ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Ivan, najwyraźniej działając na czyjeś polecenie — Mark przypuszczał, że księżnej — zabrał go na obiad. Nie bez współczucia Mark zauważył, że Ivan spełnia wiele poleceń. Pieszo ruszyli do miejsca zwanego karawanserajem, oddalonego spory kawałek od zamku Vorhartung. Mark uniknął kolejnej przejażdżki z Ivanem dzięki temu, że uliczki — właściwie aleje — w starej dzielnicy były bardzo wąskie.

Karawanseraj stanowił ciekawe studium ewolucji społecznej Barrayaru. Jego najstarsza centralna część została doprowadzona do porządku, odnowiona i przekształcona w labirynt sklepów, restauracyjek i małych muzeów, które najczęściej odwiedzali w porze obiadu pracujący w mieście ludzie, a także turyści z prowincji pragnący zwiedzić wszystkie historyczne miejsca stolicy.

Transformacja rozprzestrzeniła się od skupisk dawnych budynków rządowych, takich jak zamek Vorhartung, wzdłuż rzeki, aż do centrum dzielnicy; odrestaurowana część kończyła się na uboższych południowych obrzeżach, uchodzących za dość niebezpieczne rejony, dzięki czemu karawanseraj zyskał sobie reputację oryginalnego miejsca dla odważnych. Po drodze Ivan z dumą wskazał budynek, w którym, jak twierdził, urodził się podczas wojny z pretendującym do tronu Vordarianem. Dziś mieścił się tu sklep sprzedający za wygórowane ceny ręcznie tkane dywany oraz inne antyki ocalałe prawdopodobnie z czasów Izolacji. Ze słów Ivana można było wnosić, że w budynek murowano tablicę upamiętniającą tamto wydarzenie, ale nie; Mark specjalnie sprawdził.

Po obiedzie, który zjedli w jednej z restauracji, Ivan owładnięty wspomnieniami rodzinnymi uparł się, że pokaże Markowi miejsce na ulicy, gdzie ludzie Vordariana zamordowali jego ojca, lorda Padmę Vorpatrila. Pomysł współgrał z panującym tego dnia nastrojem makabrycznych wspomnień historycznych, więc Mark zgodził się i znów wyruszyli pieszo, kierując się na południe. Pogranicze karawanseraju wyznaczała widoczna zmiana w architekturze: powoli kończyła się strefa niskich, brązowych i zdobionych sztukaterią budynków pochodzących z pierwszego wieku Izolacji, a zaczynała wysoka zabudowa z czerwonej cegły typowa dla ubiegłego wieku.

Tym razem — Boże, naprawdę — Mark ujrzał na powierzchni jezdni odlaną z brązu tablicę pamiątkową; samochody jeździły po niej bez skrupułów.

— Mogli przynajmniej wmurować ją w chodnik — zauważył Mark.

— Chodziło o dokładność — rzekł Ivan. — Matka nalegała. Mark czekał z uszanowaniem, nie przerywając zadumy Ivana, który w końcu uniósł głowę i powiedział wesoło:

— Masz ochotę na deser? Znam świetną piekarenkę w dzielnicy Keroslav, tu za rogiem. Matka zawsze mnie tam zabierała, kiedy co roku przychodziliśmy tu złożyć palną ofiarę. Nora, ale naprawdę niezła.

W trakcie spaceru Mark nie spalił jeszcze wprawdzie obiadu, ale piekarnia okazała się urocza, choć jej wygląd zewnętrzny sugerował coś zupełnie innego. Nieoczekiwanie w jego rękach znalazła się torebka bułeczek orzechowych i tradycyjnych ciastek z rybojagodami na później. Ivan trochę marudził, wybierając smakołyki dla lady Vorpatril, a może targując się ze śliczną dziewczyną za ladą — trudno zgadnąć, czy serio, czy pod wpływem odruchu. Mark wyszedł z piekarni.

Przypomniał sobie, że kiedyś Galen umieścił w tej okolicy kilku swoich szpiegów. Bez wątpienia Służba Bezpieczeństwa Barrayaru zdjęła ich przed dwoma laty po wykryciu spisku. Mimo to ciekawiło go, czy zdołałby ich odnaleźć, gdyby ziściły się marzenia Galena o zemście. Jakieś dwie, trzy ulice stąd… Ivan wciąż przekomarzał się z dziewczyną z piekarni. Mark postanowił się przejść.

Po kilku minutach nie bez satysfakcji odnalazł ten adres; uznał, że nie musi zaglądać do środka. Zawrócił, wybierając uliczkę, która wyglądała na skrót prowadzący do głównej ulicy i piekarni. Okazała się ślepym zaułkiem. Skręcił ponownie, kierując się w stronę wylotu alei.

Na werandzie jednego z domów siedziała staruszka i chudy młodzieniec, którzy przyglądali się, jak wchodził i jak wychodzi z uliczki. Kiedy Mark zbliżył się do nich i znalazł w polu widzenia kobiety, w jej mętnym oku pojawił się błysk wrogości.

— To nie chłopak. To mutant — syknęła do młodzieńca. Wnuka? Trąciła go znacząco w bok. — Mutant pląta się po naszej ulicy.

Sprowokowany w ten sposób młodzian zsunął się z werandy i zastąpił Markowi drogę. Mark przystanął. Dzieciak go przerastał — a kto nie? — ale był niewiele tęższy, miał tłuste włosy i bladą cerę. Stanął w rozkroku, blokując Markowi drogę ucieczki. O, Boże. Tubylcy. W całej wątpliwej krasie.

— Nie powinieneś siem tu plątać, mutasie. — Młodzian splunął nonszalancko w sposób podpatrzony u uliczników; Mark omal nie wybuchnął śmiechem.

— Masz rację — zgodził się beztrosko. Powiedział to z ziemskim akcentem śródatlantyckim, nie barrayarskim. — To zapadła wiocha.

— Obcy! — zajęczała staruszka z jeszcze większym oburzeniem. — Skakaj se na koniec świata, tam gdzie cię diabeł nie znajdzie.

— Chyba właśnie mi się to udało — odparował cierpkim tonem. Był w kiepskim nastroju i nie dbał o uprzejmość. Skoro ci prostacy ze slumsów chcą się z nim drażnić, nie pozostanie im dłużny. — Barrayarczycy. Jeżeli jest ktoś gorszy od Vorów, to na pewno ich poddani. Nic dziwnego, że w galaktykach wszyscy uważają waszą planetę za zatęchłą dziurę. — Zdumiał się, z jaką łatwością można dać upust tłumionej wściekłości i jaką to mu sprawia przyjemność. Lepiej jednak nie przeholować.

— Zaraz z tobom zrobię porządek, mutasie — obiecał chłopak, nerwowo kołysząc się na piętach. Wiedźma zachęciła młodego zbira, czyniąc wobec Marka nieprzyzwoity gest. Ciekawy układ; drobne staruszki i chuligani to zwykle naturalni wrogowie, lecz tych dwoje zdawało się stać po tej samej stronie barykady. Niewątpliwie miał przed sobą Towarzyszy Cesarstwa zjednoczonych przeciw wspólnemu wrogowi.

— Lepiej być mutasem niż półgłówkiem — rzekł Mark z fałszywą serdecznością w głosie.

Opryszek zmarszczył brwi.

— Hej, chcesz mnie wkurzyć?

— A widzisz w pobliżu innego półgłówka? — Gdy chłopak zamrugał, Mark obejrzał się przez ramię. — O, przepraszam. Jest jeszcze dwóch. Rozumiem, mogłeś się nie zorientować. — Adrenalina huczała mu w żyłach, zmieniając niedawno zjedzony obiad w wielką gulę w żołądku. Stało za nim jeszcze dwóch młodzieńców, wyższych, bardziej muskularnych i starszych, ale obaj mieli najwyżej po kilkanaście lat. Pewnie są wściekli, ale brak im umiejętności. Mimo to… gdzie jest Ivan? Gdzie ta cholerna niewidzialna ochrona zewnętrzna? Ma przerwę? — Nie spóźnicie się do szkoły? Na lekcje wyrównawcze dla zaślinionych gówniarzy?

— Śmieszny mutas — powiedział jeden z dwójki starszych. Ale się nie śmiał.

Atak nastąpił niespodziewanie, niemal zupełnie zaskakując Marka; sądził, że etykieta wymaga, aby najpierw wymienili jeszcze trochę obelg, dlatego przygotowywał sobie kilka całkiem niezłych. Ogarnęło go dziwne podekscytowanie połączone z oczekiwaniem na ból. A może właśnie oczekiwanie na ból było ekscytujące. Najwyższy z napastników usiłował kopnąć go w krocze. Mark złapał go za stopę i szarpnął w górę, przewracając dzieciaka na ziemię; chłopak wylądował na kamieniach ze strasznym łomotem, tracąc dech w piersiach. Drugi zadał cios pięścią, lecz Mark chwycił go za rękę. Zakręcili się w miejscu i po chwili opryszek padł na swego chudego towarzysza. Niestety, teraz obaj zagradzali Markowi drogę ucieczki.

Po chwili stanęli zdumieni i wściekli; na Boga, liczyli na to, że łatwo im pójdzie? Pewnie tak. Miał dwa lata przerwy w praktyce, więc zaczynał już dostawać zadyszki. Jednak dzięki większej wadze trudniej go było zwalić z nóg. Trzech na jednego, małego, grubego kalekę z obcych krajów, co? Lubicie taką równowagę? No to chodźcie, mali kanibale. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozkładając zapraszająco ręce, a w jednej wciąż bezsensownie ściskał torebkę z piekarni.

Skoczyli na niego obaj, zdradzając każdy następny ruch. Wystarczyło kilka obronnych kata, a odbijali się od niego siłą własne go rozpędu jak piłki, by w końcu wylądować na ziemi. Oszołomieni potrząsali głowami — biedne ofiary własnej agresji. Mark poruszył szczęką, której dosięgną! niezdarny cios zadany tak marnie, że mógł go najwyżej lekko podrażnić lub wyrwać z drzemki. Następna runda miała mniej szczęśliwy przebieg; skończyła się na tym, że musiał się odczołgać poza zasięg ciosów, wypuszczając w końcu torebkę z ciastkami, którą natychmiast rozdeptała czyjaś stopa. Potem jeden z napastników zdołał go złapać i zakleszczyć jak zapaśnik, a reszta poczęła go bardzo nieprofesjonalnie bombardować pięściami. Coraz bardziej brakowało mu tchu. Zamierzał się wyswobodzić, blokując ciosy ramieniem, a potem pędem uciec w stronę ulicy. Na tym walka mogłaby się zakończyć, bo wszyscy mieli już dość, gdyby jeden z tych kretynów nie wyciągnął poobijanego paralizatora i nie usiłował go dźgnąć.

Mark wymierzył mu niemal śmiertelnego kopniaka w szyję; zdążył jednak osłabić nieco siłę ciosu, który na dodatek nie trafił idealnie w cel. Przez but poczuł, jak rozgniata tkankę. Przez jego ciało przebiegł dreszcz i ogarnęła go fala mdłości. Ze zgrozą patrzył, jak dzieciak leży na ziemi, charcząc. Nie, nie uczono mnie walczyć. Uczono mnie zabijać. Niech to szlag. Chyba nie zmiażdżył mu krtani. Miał nadzieję, że nie uszkodził chłopakowi tętnicy szyjnej. Dwaj pozostali napastnicy zastygli wstrząśnięci.

Zza rogu wybiegł z tupotem Ivan.

— Co ty, u diabła, wyprawiasz? — spytał ochrypłym głosem.

— Nie wiem — wydyszał Mark. Stał zgięty, opierając ręce na kolanach. Krew z nosa zaplamiła mu w wielu miejscach nową koszulę. Dopiero teraz zaczął się trząść. — Zaskoczyli mnie. — Sam ich sprowokowałem. Po co w ogóle to robił? Wszystko stało się tak szybko…

— Ten mutas jest z panem, panie żołnierzu? — spytał z niedowierzaniem i lękiem chudzielec.

Mark zauważył, że Ivan walczy z pokusą wyparcia się wszelkich związków z jego osobą.

— Tak — wykrztusił w końcu Ivan. Wysoki, który wciąż stał, wycofał się powoli, odwrócił i uciekł. Chudzielec musiał zostać ze względu na obecność rannego i staruszki, lecz wyglądał, jakby też miał ochotę stąd zmykać. Wiedźma, która podniosła się ze swoje go miejsca i przykuśtykała do swego znokautowanego zawodnika, zaczęła wykrzykiwać pod adresem Marka oskarżenia i groźby. Tylko na niej zielony mundur oficerski Ivana zdawał się nie robić wrażenia. Po chwili zjawiła się straż miejska.

Kiedy Mark upewnił się, że ktoś zajmie się rannym, zamknął usta, pozwalając załatwić całą sprawę Ivanowi. Ivan łgał jak… prosty żołnierz, ani razu nie wymieniając nazwiska „Vorkosigan”. Z kolei strażnicy, zorientowawszy się, kim Ivan jest, opanowali histerię staruszki i czym prędzej uwolnili ich z kłopotów. Mark odstąpił od oskarżeń o napaść, Ivan ani słowem nie musiał go do tego nakłaniać. Trzydzieści minut później siedzieli w samochodzie. Tym razem Ivan jechał o wiele wolniej; zapewne nie otrząsnął się jeszcze z panicznego strachu, że oto niemal stracił osobę powierzoną jego opiece.

— Gdzie, u diabła, ten człowiek, który miał być moim aniołem stróżem na zewnątrz? — spytał Mark, ostrożnie badając palcami twarz. Nos w końcu przestał krwawić. Ivan nie chciał Marka wpuścić do samochodu, nie upewniwszy się wcześniej, że krwawienie ustało i Mark nie zamierza wymiotować.

— A jak sądzisz, kto wezwał strażników miejskich? Ochrona na zewnątrz ma przecież zachowywać się dyskretnie.

— Aha. — Bolały go żebra, ale chyba żadne nie było złamane. W przeciwieństwie do swego pierwowzoru nigdy nie złamał sobie kości. Mutas. — Czy Miles też musiał znosić takie rzeczy? — Przecież nic nie zrobił tym ludziom, tylko chciał przejść obok nich. Czy gdyby Miles był ubrany tak jak on teraz i szedł samotnie, też by go zaatakowali?

— Miles na pewno nie byłby tak głupi, żeby tam w ogóle wchodzić!

Mark zmarszczył brwi. Z tego, co mówił mu Galen, wywnioskował, że stopień Milesa czyni go odpornym na uprzedzenia Barrayarczyków wobec mutantów. Czy Miles rzeczywiście ciągle musiał się zastanawiać, co jest dla niego bezpieczne, gdzie może spokojnie iść, co może zrobić?

— A gdyby był — ciągnął Ivan — potrafiłby ich tak zagadać, że nic by mu nie zrobili. Prześliznąłby się. Po co, do cholery, wdałeś się z nimi w bójkę? Jeśli masz ochotę, żeby ci ktoś zdrowo przyłożył, zawsze możesz przyjść do mnie. Z radością wyświadczę ci tę przysługę.

Mark wzruszył ramionami. Czy tego właśnie pragnął w głębi duszy? Kary? Dlatego wszystko potoczył się tak szybko i przybrało tak fatalny obrót?

— Sądziłem, że wszyscy jesteście wielkimi Vorami. Dlaczego mielibyście się obok nich prześlizgiwać? Nie możecie ich po prostu rozdeptać jak robactwa?

Ivan jęknął.

— Nie. I bardzo się cieszę, że nie będę twoim stałym ochroniarzem.

— Ja także, jeśli to miała być próbka twoich kwalifikacji — odburknął Mark. Dotknął lewego kła; dziąsło i warga opuchły, ale na szczęście ząb się nie chwiał.

Ivan tylko coś mruknął. Mark oparł się wygodniej, zastanawiając się, co się stało z dzieciakiem, któremu uszkodziłem gardło. Strażnicy miejscy zabrali go do lekarzy. Mark nie powinien z nim walczyć; o mały włos by go zabił. Mógł zresztą zabić wszystkich trzech. W końcu to byli tylko mali kanibale. Zdał sobie sprawę, że właśnie dlatego Miles mógłby ich zagadać i prześliznąć się; nie ze strachu, nie dlatego że noblesse oblige, ale dlatego że ci ludzie nie dorastali do jego klasy. Mark poczuł się bardzo źle. Barrayarczycy. Boże, miej mnie w swojej opiece.


Ivan zawiózł go do swojego mieszkania, które mieściło się w wieżowcu w jednej z lepszych dzielnic, niedaleko zupełnie nowych, współczesnych budynków rządowych, gdzie znajdowała się kwatera główna Cesarskich Sił Zbrojnych. Pozwolił tam Markowi umyć się i usunąć z koszuli ślady krwi przed powrotem do Domu Vorkosiganów. Rzucając Markowi wyjętą z suszarki koszulę, Ivan zauważył:

— Jutro będziesz miał ciało w kolorowe łaty. Po czymś takim Miles spędziłby w szpitalu co najmniej trzy tygodnie. Musiałbym go stamtąd wywlec na jakiejś desce.

Mark zerknął na czerwone plamy, które zaczynały już sinieć. Powoli sztywniało mu całe ciało. Pół tuzina naciągniętych mięśni protestowało przeciw torturom, jakim zostały poddane. Wszystko to mógł zasłonić, ale przyczyny śladów na twarzy będzie musiał wyjaśnić. Wytłumaczenie, że miał wypadek samochodowy z Ivanem, mogło brzmieć całkiem wiarygodnie, ale wątpił, by to kłamstwo długo przetrwało.

Ivan oddał Marka księżnej, skracając opowieść o jego przygodzie do niezbędnego minimum:

— Trochę pobłądził i natknął się na miejscowych, którzy odrobinę się z nim poprztykali, ale na szczęście dogoniłem go, zanim doszło do czegoś poważniejszego. Do widzenia, ciociu Cordelio…

Mark nie utrudniał mu ewakuacji.

Oczywiście jeszcze przed kolacją do księcia i księżnej dotarła pełna relacja dzisiejszych wydarzeń. Siadając przy stole naprzeciw Eleny Bothari — Jesek, która wróciła nareszcie z długiego i przypuszczalnie wyczerpującego przesłuchania w kwaterze głównej CesBezu, wyczuł panującą w jadalni chłodną atmosferę napięcia.

Książę zaczekał, aż służący poda pierwsze danie i wyjdzie. Dopiero wówczas zauważył:

— Cieszę się, Marku, że twoje dzisiejsze doświadczenie nie okazało się śmiertelne.

Mark zdołał przełknąć kęs, nie krztusząc się, i powiedział zduszonym głosem:

— Dla niego czy dla mnie?

— Wszystko jedno. Życzysz sobie wysłuchać informacji o swojej, hm, ofierze?

Nie.

— Tak, proszę.

— Lekarze w szpitalu miejskim sądzą, że za dwa dni go wypuszczą. Przez tydzień będzie na płynnej diecie. I odzyska głos.

— Ach. To dobrze. — Nie chciałem… Czy jest sens usprawiedliwiać się, przepraszać albo protestować? Na pewno nie.

— Sprawdzałem, czy da się dyskretnie uregulować rachunek za jego leczenie, ale dowiedziałem się, że Ivan zdążył mnie ubiec. Po namyśle postanowiłem ustąpić mu pierwszeństwa.

— Och. — Wobec tego on powinien zaproponować Ivanowi zwrot kosztów? Czy w ogóle miał jakieś pieniądze albo prawo do ich posiadania? Z punktu widzenia prawa? Moralności?

— Jutro — oświadczyła księżna — twoim przewodnikiem zostanie Elena. A Pym będzie wam towarzyszył.

Elena nie wyglądała na uszczęśliwioną tym pomysłem.

— Rozmawiałem z Gregorem — odezwał się książę. — Wygląda na to, że wywarłeś na nim dość korzystne wrażenie, ponieważ zgodził się, żebym oficjalnie przedstawił cię jako swojego dziedzica, kandydata Domu Vorkosiganów do Rady Książąt. W czasie, jaki uznam za stosowny, gdy — jeśli w ogóle — potwierdzi się wiadomość o śmierci Milesa. Naturalnie, w tej chwili taki krok byłby przedwczesny. Sam nie jestem pewny, czy przeprowadzić zatwierdzenie twojej kandydatury, zanim książęta cię poznają, czy lepiej zaczekać, aż oswoją się z tą myślą. Błyskawiczny manewr lub długie i nużące oblężenie. Tym razem wydaje mi się, że lepiej postawić na oblężenie. Gdybyśmy wygrali, twoje zwycięstwo byłoby o wiele pewniejsze.

— Mogą mnie odrzucić? — zapytał Mark. Czyżby dane mi było ujrzeć światełko w tunelu?

— Abyś mógł dziedziczyć tytuł książęcy, muszą cię zaakceptować zwykłą większością głosów. Mój majątek to odrębna sprawa. Zazwyczaj taka zgoda jest rutynowo przyznawana najstarszemu synowi, a jeśli nie ma synów, każdemu męskiemu krewnemu, jakiego zaproponuje książę. Formalnie rzecz biorąc, to wcale nie musi być krewny, choć prawie zawsze jest to członek rodziny. W okresie Izolacji miał miejsce słynny przypadek księcia Vortali, który poróżnił się z synem. Podczas Wojny Handlowej z Zidarchem młody lord Vortala sprzymierzył się ze swoim teściem. Vortala wydziedziczył syna i udało mu się tak wymanewrować posiedzenie kadłubowej Rady Książąt, że uznała za dziedzica jego konia o imieniu Północ. Twierdził, że koń jest równie bystry jak syn i nigdy go nie zdradził.

— Cóż za… szczęśliwy dla mnie precedens — wykrztusił Mark. — I jak radził sobie książę Północ? W porównaniu ze zwykłymi książętami.

— Lord Północ. Niestety, nikomu nie było dane się przekonać. Lord Vortala przeżył konia, wojna się skończyła i mimo wszystko tytuł odziedziczył syn. Ale był to ważny zoologiczny moment w bardzo zróżnicowanej politycznie historii rady, porównywalny z niesławnym Spiskiem Płonącego Kota. — Kiedy książę Vorkosigan opowiadał, w jego oczach rozbłysnął niezdrowy entuzjazm. Zatrzymał wzrok na Marku i jego ożywienie uleciało. — W ciągu kilku wieków zgromadziliśmy mnóstwo precedensów, jakie sobie tylko życzysz, od absurdów do naprawdę przerażających wypadków. A także parę rozsądnych posunięć, których jednak było znacznie więcej.

Książę nie pytał już więcej Marka o wydarzenia tego dnia, a Mark nie kwapił się, by opowiadać o szczegółach. Do końca kolacji atmosfera była ciężka jak ołów, więc Mark skorzystał z pierwszej sposobności, by odejść od stołu.


* * *

Umknął chyłkiem do biblioteki, długiego pomieszczenia w skrzydle najstarszej części domu. Księżna zachęcała go, by tam poszperał. Prócz publicznie dostępnych czytelniczych banków danych i kodowanej konsoli rządowej, wyposażonej we własne łącza komunikacyjne, znajdowało się tu mnóstwo drukowanych, a nawet ręcznie kaligrafowanych książek pochodzących z okresu Izolacji. Biblioteka przywodziła Markowi na myśl Zamek Vorhartung — podobnie jak tam, zabytkowi architektury nadano zupełnie nową funkcję, wtłaczając w stare wnętrze nowoczesny sprzęt, na który nikt nie przewidział tu miejsca.

Kiedy rozmyślał o muzeum, jego spojrzenie padło na wielki foliał z drzeworytami przedstawiającymi broń i pancerze. Ostrożnie wyciągnął księgę z futerału i zaniósł do jednej z dwóch wnęk znajdujących się po obu stronach szklanych drzwi prowadzących do ogrodu. Alkowa była luksusowo umeblowana: stał tu fotel z bocznym oparciem na głowę oraz małym stoliczkiem, na którym wygodnie można było położyć ciężki (w sensie dosłownym i przenośnym) tom. Mark w zadumie zaczął kartkować dzieło. Pięćdziesiąt rodzajów mieczy, z których każdy różniący się choć jednym szczegółem od reszty nosił własną nazwę, podobnie zresztą jak każda jego część… cząstkowa i ulotna wiedza, stworzona przez hermetyczną kastę Vorów i stanowiąca jednocześnie jej rację bytu…

Drzwi biblioteki otworzyły się i po chwili Mark usłyszał czyjeś kroki na marmurach i dywanie. Był to książę Vorkosigan. Mark odruchowo wtulił się w oparcie fotela, chowając wystające nogi. Może książę weźmie jakąś książkę i wyjdzie. Mark nie miał ochoty na żadną szczerą, kameralną rozmowę, do jakiej zachęcało przytulne otoczenie. Zdołał już pokonać paniczny strach, jaki na początku wzbudzała w nim osoba księcia, jednak nadal czuł się w jego obecności nieswojo, nawet jeśli Vorkosigan nie odzywał się ani słowem.

Niestety, książę zasiadł przed komkonsolą. Na szybach okna, w stronę którego był zwrócony Mark, zatańczyły kolorowe odbłyski ekranu. Mark zdawał sobie sprawę, że im dłużej będzie zwlekał, ukrywając się jak morderca, tym bardziej krępujące będzie ujawnienie swojej obecności. Idź się przywitać. Upuść książkę. Wydmuchaj nos, zrób cokolwiek. Zbierał się właśnie na odwagę, zamierzając odchrząknąć i zaszeleścić kartkami, gdy nagle ponownie skrzypnęły zawiasy drzwi i dały się słyszeć kroki, tym razem lżejsze. Księżna. Mark zwinął się w kłębek.

— Ach — powiedział książę. Światła odbijające się w oknie zgasły, ponieważ Vorkosigan wyłączył maszynę i odwrócił się z krzesłem, skupiając całą uwagę na żonie. Czyżby pochyliła się nad nim, by uścisnąć go przelotnie? Usiadła z szelestem tkaniny.

— Cóż, wygląda na to, że Mark przechodzi przyspieszony kurs wiedzy o Barrayarze — zauważyła, powstrzymując w ten sposób ostatni rozpaczliwy odruch Marka, by się ujawnić.

— Tego właśnie mu potrzeba — westchnął książę. — Musi nadrobić dwudziestoletnie zaległości, jeśli ma normalnie funkcjonować.

— A musi? To znaczy, już, natychmiast?

— Nie, nie natychmiast.

— To dobrze. Sądziłam, że mógłbyś postawić przed nim zadanie niemożliwe do wykonania. Jak wszyscy wiemy, na zadanie niemożliwe do wykonania potrzeba trochę więcej czasu.

Książę parsknął krótkim śmiechem.

— Przynajmniej miał okazję poznać jedną z najgorszych cech naszego społeczeństwa. Musimy zadbać o to, żeby zdobył pełną wiedzę o tragicznej historii mutagenów i zrozumiał źródła tej agresji. Żeby wiedział, jak głęboko zakorzeniły się tu strach i cierpienie, które są powodem poważnych niepokojów i, jak byście ujęli to wy, Betańczycy, złego zachowania.

— Nie sądzę, aby kiedykolwiek posiadł wrodzoną zdolność Milesa do poruszania się po tym polu minowym.

— Wydaje mi się, że on wolałby je przeorać — mruknął zgryźli wie książę i zawahał się. — Jego wygląd… Miles ogromnie się starał, by jego zachowanie, sposób ubierania się i poruszania odwracały uwagę od jego wyglądu. Żeby zamiast ciała ludzie dostrzegali jego osobowość. Jakby chciał dokonać wielkiej sztuki magicznej z użyciem własnego ciała, jeśli wolisz. Natomiast Mark… jakby się obnosił ze swoim wyglądem.

— Masz na myśli tę demonstracyjną ociężałość?

— To także… przyznaję, że niepokoi mnie taki przyrost wagi. Zwłaszcza że, jak wynika z raportu Eleny, nastąpił w bardzo krótkim czasie. Chyba powinniśmy go przebadać. To może być niebezpieczne dla zdrowia.

Księżna prychnęła.

— Ma dopiero dwadzieścia dwa lata. Jego zdrowiu na razie nic nie grozi. Przecież nie to cię niepokoi, kochany.

— Może rzeczywiście… nie tylko to.

— On cię wprawia w zakłopotanie. Mój przyjacielu wrażliwy na punkcie ciała barrayarskiego.

— Mhm. — Mark zauważył, że książę nie zaprzeczył.

— Jeden zero dla niego.

— Zechciałabyś to wyjaśnić?

— Zachowanie Marka to specyficzny język. Przede wszystkim język rozpaczy. Nie zawsze łatwo go zinterpretować. Ale ten wydaje się prosty.

— Nie dla mnie. Proszę, przeprowadź małą analizę.

— Ta sprawa ma trzy aspekty. Po pierwsze, aspekt czysto fizyczny. Przypuszczam, że nie czytałeś raportów medycznych tak uważnie jak ja.

— Czytałem streszczenie sporządzone przez CesBez.

— Ja czytałam surowe dane. Wszystkie. Kiedy Jacksończycy formowali ciało Marka do rozmiarów Milesa, nie zmodyfikowali genetycznie jego metabolizmu. Przyrządzili za to miksturę z hormonów i środków pobudzających o przedłużonym działaniu, którą wstrzykiwali mu co miesiąc, regulując jej skład według potrzeb. Tak było taniej i prościej, poza tym dawało większą kontrolę. Weźmy teraz Ivana jako przykład fenotypu, który mógłby być także formą genotypu Milesa, gdyby nie zatrucie soltoksinem. Natomiast Mark jest człowiekiem zredukowanym do wzrostu Milesa, ale z genetycznie zaprogramowaną wagą Ivana. Kiedy więc Komarrczycy przestali go leczyć, jego ciało znów zaczęło dążyć do wypełnienia programu genetycznego. Jeżeli spróbujesz kiedyś popatrzeć na niego en face, zauważysz, że to nie tylko tłuszcz. Jego kości i mięśnie są także mocniejsze w porównaniu z budową Milesa, a nawet jego własną sprzed dwóch lat. Kiedy w końcu osiągnie nową równowagę, prawdopodobnie będzie dość przysadzisty.

Czyli okrągły, pomyślał Mark, słuchając ze zgrozą. Uświadomił sobie, że za dużo zjadł na kolację. Bohatersko zdusił czknięcie.

— Jak mały czołg — podsunął książę, doskonale bawiąc się tą wizją.

— Być może. Wszystko zależy od dwóch pozostałych aspektów jego, hm, języka ciała.

— Czyli?

— Buntu i strachu. Jeśli chodzi o bunt… przez całe życie inni ludzie robili z jego ciałem, co chcieli. Zdecydowali o jego kształcie. Nareszcie to on ma prawo głosu. I strach. Przed Barrayarem, przed nami, ale przede wszystkim przed tym, że zostanie zdominowany przez Milesa, który potrafi dominować nawet nad kimś, kto nie jest jego młodszym bratem. Mark ma rację. To rzeczywiście było dobrodziejstwo. Służba i straż przyboczna bez kłopotu rozpoznają go jako lorda Marka. Sztuczka ze zmianą wagi stanowiła na wpół świadomy, na wpół przekorny popis błyskotliwości, co… przypomina mi kogoś, kogo oboje dobrze znamy.

— Ale kiedy to się skończy? — Mark odgadł, że książę też wyobraził sobie jakiś bardzo okrągły kształt.

— Metabolizm sam o tym zdecyduje. Może iść do lekarza i ustawić własną wagę na poziomie, jaki mu odpowiada. Zapewne wybierze średnią budowę ciała, kiedy już przestanie się buntować i bać.

Książę prychnął.

— Znam barrayarskie paranoje. Nigdy nie można się czuć w pełni bezpiecznym. Co poczniemy, jeśli wciąż będzie mu się wydawało, że ciągle jest za szczupły?

— Wówczas kupimy mu lotopaletę i kilku muskularnych służących. A może… pomożemy mu pokonać strach?

— Jeżeli Miles nie żyje… — zaczął książę.

— Jeżeli nie odzyskamy i nie reanimujemy Milesa — poprawiła ostrym tonem.

— Wtedy po Milesie zostanie nam tylko Mark.

— Nie! — Poderwała się z szelestem sukni i zaczęła spacerować. Boże, nie pozwól, żeby tutaj zabłądziła! — Tu właśnie popełniasz błąd, Aralu. Mark zostaje nam jako Mark.

Książę zawahał się.

— W porządku. Masz rację. Ale jeżeli rzeczywiście pozostał nam tylko Mark — czy mamy następnego księcia Vorkosigana?

— A możesz go uznać za swego syna, nawet jeśli nie jest następnym księciem Vorkosiganem?

Książę milczał. Księżna zniżyła głos.

— Czyżbym usłyszała echo głosu twojego ojca? Czy to on wygląda zza twoich oczu?

— Niemożliwe… żeby go tam nie było. — On także mówił ciszej, niespokojnie, lecz nie było słychać przepraszającego tonu. — W pewnym stopniu, mimo wszystko.

— Tak… rozumiem. Przepraszam. — Usiadła, ku niewypowiedzianej uldze Marka. — Choć wcale nie tak trudno zdobyć tytuł księcia Barrayaru. Spójrz na tych oryginałów zasiadających w radzie. Albo tych, którzy w ogóle się tam nie pokazują. Ile to czasu minęło, odkąd książę Vortienne ostatnio głosował?

— Jego syn jest już w odpowiednim wieku, by przejąć stanowisko ojca — rzekł książę. — Ku naszej ogromnej uldze. Ostatnim razem, gdy musieliśmy podjąć jednogłośną decyzję, oficer porządkowy Izby musiał go siłą wyciągać z rezydencji, gdzie odbywało się… cóż, muszę przyznać, że w bardzo oryginalny sposób wykorzystuje swoją osobistą ochronę.

— Która, jak przypuszczam, musi się wykazać oryginalnymi kwalifikacjami. — W głosie księżnej Cordelii zabrzmiała nutka rozbawienia.

— Od kogo się o tym dowiedziałaś?

— Od Alys Vorpatril.

— Nie zamierzam nawet pytać… skąd ona o tym wie.

— I słusznie. Ale chodzi mi o to, że Mark naprawdę musiałby się bardzo starać, żeby zostać najgorszym księciem w Radzie. Wcale nie są taką elitą, jaką udają.

— Vortienne to akurat okropny przykład. Rada funkcjonuje dzięki wyjątkowemu oddaniu wielu książąt. To absorbujące zajęcie. Jednak książęta to tylko połowa bitwy. Trudniejsza przeprawa czeka nas z samym okręgiem. Czy ludzie go zaakceptują? Niezrównoważonego klona zdeformowanego oryginału?

— Milesa też w końcu zaakceptowali. I chyba z czasem stali się z niego bardzo dumni. Ale to zasługa samego Milesa. Wprost emanuje szczerością i lojalnością. Ludzie nie mają innego wyjścia, muszą odwzajemnić się tym samym.

— A czym emanuje Mark? — zadumał się książę. — Przypomina mi człowiekaczarną dziurę. Pochłania światło, nie oddając nic w zamian.

— Daj mu trochę czasu. Wciąż się ciebie boi. Może to jeszcze poczucie winy — przez wiele lat szkolono go, by cię zabił.

Mark, oddychając jak najciszej przez usta, skulił się jeszcze bardziej. Czy ta kobieta potrafi prześwietlać ludzi na wylot? Taki sojusznik może człowieka sparaliżować. Jeśli ona w ogóle jest jego sojusznikiem.

— Ivan — powiedział wolno książę — z pewnością bez kłopotu zdobyłby popularność w Okręgu. Mimo że, moim zdaniem, nie jest najlepszym kandydatem, chyba potrafi podjąć wyzwanie i zdobędzie tytuł księcia. Nie będzie ani najgorszy, ani najlepszy, lecz przynajmniej przeciętny.

— Właśnie tak prześlizgiwał się przez szkołę, Cesarską Akademię Wojskową i kolejne stopnie kariery. Nierzucający się w oczy i doskonale przeciętny — powiedziała księżna.

— Żal na to patrzeć. Przecież stać go na wiele więcej.

— Ponieważ znajduje się tak blisko władzy, nie odważy się błyszczeć. Mógłby przyciągnąć uwagę potencjalnych konspiratorów, tak jak snop światła przyciąga owady. Różne frakcje miałyby ochotę uczynić z niego swoją marionetkę, przyznaję, że dość przystojną. Tylko gra nierozgarniętego młodziana. W rzeczywistości może być bardziej rozgarnięty od nas.

— Niezwykle optymistyczna teoria, ale jeśli Ivan istotnie jest tak wyrachowany, to dlaczego nie zdradził się z tym od dnia, w którym zaczął chodzić? — zapytał ze smutkiem w głosie książę. — Nie przypominam sobie przebiegłego, makiawelicznego pięciolatka, droga pani kapitan.

— Nie upieram się przy swojej interpretacji — odparła spokojnie księżna. — Chodzi o to, że gdyby Mark postanowił wybrać życie, powiedzmy, na Kolonii Beta, Barrayar znalazłby sposób, aby jakoś poradzić sobie bez niego. Nawet okręg prawdopodobnie by przetrwał. A Mark nie byłby ani trochę mniej naszym synem.

— Ale chciałem zostawić po sobie o wiele więcej… Wciąż wracasz do tego pomysłu z Kolonią Beta.

— Owszem. Jesteś ciekaw dlaczego?

— Nie. — Jego głos nagle przycichł. — Ale jeżeli go zabierzesz na Kolonię Beta, nigdy go nie poznam.

Księżna milczała, lecz po chwili odparła stanowczo:

— Ten argument wywarłby na mnie większe wrażenie, gdybyś choć jednym gestem dał do zrozumienia, że w ogóle chcesz go poznać. Unikasz Marka niemal równie starannie, jak on stara się nie wchodzić ci w drogę.

— Nie mogę porzucić spraw państwowych z powodu kłopotów rodzinnych — odrzekł sztywno książę. — Nawet gdybym miał na to ochotę.

— O ile sobie przypominam, zrobiłeś to dla Milesa. Przypomnij sobie, ile czasu spędziłeś z nim w Vorkosigan Surleau… kradłeś czas jak złodziej, żeby mu go ofiarować, godzinę, ranek, dzień, ile udało się uszczknąć, a tymczasem przeprowadziłeś kraj jako regent przez sześć poważnych kryzysów politycznych i militarnych, ani na chwilę nie wypuszczając steru władzy z rąk. Nie możesz odmawiać Markowi tego, co dałeś Milesowi, a później odwracać się do niego plecami i oskarżać go, że nie umie grać Milesa.

— Och, Cordelio — westchnął książę. — Wtedy byłem młodszy. Nie jestem już tym samym dobrym tatą, jakiego Miles miał dwadzieścia lat temu. Tamtego człowieka już nie ma, wypalił się.

— Wcale cię nie proszę, żebyś był takim dobrym tatą jak wtedy; co za niedorzeczność. Mark nie jest dzieckiem. Proszę cię tylko, abyś był ojcem, którym jesteś teraz.

— Droga pani kapitan… — Znużony głos księcia wyraźnie przycichł.

Po chwili ciszy księżna powiedziała znacząco:

— Miałbyś więcej czasu i energii, gdybyś odszedł na emeryturę. Zostawił wreszcie premierostwo.

— Teraz? Cordelio, tylko pomyśl! Nie odważę się stracić kontroli w takim momencie. Illyan i CesBez podlegają mi nadal jako premierowi. Gdybym się wycofał, zostając zwykłym księciem, wypadłbym z kręgu dowodzenia. Stracę możliwość kierowania poszukiwaniami.

— Nonsens. Miles jest oficerem CesBezu. Wszystko jedno, czy będzie synem premiera, czy nie, i tak będą go tropić. Jedną z niewielu dobrych cech CesBezu jest lojalność wobec własnych ludzi.

— Podczas poszukiwań pewnych granic rozsądku nie przekroczą. Tylko jako premier będę mógł ich do tego zmusić.

— Nie sądzę. Moim zdaniem Simon Illyan dwoiłby się i troił, nawet gdybyś umarł, kochany.

Kiedy książę odezwał się ponownie, w jego głosie nareszcie zabrzmiało śmiertelne zmęczenie.

— Byłem gotów ustąpić trzy lata temu i oddać władzę Quintillanowi.

— Tak. Nie mogłam się doczekać.

— Gdyby tylko nie zginął tak głupio w wypadku lotniaka. Co za bezsensowna tragedia. To nawet nie był zamach!

Księżna zaśmiała się ponuro.

— Według norm barrayarskich rzeczywiście zupełnie niepotrzebna śmierć. Ale mówię serio. Czas się wycofać.

— Najwyższy czas — zgodził się książę.

— Oddaj władzę.

— Kiedy tylko stanie się bezpiecznie.

Zamilkła.

— Kochany, podobnie jak Mark nigdy nie będziesz pewien, czy jesteś już gotów. Mimo to oddaj władzę.

Mark siedział skulony, czując paraliżujące mrowienie w jednej nodze. Czuł się zupełnie przeorany, wywrócony na lewą stronę. Księżna zmasakrowała go bardziej fachowo niż tamci trzej w bocznej uliczce. Niewątpliwie przystąpiła do dzieła naukowo.

Książę parsknął krótkim śmiechem. Tym razem jednak nie odpowiedział. Ku uldze Marka oboje wstali i razem opuścili bibliotekę. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, zsunął się z fotela na podłogę, poruszając zdrętwiałymi kończynami i usiłując pobudzić w nich krążenie. Drżał na całym ciele. Gardło miał zupełnie za pchane. Wreszcie mógł odkaszlnąć i zrobił to, odzyskując w końcu oddech. Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać — miał ochotę na jedno i drugie. Rzęził tylko, obserwując, jak jego brzuch unosi się i opada. Czuł się potwornie gruby. I szalony. Miał wrażenie, że skóra stała się przezroczysta i każdy może dokładnie obejrzeć jego narządy wewnętrzne.

Kiedy po ataku kaszlu odzyskał nareszcie normalny oddech, zdał sobie sprawę, że nie czuje strachu. W każdym razie nie przed księciem ani księżną. Ich wizerunki — publiczny i prywatny — okazały się… nieoczekiwanie zgodne. Wszystko wskazywało na to, że może im zaufać — nie do tego stopnia, by wierzyć, że go nie skrzywdzą — ale na tyle, by mieć pewność, że naprawdę są tacy, na jakich wyglądają. Z początku nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa na określenie owej jedności. Po chwili olśniło go. Aha. A więc tak wygląda uczciwość. Nie wiedziałem.

Загрузка...