. Jeśli chcesz lecieć, musisz mieć więcej niezależności i mobilności, niż może ci zapewnić połączenie komercyjne.
— Kupić statek? — rzekł oszołomiony. A jemu się wydawało, że tamta uwaga o fabryce zegarów to był tylko żart. — Czy to nie zbyt kosztowne?
— Najlepiej byłoby wynająć, ale jeśli trzeba, kupimy. Jest kilka okazji, na orbicie Barrayaru i Komarru.
— Ale jak? — Przypuszczał, że nawet dla Vorkosiganów kupno statku skokowego jest sporym wydatkiem.
— Mogę coś zastawić — powiedziała wymijająco księżna, rozglądając się wokół siebie.
— Odkąd nadeszła moda na syntetyki, nie może już pani oddać w zastaw rodzinnych klejnotów. — Podążył za jej spojrzeniem. — Chyba nie Dom Vorkosiganów!
— Nie. Podlega prawu majoratu. Z Rezydencją Okręgową w Hassadarze są jakieś problemy. Ale wystarczy moje słowo, aby dać w zastaw Vorkosigan Surleau.
Serce świata księcia, cholera…
— Wszystkie historyczne domy są bardzo piękne i cenne — poskarżyła się, unosząc brwi na widok jego zaniepokojonej miny — ale muzeum trudno zamienić na gotówkę. W każdym razie finanse to moje zmartwienie. Ty masz własne troski.
— Załoga? — Było to pierwsze słowo, jakie przeszło mu przez myśl, i od razu zostało wypowiedziane.
— Na pokładzie statku będą co najmniej pilot skokowy i mechanik. Co do reszty, cóż, na orbicie Komarru obija się spora grupa Dendarian. Sądzę, że uda ci się znaleźć jakiegoś ochotnika lub dwóch. Jest chyba oczywiste, że nie mogą wprowadzić „Ariela” w lokalną przestrzeń Jacksona.
— Quinnie na pewno nie może już sobie znaleźć miejsca — powiedziała Bothari — Jesek. — Nawet Illyan jej dłużej nie zatrzyma, jeżeli CesBez w najbliższym czasie czegoś nie znajdzie.
— A mnie Illyan nie będzie próbował zatrzymać? — zapytał niespokojnie Mark.
— Gdyby nie Aral, sama bym poleciała — oświadczyła księżna. — I na pewno Illyan by mnie nie powstrzymał. Wystąpisz w roli mojego pełnomocnika. Ja zajmę się CesBezem.
Mark nie wątpił, że tak się stanie.
— Dendarianie, o których myślę, mają silne motywy, ale wątpię, czy zechcą słuchać moich rozkazów. Kto będzie dowodził tą prywatną wyprawą?
— Tu działa złota zasada, chłopcze. Ten, kto ma złoto, ustala zasady. Statek będzie twój. Sam dobierzesz sobie towarzyszy. Jeżeli zechcą się przyłączyć, będą musieli przystać na współpracę.
— To się może skończyć po pierwszym skoku. Potem Quinn zamknie mnie w schowku.
Księżna wbrew własnej woli parsknęła krótkim śmiechem.
— Hm. To rzeczywiście kłopot. — Odchyliła się na krześle, składając dłonie zetknięte czubkami palców. Przez minutę miała zamknięte oczy, a kiedy je otworzyła, powiedziała:
— Eleno, złożysz przysięgę lordowi Vorkosiganowi? — Palce jej prawej dłoni wskazały Marka.
— Przysięgałam już lordowi Vorkosiganowi — odrzekła sztywno Elena, mając na myśli Milesa.
Szare oczy przypominały teraz dwa krzemienie.
— Śmierć uwalnia od wszelkich ślubów. — Oczy błysnęły. — System Vorów nigdy nie reagował odpowiednio szybko na nowe technologie galaktyczne. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wydano orzeczenie w sprawie słownej przysięgi w sytuacji, gdy jedna ze stron przebywa w kriostacie. Przecież słowo nie jest oddechem, skoro ktoś nie oddycha. Musimy ustanowić precedens.
Elena podeszła do okna i zapatrzyła się w pustkę. Światła w pokoju nie pozwalały dostrzec niczego za ciemną szybą. Wreszcie zdecydowanym ruchem obróciła się na pięcie, uklękła przed Markiem i uniosła złączone dłonie. Mark odruchowo ujął je w swoje ręce.
— Milordzie — powiedziała — przyrzekam ci posłuszeństwo wasalne.
— Hm… — odparł Mark. — Hm… to mi chyba nie wystarczy. Spróbuj tak: „Ja, Elena Bothari — Jesek, oświadczam, że jestem wolną kobietą okręgu Vorkosigan. Przyrzekam służyć lordowi Markowi Piotrowi Vorkosiganowi jako prosty strażnik przyboczny — strażniczka? — i uznaję w nim swego seniora, dopóki on sam lub śmierć nie zwolnią mnie z tej przysięgi”.
Bothari — Jesek wpatrywała się w niego ze zgrozą. Nie musiała zadzierać głowy zbyt wysoko.
— Nie zrobisz tego!
— Cóż — odezwała się księżna z ożywieniem obserwująca całą scenkę. — Nie istnieje prawo, według którego następca księcia nie mógłby wziąć do swej straży przybocznej kobiety. Po prostu nikt nigdy tego nie zrobił. Tradycja.
Elena i księżna wymieniły długie spojrzenie. Z wahaniem, jak na wpół zahipnotyzowana, Bothari — Jesek powtórzyła formułę przysięgi. Mark powiedział:
— Ja, lord Mark Piotr Vorkosigan, vassal secundus cesarza Gregora Vorbarry, przyjmuję twoją przysięgę i przyrzekam ci ochronę seniora; poświadczam to słowem Vorkosigana. — Zamilkł na chwilę. — Właściwie — rzekł, zwracając się do księżnej — nie złożyłem też jeszcze hołdu Gregorowi. Czy to może unieważnić tę przysięgę?
— Drobiazg. — Księżna machnęła ręką. — Szczegóły uzupełni się później.
Bothari — Jesek wstała. Spojrzała na niego jak kobieta, która zbudziła się z ciężkim kacem i nieznanym mężczyzną u boku. Potarła dłonie w miejscu, gdzie Mark dotknął jej skóry.
Władza. Ile władzy Vorów dała mu ta mała farsa? Tyle, na ile pozwoli mu BothariJesek, uznał Mark, przyglądając się jej atletycznej sylwetce i przenikliwemu spojrzeniu. Na pewno nie grozi mu niebezpieczeństwo, że Elena pozwoli mu nadużyć swej pozycji. Wyraz niepewności na jej twarzy ustąpił miejsca tłumionemu zadowoleniu, co radowało oko Marka. Tak. To był właściwy ruch. Bez wątpienia ucieszył księżnę, która otwarcie uśmiechała się do swego syna — wywrotowca.
— Zatem jak szybko możemy przystąpić do dzieła? — zapytała księżna. — Kiedy możecie być gotowi do drogi?
— Natychmiast — odparła Bothari — Jesek.
— Na pani rozkaz — powiedział Mark. — Czuję… to nie ma nic wspólnego z parapsychologią ani podświadomym niepokojem. Po prostu logika podpowiada mi, że możemy mieć niewiele czasu.
— Jak to? — zdziwiła się Elena. — Nie ma nic bardziej niezmiennego niż człowiek w kriostacie. Wszyscy szalejemy z niepewności, ale to już nasz kłopot. Miles może mieć znacznie więcej czasu niż my.
Mark pokręcił głową.
— Gdyby Miles dostał się w ręce przyjaciół czy nawet kogoś neutralnego, powinni się już do tej pory odezwać, jeśli słyszeli pogłoski o nagrodzie. Gdyby jednak… ktoś chciał go reanimować, musiałby go najpierw przygotować. Doskonale wiemy, jak długo trzeba czekać na organy do przeszczepu.
Księżna skinęła głową.
— Gdziekolwiek Miles jest, jeśli przystąpili do tego krótko po odnalezieniu ciała, mogą być już prawie gotowi do reanimacji.
— Mogą to spaprać — powiedziała księżna. — Mogą być nieostrożni. — Zabębniła palcami o piękną inkrustację z muszli.
— Nie rozumiem — zaprotestowała Elena. — Po co wróg miałby go w ogóle ożywiać? Co może być gorszego od śmierci?
— Nie wiem — westchnął Mark. Ale jeśli jest coś takiego, Jacksończycy na pewno to zorganizują.