ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Księżna dotrzymała obietnicy (lub groźby), że pozwoli Markowi zwiedzać miasto w towarzystwie Eleny. W ciągu kilku następnych tygodni odbyli wiele wycieczek o profilu historyczno — kulturalnym do Vorbarr Sultany i sąsiednich okręgów, a także zwiedzili Rezydencję Cesarską. Ku uldze Marka, tego dnia Gregora nie było w domu. Musieli odwiedzić wszystkie muzea w mieście. Elena, stosując się zapewne do poleceń, zaciągnęła go także do chyba ponad dwudziestu college’ów, akademii i szkół technicznych. Mark nabrał nieco otuchy, kiedy się przekonał, że nie każda instytucja na tej planecie kształci oficerów wojskowych; największą i najbardziej zatłoczoną szkołą w stolicy wydawał się chyba Instytut Rolnictwa i Inżynierii Okręgu Vorbarra.

Elena wobec Marka pozostawała oficjalnym i bezosobowym totumfackim. Z nieruchomej maski rzadko można było wyczytać uczucia, jakie wzbudzała w niej ojczyzna po dziesięcioletniej nieobecności w kraju. Jedynie od czasu do czasu wydawała okrzyk zdumienia na widok jakiejś nieoczekiwanej zmiany: nowo wzniesionych budynków, wyburzonych starych fragmentów zabudowy, zmienionych ulic. Mark podejrzewał, że szalone tempo zwiedzania jest podyktowane niechęcią Eleny do rozmowy z nim; zamiast milczeć, wygłaszała wykłady. Mark zaczynał żałować, że bardziej nie przypochlebiał się Ivanowi. Może kuzyn pomógłby mu się wymknąć z domu i obejrzeliby dla odmiany kilka pubów.

Odmiana nastąpiła pewnego wieczoru, gdy książę nieoczekiwanie wrócił do Domu Vorkosiganów i oznajmił, że wszyscy pojadą do Vorkosigan Surleau. W ciągu godziny Mark został zapakowany razem ze swoimi rzeczami do lotniaka, a towarzyszyli mu Elena, książę Vorkosigan i Pym, jego strażnik przyboczny. Polecieli na południe, kierując się w stronę letniej rezydencji Vorkosiganów. Księżna z nimi nie poleciała. Rozmowa w drodze brzmiała sztucznie i często przerywało ją milczenie, tylko czasem książę wymieniał z Pymem jakieś lakoniczne uwagi. Wreszcie z ciemności wyłoniło się pasmo Gór Dendarii — czarna plama na tle cieni chmur i gwiazd. Okrążyli połyskujące czernią jezioro i wylądowali na zboczu wzgórza, przed domem z kamienia. Krzątająca się w środku służba oświetliła na ich powitanie cały budynek. Straż CesBezu towarzysząca dyskretnie premierowi wysiadła z drugiego lotniaka, który podążał ich śladem.

Zbliżała się północ, więc książę tylko pobieżnie oprowadził Marka po domu, przydzielając mu na końcu gościnną sypialnię na drugim piętrze, skąd rozpościerał się widok na jezioro. Mark, nareszcie sam, oparł się o parapet i zatopił spojrzenie w mroku. Od czarnej powierzchni wody odbijały się światła wioski leżącej nad jeziorem oraz kilku samotnych posiadłości położonych na drugim brzegu. Po co mnie tu przywiozłeś? — pytał księcia w myślach. Vorkosigan Surleau było najbardziej prywatną rezydencją Vorkosiganów, pilnie strzeżonym sercem świata księcia, który darzył to miejsce szczególnym uczuciem. Czyżbym pomyślnie przeszedł jakiś test, że zostałem tu wpuszczony? A może Vorkosigan Surleau ma być testem? Nie rozwiązawszy tej zagadki, poszedł do łóżka i zasnął.


Obudziły go promienie światła wpadające przez okno, którego wieczorem nie zasłonił okiennicami. Jakiś służący zdążył wypełnić szafę w pokoju mniej oficjalną garderobą. Mark znalazł w korytarzu łazienkę, umył się, ubrał i ostrożnie ruszył na poszukiwanie śladów życia. Gospodyni w kuchni poinformowała go, że znajdzie księcia poza domem, lecz niestety nie zaproponowała mu śniadania.

Szedł wybrukowaną kamiennymi płytami alejką w stronę gaju zadbanych drzew przytransportowanych tu z Ziemi. Ich soczyście zielone liście pokryły się już rdzawymi plamkami rozpoczynającej się jesieni. Wielkie drzewa, bardzo stare. Książę i Elena przebywali niedaleko gaju, w ogrodzonym murem ogrodzie, który pełnił teraz funkcję cmentarza rodzinnego Vorkosiganów. W kamiennej rezydencji mieściły się niegdyś koszary straży, która strzegła zrujnowanego dziś zamku nad brzegiem jeziora; strażnicy znaleźli swoje miejsce spoczynku na zamkowym cmentarzu.

Mark uniósł w zdumieniu brwi. Książę miał na sobie mieniący się wielobarwnie najbardziej oficjalny mundur wojskowy — niebiesko — czerwony cesarski strój galowy. Elena ubrana była w nieco mniej zdobny, ale mimo to elegancki dendariański uniform z szarego aksamitu, ze srebrnymi guzikami i białą lamówką. Kucała przy płytkim stojącym na trójnogu palenisku z brązu. Migały w nim drobne, jasnopomarańczowe płomyki, w złotej porannej mgiełce rozwiewały się smużki dymu. Mark zorientował się, że palą ofiarę za zmarłego. Przystanął niepewnie przed żelazną bramą w kamiennym murku. Dla kogo ta ofiara? Nikt go tu nie zaprosił.

Elena wstała; rozmawiała z księciem, a tymczasem ofiara, cokolwiek to było, spaliła się na popiół. Po chwili Elena złożyła płócienną serwetkę, zdjęła palenisko z trójnogu i rozsypała szare i białe płatki nad grobem. Wytarła tacę z brązu, po czym schowała ją razem z trójnogiem do haftowanej brązowosrebrnej torby. Książę spojrzał w stronę jeziora, dostrzegł stojącego przy bramie Marka i skinął mu głową; nie było to wprawdzie czytelne zaproszenie, ale na pewno nie odprawa.

Zamieniwszy jeszcze słowo z księciem, Elena wyszła z ogrodu. Książę zasalutował. Mijając Marka, zaszczyciła go krótkim skinieniem głowy. Minę miała poważną, lecz Markowi wydawało się, że jej twarz nie przypomina już nieruchomej maski, którą obnosiła od przyjazdu na Barrayar. Teraz książę dał Markowi wyraźny znak, by wszedł na cmentarz. Czując się trochę niezręcznie, zaintrygowany Mark wsunął się przez bramę, pokonał żwirową alejkę i stanął obok księcia.

— Co… się dzieje? — zapytał w końcu. Zabrzmiało to trochę nonszalancko, ale książę najwyraźniej nie odczytał tego niewłaściwie.

Książę Vorkosigan wskazał grób u ich stóp: „Sierżant Constantine Bothari”, daty i napis „Fidelis”.

— Odkryłem, że Elena nigdy nie spaliła ofiary dla swojego ojca. Przez osiemnaście lat należał do mojej straży przybocznej, a wcześniej służył pod moją komendą w siłach kosmicznych.

— Ochrona Milesa. Wiedziałem. Ale zginął, zanim jeszcze Galen zaczął mnie szkolić. Nie poświęcił mu zbyt dużo czasu.

— A powinien. Sierżant Bothari był bardzo ważną osobą dla Milesa. I dla nas wszystkich. Bothari był… trudnym człowiekiem. Nie sądzę, by Elena kiedykolwiek się z tym pogodziła. Potrzebuje takiej akceptacji, jeśli chce sama ze sobą dojść do ładu.

— Trudny? Podobno był przestępcą.

— To określenie wydaje mi się… — Książę zawahał się. Mark spodziewał się, że powie „niesprawiedliwe” albo „nieprawdziwe”, ale usłyszał: — …niepełne.

Książę zaczął oprowadzać Marka po cmentarzu. Krewni, wierni słudzy domu… kim był major Amor Klyeuvi? Markowi przypomniały się wszystkie odwiedzone muzea. Historia rodziny Vorkosiganów od czasów Izolacji stanowiła historię Barrayaru w miniaturze. Książę wskazywał mogiły swego ojca, matki, brata, siostry i swoich dziadków Vorkosiganów. Prawdopodobnie wszyscy, którzy umarli wcześniej, zostali pogrzebani w dawnej stolicy okręgu, Vorkosigan Voshnoi, i wraz z miastem zostali stopieni przez najeźdźców z Cetagandy.

— Pragnę tu zostać pochowany — rzekł książę, spoglądając na gładką taflę jeziora i wzgórza w oddali. Poranna mgła już się rozwiała i zaczęło przeświecać słońce. — Nie wśród tego tłumu na Cmentarzu Cesarskim w Vorbarr Sułtanie. Chcieli złożyć tam mojego biednego ojca. Musiałem się z nimi kłócić, chociaż jego ostatnia wola nie pozostawiała żadnych wątpliwości. — Wskazał kamień z napisem „Generał Książę Piotr Pierre Vorkosigan” i datami. Widocznie książę wygrał w sporze. Postawił na swoim, jak to książęta.

— Spędziłem tu najszczęśliwszy czas swojego życia, całe dzieciństwo. Potem odbył się tu mój ślub i tu spędziłem miesiąc miodowy. — Twarz rozjaśnił mu przelotny uśmiech. — Tu został poczęty Miles. W pewnym sensie także i ty. Spójrz wokół siebie. Stąd właśnie pochodzisz. Po śniadaniu przebiorę się i pokażę ci znacznie więcej.

— Ach, to znaczy, że nikt jeszcze nie jadł.

— Przed spaleniem ofiary należy pościć. Podejrzewam, że właśnie z tego powodu uroczystości odbywały się często o świcie. — Książę znów lekko się uśmiechnął.

Nie było chyba innej okazji, dla której książę zabrał paradny mundur, a Elena swój szary dendariański uniform. Spakowali te stroje specjalnie w tym celu. Mark zerknął w swoje własne ciemne i zdeformowane odbicie w wyglansowanych butach księcia. Wypukła powierzchnia rozszerzała jego twarz do groteskowych rozmiarów. Tak będzie kiedyś wyglądać?

— Dlatego tutaj wszyscy przyjechaliśmy? Żeby Elena mogła dopełnić ceremonii.

— Między innymi.

Zabrzmiało groźnie. Mark poszedł za księciem z powrotem do wielkiego domu, czując nieokreślony niepokój.


Śniadanie podano na słonecznym patiu przylegającym do domu, uczyniono je przytulniejszym, obsadzając kwitnącymi krzewami i pozostawiając wolne miejsce, z którego rozciągał się widok na jezioro. Książę tym razem pojawił się w starych czarnych spodniach i luźnej tunice w wiejskim stylu, ściągniętej pasem. Elena nie przyszła.

— Chciała zrobić sobie dłuższy spacer — wyjaśnił krótko książę. — My też się przejdziemy.

Mark roztropnie odłożył do koszyczka trzecią słodką bułeczkę.

Niedługo potem cieszył się w duchu ze swego umiaru, ponieważ książę poprowadził go na wzgórze. Wspięli się na szczyt, gdzie przystanęli, by odpocząć. Panorama jeziora wijącego się pomiędzy wzgórzami była warta chwili oddechu. Po drugiej stronie dolinka spłaszczała się, tuląc jak matka dziecko stare kamienne budynki stajni i pastwiska porośnięte trawą z Ziemi. Po pastwisku spacerowało leniwie kilka koni, które widocznie nie miały w tej chwili żadnego zajęcia. Książę poprowadził Marka do ogrodzenia i oparł się o nie. Wyglądał na zamyślonego.

— Tamten duży deresz należy do Milesa. Od kilku lat nie ma zbyt wiele do roboty. Miles nie zawsze znajdował czas na przejażdżkę, nawet gdy przebywał w domu. Koń zwykle przybiegał na wołanie Milesa. Naprawdę zdumiewający był widok tego wielkie go, leniwego zwierzęcia w biegu. — Książę zamilkł. — Mógłbyś spróbować.

— Czego? Mam zawołać konia?

— Ciekaw jestem, jak się zachowa. Może koń wyczuje różnicę. Dla mnie twój głos jest… bardzo podobny do głosu Milesa.

— Zostałem wyćwiczony.

— Ma na imię, hm, Ninny. — Widząc pytający wzrok Marka, dodał: — To takie pieszczotliwe zdrobnienie.

Naprawdę nazywacie go Gruby Ninny. Wyrzuciłeś pierwszą część. Ha.

— Co więc mam zrobić? Stanąć tu i krzyknąć: „Chodź, Ninny, Ninny”? — Już się czuł co najmniej głupio.

— Trzy razy.

— Słucham?

— Miles zawsze powtarzał jego imię trzy razy.

Koń stał po drugiej stronie pastwiska i przyglądał się im, nastawiwszy uszu. Mark głęboko nabrał powietrza i z najlepszym barrayarskim akcentem, na jaki go było stać, zawołał:

— Chodź, Ninny, Ninny, Ninny. Chodź, Ninny, Ninny, Ninny!

Koń parsknął i kłusem zbliżył się do ogrodzenia. Nie był to właściwie bieg, choć kilka razy zwierzę wyrzuciło wysoko kopyta, podskakując. Zbliżyło się i sapnęło, obryzgując Marka i księcia kroplami wilgoci. Ninny wsparł się całym ciałem o ogrodzenie, które zatrzeszczało i przechyliło się niebezpiecznie. Z bliska koń wydawał się ogromny. Wysunął łeb nad ogrodzeniem. Mark cofnął się pospiesznie.

— Witaj, stary. — Książę poklepał konia po karku. — Miles zawsze daje mu cukier — poinformował Marka przez ramię.

— Nic dziwnego, że pędzi do niego w podskokach! — odparł z oburzeniem Mark. A on sądził, że to kolejny objaw powszechnej przypadłości pod tytułem „kocham Naismitha”.

— Owszem, ale kiedy Cordelia i ja dajemy mu cukier, wtedy nie podbiega. Zbliża się bez pośpiechu.

Mark mógłby przysiąc, że koń patrzy na niego zupełnie skonsternowany. Jeszcze jedna zawiedziona dusza, którą rozczarował tym, że nie okazał się Milesem. Pozostałe dwa konie, jak gdyby w braterskiej rywalizacji, również zbliżyły się do ogrodzenia. Trzy potężne ciała tłoczyły się i potrącały w nerwowym oczekiwaniu. Zalękniony Mark spytał żałosnym tonem:

— Wziął pan jakiś cukier?

— Owszem — odparł książę. Z kieszeni wydobył kilka białych kostek i podał Markowi. Ten ostrożnie położył dwie na otwartej dłoni i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł. Ninny wydał z siebie pisk, położył uszy po sobie, zakołysał się na boki, odtrącając rywali, a potem delikatnie zgarnął cukier szerokimi, sprężystymi wargami, pozostawiając na dłoni Marka trawiastozielony ślad śliny. Mark wytarł część kleistej substancji o ogrodzenie, przez chwilę pomyślał o nogawce spodni, lecz w końcu otarł rękę do czysta o błyszczący kark koński. Wyczuł ukrytą pod sierścią wypukłą bliznę. Ninny ponownie zarzucił łbem w jego stronę, więc Mark odsunął się poza zasięg jego pyska. Książę przywrócił spokój wśród koni, rozdzielając wśród nich krzyki i klapsy — zupełnie jak w barrayarskiej polityce, pomyślał z lekceważeniem Mark — i zadbał, by obaj maruderzy też otrzymali swoją porcję cukru. Później bez skrępowania otarł dłonie w spodnie.

— Chciałbyś się na nim przejechać? — zaproponował książę. — Tylko że ostatnio nie miał za dużo treningu i pewnie sporo zapomniał.

— Nie, dziękuję — wykrztusił Mark. — Może innym razem.

— Ach, tak.

Szli wzdłuż ogrodzenia, a Ninny towarzyszył im po drugiej stronie, dopóki jego nadziei nie powstrzymał narożnik padoku. Gdy odchodzili, zarżał cicho i okropnie smutno. Mark zgarbił się, jakby ktoś go uderzył. Książę uśmiechnął się, lecz czując, że próba wypadła okropnie, natychmiast spoważniał. Obejrzał się przez ramię.

— Staruszek ma już ponad dwadzieścia lat. Jak na konia, to bardzo dużo. Zaczynam się z nim identyfikować.

Szli w stronę lasu.

— Tamtędy biegnie szlak, którym zawsze jeździliśmy… zatacza koło aż do miejsca, z którego widać dom z drugiej strony. Często organizowaliśmy tam piknik. Chciałbyś zobaczyć?

Spacer. Mark nie miał zbyt wielkiej ochoty na spacer, ale wcześniej już odmówił księciu, gdy ten wykonał przyjazny gest, proponując przejażdżkę konną. Nie śmiał odmówić mu jeszcze raz… książę mógłby to uznać za oznakę nieuprzejmości i arogancji.

— Dobrze.

W pobliżu nie dostrzegł nikogo ze straży przybocznej ani żadnego ochroniarza z CesBezu. Książę bardzo się starał, aby nikt im nie przeszkadzał. Mark skulił się w duchu na myśl o zbliżającej się nieuchronnie rozmowie osobistej.

Gdy dotarli na skraj lasu, pod ich stopami zaszeleściły pierwsze opadłe liście, wydzielające organiczną, lecz miłą woń. Jednak hałas ich kroków nie mógł wypełnić ciszy. Książę, mimo udawanej „wiejskiej” swobody, był sztywny i spięty, wytrącony z równowagi. Zniecierpliwiony jego zachowaniem Mark wyrzucił z siebie:

— Księżna zmusiła pana do tego. Prawda?

— Niezupełnie — rzekł książę — …tak.

Mieszana i zapewne szczera odpowiedź.

— Czy przebaczy pan kiedykolwiek Bharaputranom, że strzelili do niewłaściwego admirała Nasimitha?

— Zapewne nie. — W łagodnym tonie księcia nie było cienia wrogości.

— Czy gdyby to odwrócić — gdyby tamten Bharaputranin wycelował w niskiego człowieka z lewej — czy teraz CesBez szukałby kriokomory ze mną? — A Miles, czy w ogóle wyrzuciłby z komory Phillipi, aby włożyć mnie na jej miejsce?

— Ze względu na to, że Miles byłby wówczas przedstawicielem CesBezu obecnym na miejscu, sądzę, że odpowiedź brzmi: tak — rzekł półgłosem książę. — Ponieważ nie znałem cię wcześniej, moje zainteresowanie miałoby zapewne charakter… trochę akademicki. Ale naciski twojej matki z pewnością byłyby równie silne — dodał w zamyśleniu.

— Bądźmy ze sobą absolutnie szczerzy — powiedział z goryczą Mark.

— Na innej podstawie nie zbudujemy niczego trwałego — odparł cierpko książę. Mark zaczerwienił się i odchrząknął, co miało oznaczać zgodę.

Szlak konny ciągnął się wzdłuż strumienia, potem przecinał wzniesienie i prowadził czymś w rodzaju wypłukanego przez wodę wąwozu, którego dno pokrywały luźne i śliskie kamienie. Na szczęście przez pewien czas droga biegła niemal płasko, od czasu do czasu zahaczając o las. W wielu miejscach Mark widział specjalnie zbudowane z drewnianych kłód i krzewów przeszkody dla koni; szlak ciągnął się obok nich i nad nimi. Skąd wiedział, że Miles wybrałby drogę górą? Musiał przyznać, że w lesie było coś odwiecznie kojącego. Cień i blask słońca na zmianę, wysokie drzewa pochodzące z Ziemi i miejscowe lub przywiezione z daleka krzewy dawały złudzenie wiecznego odosobnienia. Gdyby nie wiedziało się nic o terraformowaniu, można by sobie wyobrazić, że cała planeta jest taką bezludną głuszą. Skręcili w szerszą drogę, którą mogli iść obok siebie.

Książę zwilżył wargi.

— Co do kriokomory…

Mark uniósł czujnie głowę jak koń, który zwietrzył cukier. Ludzie z CesBezu nie rozmawiali z nim, książę też z nim nie rozmawiał; bliski szaleństwa z powodu tej izolacji informacyjnej, w końcu załamał się i zaczął dręczyć księżnę, choć robił to z ciężkim sercem. Ale nawet ona mogła mu tylko udzielać odpowiedzi negatywnych. CesBez wiedział, że w czterystu miejscach na pewno nie ma kriokomory. To na początek. Czterysta sprawdzonych, do przeszukania reszta wszechświata… niemożliwe, niewykonalne, daremne…

— CesBez ją odnalazł. — Książę otarł twarz.

— Co?! — Mark gwałtownie przystanął. — Odzyskali ją? Niech mnie… A więc już po wszystkim! Kiedy… dlaczego pan nic… — Słowa uwięzły mu w gardle, bo zrozumiał, że książę musiał mieć powody, by nic mu nie powiedzieć o znalezisku. I nie był pewien, czy chce o tym usłyszeć. Książę miał ponurą minę.

— Była pusta.

— Och. — Co za głupia odżywka. Och. Mark poczuł się niewiarygodnie głupio. — Jak… nie rozumiem. — Wyobrażał sobie wiele wersji, ale takiej nie przewidział. Pusta? — Gdzie?

— Agent CesBezu znalazł ją w spisie towarów firmy medycznej w Hegen Hub. Czystą i zregenerowaną.

— Są pewni, że to ta?

— Jeśli komandor Quinn i Dendarianie podali nam prawidłowe dane identyfikacyjne, to ta. Agent, jeden z naszych bystrzej szych ludzi, po prostu dyskretnie ją kupił. Teraz jest w drodze na pokładzie statku kurierskiego lecącego do kwatery CesBezu na Komarze, gdzie przeprowadzą dokładną analizę śladów. Choć zapewne nie ma zbyt wiele materiału do analizy.

— Ale nareszcie jest jakiś trop! Firma medyczna musi mieć jakąś dokumentację. Na tej podstawie CesBez określi miejsce pochodzenia… — W zasadzie jaką?

— I tak, i nie. Według dokumentów ślad urywa się tuż przed tą firmą medyczną. Kriokomorę kupili od niezależnego przewoźnika, który prawdopodobnie handluje kradzionym mieniem.

— Z Obszaru Jacksona? To przecież ogranicza terytorium poszukiwań!

— Mhm. Należy pamiętać, że Hegen Hub to wielkie centrum. Możliwość, że kriokomora została przewieziona z Obszaru Jacksona do Cesarstwa Cetagandy, a potem w drugą stronę przez Hegen Hub, jest… niewielka, ale całkiem realna.

— Nie. A czas?

— Istotnie, wszystko musiałoby się odbyć bardzo szybko, ale to możliwe. Illyan wszystko obliczył. Ograniczenia czasowe zawężają obszar poszukiwań do… dziewięciu planet, siedemnastu stacji i wszystkich statków, które między nimi kursowały. — Książę się skrzywił. — Chyba wolałbym mieć do czynienia z cetagandańskim spiskiem. Gemmowie przynajmniej znaliby prawdziwą wartość ładunku komory. Do rozpaczy doprowadza mnie koszmarna wizja, że kriokomora wpadła w ręce jakiegoś jacksońskiego złodziejaszka, który po prostu wyrzucił jej zawartość, żeby odsprzedać samo urządzenie. Za ciało zapłacilibyśmy okup… kilkanaście razy przekraczający wartość kriokomory. Za zamrożonego Milesa, którego dałoby się reanimować — zapłacilibyśmy każdą cenę. Do szaleństwa doprowadza mnie myśl, że Miles leży gdzieś martwy — przez pomyłkę.

Mark przycisnął dłonie do pulsującego czoła. Szyja tak mu zesztywniała, że zdawało mu się, jakby miał tam kawał drewna.

— Nie… to szaleństwo. Spokojnie. Mamy obydwa końce, brakuje tylko środka. Musi istnieć jakieś połączenie. Norwood — Norwood był lojalny wobec admirała Naismitha. I inteligentny. Zdążyłem go poznać. Oczywiście nie miał zamiaru dać się zabić, ale nie wysłałby kriokomory w żadne niebezpieczne ani przypadkowe miejsce. — Czy rzeczywiście był tego pewien? Norwood przypuszczał, że będzie mógł odebrać komorę z miejsca przeznaczenia najpóźniej nazajutrz. Gdyby została dostarczona… gdziekolwiek… z jakąś zaszyfrowaną informacją w rodzaju „zatrzymać do chwili zgłoszenia się po odbiór”, a nikt się nie zgłosił… — Czy komora została zregenerowana przez firmę medyczną przed jej zakupem czy po nim?

— Przed.

— Wobec tego gdzieś po drodze znajduje się jakaś ukryta instytucja medyczna. Może kriocentrum. Może… może Miles został przeniesiony do czyjegoś stałego kriobanku i tam jest przechowywany. — Niezidentyfikowany i pozbawiony komory? Na Escobarze mógłby się zdarzyć podobny akt dobroczynności, ale w Obszarze Jacksona? Nadzieja co najmniej rozpaczliwa.

— Modlę się o to. Takie punkty da się policzyć, można to więc sprawdzić. CesBez bada ten trop. Tylko postępowanie z… zamrożonymi zmarłymi wymaga specjalistycznych umiejętności. Oczyścić pustą kriokomorę potrafią w każdym szpitalu pokładowym na byle statku. Albo w sekcji mechaników. Trudniej zlokalizować nieoznaczony grób. Albo w ogóle nie będzie grobu, tylko porzucone jak śmieci zwłoki… — Książę utkwił spojrzenie między drzewami.

Mark mógłby przysiąc, że książę nie widzi drzew, że widzi to sarno co on: zamrożone drobne ciało z wielką raną w piersi — nie trzeba by nawet ręcznego ciągnika, aby je podnieść — niedbale i bezmyślnie wepchnięte do przetwornika odpadków. Czy przez chwilę zastanowiliby się, kim był ten niski człowieczek? A może po prostu traktowali go jak obrzydliwy przedmiot? I w ogóle kim byli ci oni?

Jak długo myśli księcia krążyły wokół tej sprawy i jak książę mógł normalnie chodzić i rozmawiać?

— Od kiedy pan o tym wie?

— Raport nadszedł wczoraj wieczorem. Rozumiesz zatem… muszę znać twoją postawę. Chodzi mi o stosunki, w jakich pozostajesz z Barrayarem. — Znów ruszył szlakiem, po czym skręcił w boczną odnogę, która zwężała się i zaczynała stromo wznosić wśród wyższych drzew i gęściej rosnących krzewów.

Mark piął się z widocznym trudem.

— Nikt z własnej woli nie pozostawałby w żadnych stosunkach z Barrayarem, tylko uciekał od niego jak najdalej.

Książę uśmiechnął się i obejrzał przez ramię.

— Obawiam się, że za dużo rozmawiałeś z Cordelia.

— Tak, cóż, chyba tylko księżna ma ochotę ze mną rozmawiać. — Zrównał się z księciem, który zwolnił kroku.

Książę skrzywił się z bólem.

— To prawda. — Znów zaczął się wspinać kamienistym szlakiem. — Przykro mi. — Po kilku krokach dodał ze szczyptą czarnego humoru: — Ciekawe, czy mój ojciec przechodził podobne męki z powodu niebezpieczeństw, jakich zaznałem w życiu. Jeśli tak, to został doskonale pomszczony. — Mark ocenił, że więcej w tym jednak czerni niż humoru. — Ale teraz najważniejsze to wiedzieć…

Książę gwałtownie przystanął, po czym usiadł na skraju szlaku i oparł się plecami o drzewo.

— Dziwne — mruknął. Jego twarz, jeszcze przed chwilą zaróżowiona i pokryta kropelkami potu od wspinaczki i coraz cieplejszego poranka, nagle pobladła.

— Co takiego? — spytał ostrożnie Mark, dysząc. Wsparł dłonie o kolana i przyglądał się temu człowiekowi, który nagle zniżył się do jego poziomu. W twarzy księcia odmalowało się roztargnienie; wzrok miał nieobecny.

— Chyba… lepiej przez chwilę odpocznę.

— Zgoda. — Mark również usiadł na kamieniu obok. Książę nie od razu podjął przerwaną rozmowę. Mark poczuł w żołądku ściśnięcie niepokoju. Co się z nim dzieje? Coś na pewno jest nie tak. Niech to szlag… Niebo zrobiło się przejrzyście błękitne, w górze zaszumiał delikatny wietrzyk, strącając kilka złotych liści. Chłodny dreszcz, jaki przebiegł Markowi po plecach, nie miał nic wspólnego z pogodą.

— To nie pęknięty wrzód — rzekł książę bezosobowym, naukowym tonem. — Miałem już coś takiego i bolało inaczej. — Skrzyżował ręce na piersi. Jego oddech stał się przyspieszony i płytki, zamiast uspokajać się jak u Marka.

Dzieje się coś bardzo niedobrego. Mark uznał, że dzielny człowiek, który bardzo się stara nie okazać strachu, to jeden z najbardziej przerażających widoków. Dzielny, ale nie głupi; książę nie udawał, że nic się stało, i nie wracał pędem na szlak, aby to udowodnić.

— Nie wygląda pan dobrze.

— Nie czuję się dobrze.

— Co pan czuje?

— Ee… obawiam się, że ból w piersi — przyznał szczerze zakłopotany. — Tępy, ciągły ból. Bardzo… dziwne… wrażenie. Pojawił się między jednym krokiem a drugim.

— To nie może być niestrawność, prawda? — Podobna do tej, od której w żołądku Marka bulgotały teraz kwasy?

— Obawiam się, że nie.

— Może lepiej wezwie pan pomoc przez komunikator — podsunął nieśmiało Mark. On na pewno niewiele mógł zrobić, jeśli to rzeczywiście jakaś nagła niedyspozycja.

Książę zaśmiał się, suchym, chrypliwym głosem.

— Zostawiłem w domu.

— Co? Jest pan przecież premierem, nie może pan chodzić bez…

— Chciałem mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. Dla odmiany. Żeby połowa ministrów z Vorbarr Sultany nie niepokoiła mnie pytaniami, gdzie zostawili swoje listy zadań na konkretny dzień. Zwykle robiłem tak… dla Milesa. Czasem, kiedy atmosfera poważnie gęstniała. Wściekali się na mnie, wszyscy, ale w końcu… pogodzili się… z tym. — Z ostatnim słowem jego głos zabrzmiał dziwnie wysoko i lekko. Osunął się zupełnie na kamienie i zeschłe liście. — Nie… wcale nie jest lepiej. — Wyciągnął rękę, a Mark, ogarnięty śmiertelną paniką, pomógł mu usiąść z powrotem.

Paraliżująca toksyna… niewydolność serca… miałem zostać z tobą sam na sam… zaczekać dwadzieścia minut, kiedy będziesz umierać… Jak to się stało? Czarna magia? Może rzeczywiście został zaprogramowany i jakaś część jego wykonywała zadanie, o którym inna część nie miała pojęcia, jak u osób o rozszczepionej osobowości. Ja to zrobiłem? Boże. Niech to szlag.

Książę zdobył się na przeraźliwie blady uśmiech.

— Nie bój się tak, chłopcze — szepnął. — Po prostu idź do domu i sprowadź moich strażników. Jeszcze nie jest tak źle. Przyrzekam, że nigdzie się stąd nie ruszę. — Zachichotał ochryple.

Nie zwracałem uwagi na drogę, szedłem za tobą. Mógłby go zanieść…? Nie. Mark nie był technikiem medycznym, lecz podświadomie wiedział, że próba ruszania księcia z miejsca to kiepski pomysł. Chociaż przytył, i tak był znacznie lżejszy od księcia.

— Dobrze. — Przecież droga nie rozwidlała się aż tyle razy, by mógł zabłądzić. — Tylko proszę… — Tylko nie umieraj! Nie teraz!

Mark odwrócił się i pobiegł truchtem, potem skręcił i ruszył w dół ścieżką. W prawo czy w lewo? W lewo, szerokim szlakiem. Tylko którędy, u diabła, weszli na tę drogę? Przedzierali się przez jakiś gąszcz — krzewy rosły wzdłuż trasy, poprzecinane w kilku miejscach. Zobaczył jedną z przeszkód dla koni, które mijali. To tu? Wiele z nich wyglądało tak samo. Zgubię się w tym cholernym lesie i będę biegał w kółko przez… dwadzieścia minut, tymczasem jego mózg umrze, ciało stężeje i wszyscy pomyślą, że zrobiłem to celowo… Potknął się i odbił od drzewa, lecz po chwili odzyskał równowagę i odnalazł kierunek. Czuł się jak pies, który pobiegł po pomoc; kiedy dotrze na miejsce, będzie mógł tylko ujadać, skamleć i tarzać się na grzbiecie — nikt nie zrozumie… Przylgnął do drzewa, łapiąc oddech i rozglądając się dookoła. Czy mech porasta pień drzewa od północy, czy dzieje się tak tylko na Ziemi? Drzewa w większości pochodziły z Ziemi. W Obszarze Jacksona od południowej strony wszystko, w tym także budynki, pokrywał rodzaj oślizłych porostów, które trzeba było wydłubywać z rowków drzwi… ach, jest strumyk! Ale czy szli w górę, czy w dół nurtu? Głupi, głupi, głupi. Poczuł kolkę w boku. Skręcił w lewo i zaczął biec.

Alleluja! Przed sobą zobaczył wysoką kobiecą sylwetkę, idąc ścieżką. To Elena, która zmierzała do stodoły. Nie tylko był na właściwej drodze, ale jeszcze znalazł kogoś do pomocy. Próbował krzyknąć. Wyszedł mu zduszony skrzek, lecz Elena usłyszała; spojrzała przez ramię, dostrzegła go i zatrzymała się. Podszedł do niej, zataczając się.

— Co ci się stało? — Początkowy chłód i irytacja ustąpiły miejsca ciekawości i narastającemu zaniepokojeniu.

— Książę — wydyszał Mark — źle się poczuł… w lesie. Możesz sprowadzić… tam jego strażników?

Ściągnęła podejrzliwie brwi.

— Źle się poczuł? Jak to możliwe? Godzinę temu nic mu nie było.

— Naprawdę źle z nim. Proszę, pospiesz się!

— Coś ty zrobił… — zaczęła, lecz widząc jego autentyczną rozpacz, porzuciła nieufność. — W stajni jest komunikator, to najbliżej. Gdzie go zostawiłeś?

Mark gestem wskazał nieokreślone miejsce za sobą.

— Gdzieś… nie wiem, jak to nazywacie. Na ścieżce do waszego miejsca pikników. Mówi ci to coś? Ci cholerni strażnicy z CesBezu mają jakieś skanery? — Zniecierpliwiony jej brakiem pośpiechu przestępował z nogi na nogę. — Masz dłuższe nogi. Idź!

Wreszcie uwierzyła i pobiegła, rzucając mu spojrzenie, od którego ścierpła mu skóra.

To nie ja… Odwrócił się i powlókł z powrotem do miejsca, gdzie zostawił księcia. Zastanawiał się, czy nie powinien szukać ratunku dla siebie. Gdyby ukradł lotniaka i wrócił do stolicy, może któraś z ambasad galaktycznych udzieliłaby mu azylu politycznego? Ona myśli, że ja… wszyscy pomyślą, że ja… do diabła, nawet on sobie nie ufał, dlaczego Barrayarczycy mieliby mu ufać? Może powinien oszczędzić sobie fatygi i zabić się tu i teraz, w tym lesie. Ale nie miał broni, a choć teren był dość wyboisty, nie widział wysokich i stromych skał, z których mógłby się rzucić pewien, że na dole czeka go śmierć.

Z początku Mark pomyślał, że znów pomylił drogę. Książę nie mógł o własnych siłach wstać i odejść — nie ma mowy. I rzeczywiście, leżał na wznak obok zwalonej kłody. Oddychał z trudem, łapiąc powietrze małymi haustami, między którymi następowały długie przerwy. Ręce przyciskał do piersi jeszcze mocniej — widocznie ból się nasilił. Ale żył. Przynajmniej na razie.

— Hej, chłopcze — wysapał na powitanie.

— Elena zaraz sprowadzi pomoc — obiecał Mark, patrząc na niego z niepokojem. Uniósł głowę, nasłuchując. Ale jeszcze ich tu nie ma.

— To dobrze.

— Niech pan… nie próbuje mówić.

Słysząc to, książę usiłował parsknąć śmiechem, lecz ze względu na urywany oddech efekt zabrzmiał okropnie.

— Tylko… Cordelii udało się… mnie zamknąć.

Potem jednak zamilkł. Mark roztropnie pozwolił mu dokończyć, aby książę nie próbował zaczynać jeszcze raz.

Żyj, do diabła. Nie zostawiaj mnie tak.

Mark spojrzał w górę, słysząc znajomy świst. Problem transportu między drzewami Elena rozwiązała, biorąc motolot. Razem z nią przyleciał żołnierz CesBezu w zielonym mundurze. Elena szybko obniżyła motolot i cieńsze gałęzie drzew zaczęły trzaskać. Nie zwracała uwagi na siekące gałązki, które pozostawiały na jej twarzy czerwone pręgi. Żołnierz CesBezu zsiadł z motolotu, gdy ten wisiał jeszcze pół metra nad ziemią.

— Cofnij się — warknął do Marka. Przynajmniej miał ze sobą zestaw medyczny. — Co mu zrobiłeś?

Mark przezornie stanął przy boku Eleny.

— To lekarz?

— Nie, tylko sanitariusz. — Elenie też brakowało tchu.

Sanitariusz spojrzał na nią i zameldował:

— To serce, lecz nie wiem dokładnie, co się stało ani dlaczego. Lepiej nie sprowadzać tu lekarza pana premiera, ale umówić się z nim w Hassadarze. Niezwłocznie. Chyba będziemy potrzebowali specjalistycznych urządzeń.

— W porządku. — Elena zaczęła wydawać rozkazy przez komunikator.

Mark starał się im pomóc załadować księcia na motolot, tak by siedział między Eleną a sanitariuszem, ten jednak posłał mu groźne spojrzenie.

— Nie dotykaj go!

Mark sądził, że książę jest prawie nieprzytomny, ale on otworzył oczy i szepnął:

— Hej, chłopak jest w porządku, Jasi. — Sanitariusz nagle jakby oklapł. — W porządku, Marku.

Umiera, lecz mimo to myśli o przyszłości. Stara się mnie oczyścić z podejrzeń.

— Autolot będzie na nas czekał na najbliższej polanie. — Elena wskazała zbocze wzgórza. — Jeżeli chcesz się z nami zabrać, musisz tam zdążyć. — Motolot wzniósł się wolno i ostrożnie.

Mark posłuchał i zbiegł galopem ze wzgórza, wyczuwając przesuwający się nad drzewami cień, który znacznie go wyprzedził. Zaczął pędzić szybciej, łapiąc się pni drzew na zakrętach i gdy znalazł się na szerokiej drodze, dłonie miał zdarte do krwi, a sanitariusz, Elena i strażnik przyboczny Pym kończyli właśnie układać księcia Vorkosigana na tylnym siedzeniu czarnego błyszczącego autolotu. Mark wpadł do środka i usiadł obok Eleny na fotelu zwróconym do tyłu. Dach pojazdu zasunął się z sykiem. Za panelami w przednim przedziale zasiadł Pym i wkrótce pomknęli w górę. Sanitariusz kucał na podłodze obok pacjenta, podając mu tlen i aplikując hiporozpylaczem synerginę, aby uchronić go od szoku.

Mark dyszał głośniej niż książę, aż w pewnym momencie sanitariusz spojrzał na niego obawą — ale w przeciwieństwie do księcia Mark w końcu zapanował nad oddechem. Pocił się i drżał w środku. Ostatnim razem czuł się tak samo źle, gdy strzelali do niego ludzie Bharaputry. Czy autoloty naprawdę latają tak szybko? Miał nadzieję, że do wlotów silnika nie dostanie się nic większego niż owad.

Mimo zastrzyku synerginy oczy księcia zasnuwały się mgłą, jak gdyby przestawał cokolwiek widzieć. Chwycił plastikową maseczkę tlenową, odtrącając ręce próbującego go powstrzymać sanitariusza i dając Markowi znak, by się przybliżył. Bardzo chciał coś powiedzieć, lepiej więc było pozwolić mu na to, niż przeszkadzać i przyglądać się, jak cierpi. Mark osunął się na kolana tuż przy głowie księcia.

Książę wyszeptał w absolutnym zaufaniu:

— Całe… prawdziwe bogactwo… to biologia.

Sanitariusz posłał Markowi wściekłe spojrzenie, domagając się interpretacji; Mark mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami.

— Chyba traci przytomność.

Podczas karkołomnego lotu książę jeszcze tylko raz próbował się odezwać; zdarł maskę, by powiedzieć:

— Chcę splunąć.

Sanitariusz przytrzymał mu głowę, a książę dostał ataku paskudnego kaszlu i oczyścił drogi oddechowe, lecz tylko na pewien czas.

Ostatnie słowa Wielkiego Człowieka, pomyślał posępnie Mark. Długie i wspaniałe życie skurczyło się na koniec do krótkiego „Chcę splunąć”. Faktycznie biologia. Mark skulił się na podłodze, oplatając rękami kolana i bezwiednie ogryzając kostki palców.

Kiedy usiedli na lądowisku Szpitala Okręgowego Hassadaru, opadła ich prawdziwa armia personelu medycznego, która błyskawicznie zabrała księcia. Sanitariusz i strażnik Pym zostali odesłani, a Marka z Eleną przewieziono do ustronnej poczekalni, gdzie musieli zaczekać.

W pewnym momencie wpadła kobieta z panelem historii choroby i zwróciła się do Marka z pytaniem:

— Pan jest z najbliższej rodziny?

Mark otworzył usta, ale milczał. Po prostu nie potrafił odpowiedzieć. Wybawiła go Elena, która poinformowała kobietę:

— Księżna Vorkosigan jest w drodze z Vorbarr Sultany. Powinna się zjawić za parę minut.

Kobieta, prawdopodobnie usatysfakcjonowana tą informacją, wybiegła z poczekalni.

Elena miała rację. Nie minęło dziesięć minut, gdy w korytarzu rozległ się odgłos kroków. Weszła księżna, za którą podążało truchtem dwóch odzianych w liberie strażników przybocznych Vorkosiganów. Nie zatrzymując się, posłała Markowi i Elenie pocieszający uśmiech, po czym zniknęła za podwójnymi drzwiami, zza których dał się słyszeć głos jakiegoś nieuświadomionego lekarza:

— Przepraszam panią, ale odwiedzający nie mogą tu przebywać…

Głos księżnej zagłuszył jego protesty.

— Daj sobie spokój z tymi bzdurami, chłopcze, razem z tym szpitalem należysz do mnie. — Słowa dezaprobaty utonęły w przepraszającym bełkocie. Lekarz zobaczył uniformy strażników i wszystko skojarzył.

— Tędy proszę, milady — usłyszeli jeszcze Elena i Mark, a potem głosy się oddaliły.

— Mówiła poważnie — zauważyła Elena z krzywym uśmieszkiem. — Sieć medyczna w okręgu Vorkosiganów to jeden z jej ukochanych projektów. Połowa personelu składała jej przysięgę wierności w zamian za umożliwienie nauki.

Czas mijał powoli. Mark podszedł do okna i spojrzał na stolicę okręgu Vorkosiganów. Hassadar był nowym miastem, zastąpił zniszczone Vorkosigan Voshnoi; niemal wszystkie budynki wzniesiono po zakończeniu okresu Izolacji, głównie w ciągu minionych trzydziestu lat. Miasto zaprojektowano z myślą o środkach transportu nowocześniejszych od wozów konnych, toteż zajmowało przestrzeń taką jak większość miast w innych cywilizowanych światach w galaktyce. W blasku porannego słońca błyszczało kilka drapaczy chmur. Naprawdę jeszcze jest ranek? Wydawało się, że od świtu upłynęły całe lata. Szpital w zasadzie nie różnił się od skromnej placówki tego rodzaju na, powiedzmy, Escobarze. Oficjalna posiadłość księcia w mieście należała do najnowocześniejszych wśród wszystkich rezydencji Vorkosiganów. Księżna twierdziła, że lubi to miejsce, jednak korzystali z domu bardziej jak z hotelu, tylko podczas oficjalnego pobytu w Hassadarze w sprawach okręgu. Zagadkowe.

Zanim wróciła księżna, cienie hassadarskich wieżowców zdążyły już zmaleć, ponieważ dochodziło południe. Mark badawczo spojrzał księżnej w twarz. Szła wolno, zmęczona, ale jej ust nie wykrzywiał smutek. Zanim się odezwała, Mark wiedział, że książę żyje.

Księżna objęła Elenę, natomiast Markowi skinęła głową.

— Stan Arala jest stabilny. Przeniosą go do Cesarskiego Szpitala Wojskowego w Vorbarr Sułtanie. Ma poważnie uszkodzone serce. Nasz człowiek twierdzi, że wskazana będzie transplantacja albo wszczep mechanizmu.

— Gdzie pani była dziś rano? — spytał Mark.

— W kwaterze głównej CesBezu. — To brzmiało logicznie. Księżna mu się przyjrzała. — Podzieliliśmy zadania. Nie musieliśmy oboje uczestniczyć w dekodowaniu wiadomości. Aral przekazał ci nowinę, prawda? Przysiągł, że to zrobi.

— Owszem, zaraz potem zasłabł.

— Co robiliście?

Pytanie zabrzmiało trochę lepiej niż poprzednie: „Coś ty mu zrobił?”. Zacinając się, Mark próbował opisać wydarzenia dzisiejszego ranka.

— Stres, śniadanie, wspinaczka na wzgórza — wyliczała w zadumie księżna. — Założę się, że to on narzucił tempo.

— Jak wojsku — potwierdził Mark.

— Ha.

— Czy to zawał? — spytała Elena. — Tak to wyglądało.

— Nie. Dlatego tak się zdziwiłam. Wiedziałam, że arterie ma czyste — bierze na to specjalne lekarstwo, bo inaczej ta okropna dieta zabiłaby go już wiele lat temu. To był tętniak w mięśniu sercowym. Pęknięte naczynie krwionośne.

— Z powodu stresu? — spytał Mark, czując suchość w ustach. — Skoczyło mu ciśnienie krwi?

Księżna przymknęła oczy.

— Tak, dość znacznie, ale naczynie było osłabione. Prędzej czy później musiało do tego dojść.

— Czy… z CesBezu nadeszła jeszcze jakaś wiadomość, kiedy tam pani była? — zapytał nieśmiało.

— Nie. — Podeszła do okna i spojrzała niewidzącym wzrokiem na sieć wieżowców Hassadaru. Mark ruszył za nią. — Po odnalezieniu kriokomory w takim stanie… nasze nadzieje legły w gruzach. Przynajmniej Aral został zmuszony do porozumienia się z tobą. — Zamilkła na chwilę. — Zrobił to?

— Nie… nie wiem. Zabrał mnie na spacer, pokazywał różne miejsca. Próbował. Próbował tak bardzo, że przyglądanie się temu sprawiało ból. — Wciąż czuł bolesny ucisk gdzieś w okolicach splotu słonecznego. Według jakiejś mitologii mieszkała tam dusza.

— Naprawdę? — Księżna wstrzymała oddech.

Tego było za dużo. Szyba w oknie na pewno była pancerna, ale jego ręka nie; kierowana duszą pięść wystrzeliła w kierunku okna…

…trafiając w otwartą dłoń księżnej, która powstrzymała jego atak autoagresji, odrzucając go w tył.

— Daruj sobie — poradziła mu spokojnie.

Загрузка...