ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

— Cokolwiek zamierzasz robić — powiedział komandor Thorne — nie wspominaj o betańskiej kuracji odmładzającej.

Mark zmarszczył brwi.

— O jakiej betańskiej kuracji odmładzającej? Istnieje taka?

— Nie.

— To dlaczego mam o niej nie wspominać?

— Nieważne, po prostu nie wspominaj.

Mark zgrzytnął zębami, obrócił się z krzesłem do płyty holowidu i wcisnął klawisz, by obniżyć wysokość siedzenia do pozycji, w której mógł postawić stopy płasko na podłodze. Miał na sobie kompletny szary mundur Naismitha. Quinn ubrała go tak, jak gdyby był lalką albo niedorozwiniętym dzieckiem. Później Bothari-Jesek i Thorne przystąpili do wypełniania jego głowy masą niejednokrotnie wzajemnie sprzecznych instrukcji, jak ma grać Milesa podczas mającej się niebawem odbyć rozmowy. Jakbym sam nie wiedział. Troje komandorów siedziało teraz poza zasięgiem oka holowidu w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”, gotowych w każdej chwili podpowiadać mu przez ukrytą w uchu mikrosłuchawkę. A jemu wydawało się, że to Galen jest mistrzem w manipulowaniu ludźmi jak marionetkami. Swędziało go ucho i co chwila poprawiał słuchawkę, narażając się na groźne spojrzenie Bothari-Jesek. Quinn nie spuszczała go z oka.

Quinn w ogóle nie miała chwili wytchnienia. Nadal była ubrana w przesiąknięty krwią mundur. Po nieoczekiwanym przejęciu dowództwa w tej nieszczęsnej misji nie miała czasu na odpoczynek. Thorne zdążył się umyć i przebrać w czysty mundur, ale widać było, że nie zmrużył oka. Twarze ich obojga wyróżniały się chorobliwą bladością. Quinn zmusiła wcześniej Marka do zażycia środka pobudzającego, ponieważ gdy go ubierała, zauważyła, że jest nieprzytomny i mówi zbyt niewyraźnie jak na jej gust. Nie podobało mu się działanie środka. Umysł i wzrok wyostrzyły się aż nadto, lecz ciało miał obolałe. Zbyt wyraźnie widział wszystkie linie i płaszczyzny w kabinie. Dźwięki i głosy wdzierały mu się boleśnie w uszy, brzmiąc jednocześnie ostro i niezrozumiale. Zorientował się, że Quinn też wzięła to paskudztwo, bo skrzywiła się na dźwięk wysokiego elektronicznego pisku, jaki dobył się z konsoli.

— (Dobra, wchodzisz) — powiedziała przez słuchawkę Quinn, kiedy talerz holowidu zaczął iskrzyć. Nareszcie wszyscy się zamknęli.

Po chwili zmaterializował się baron Fell, który także spojrzał na niego spod zmarszczonych drzwi. Georish Stauber, baron Fell z Domu Fell, był dość niezwykłą postacią wśród władców Wielkich Domów jacksońskich, ponieważ nosił swe oryginalne ciało. Ciało starca. Baron był korpulentny, miał różową twarz oraz błyszczącą skórę głowy pokrytą plamami wątrobianymi i okoloną krótkimi siwymi włosami. W jedwabnej tunice, która miała barwę jego Domu — zieloną — wyglądał jak elf z niedoczynnością tarczycy. Jednak w jego zimnych i przenikliwych oczach nie było nic elfiego. Mark powtórzył sobie, że Miles nie lękał się potęgi jacksońskich baronów. Miles nie lękał się zresztą żadnej potęgi, za którą nie stała siła co najmniej trzech planet. Jego ojciec, Rzeźnik Komarru, mógłby zjeść Wielkie Domy Jacksona na śniadanie.

Ale on, oczywiście, nie był Milesem.

Chrzanić to. W każdym razie przez piętnaście minut jestem Milesem.

— Witam, admirale — zadudnił baron. — W końcu znów się spotykamy.

— Właśnie. — Markowi udało się opanować łamiący się głos.

— Widzę, że jak zwykle jest pan pewny siebie. I równie źle poinformowany.

— Właśnie.

— (Mów wreszcie, do diabła) — syknął mu w uchu głos Quinn.

Mark przełknął ślinę.

— Baronie Fell, nie miałem w planach włączenia do tej bitwy Stacji Fella. Podobnie jak pan, chciałbym jak najprędzej doprowadzić do tego, by wszystkie moje siły opuściły stację. W tym celu proszę pana o pomoc jako pośrednika. Wie pan chyba, że… porwaliśmy barona Bharaputrę?

— Tak mi powiedziano. — Baronowi drgnęła powieka. — Licząc na wsparcie, chyba się pan jednak przeliczył.

— Doprawdy? — Mark wzruszył ramionami. — Wydawało mi się, że Dom Fell poprzysiągł zemstę Domowi Bharaputra.

— To nie całkiem tak. Dom Fell miał odstąpić od dokonania odwetu na Domu Bharaputra. Ostatnio uznaliśmy, że byłoby to obopólnie niekorzystne. Teraz jestem więc podejrzany o skryty współudział w ataku. — Brwi barona nastroszyły się jeszcze mocniej.

— Mm… — W jego myśli wdarł się szept Thorne’a:

— (Powiedz mu, że Bharaputra jest cały i zdrowy).

— Bharaputra jest cały i zdrowy — rzekł Mark. — I jeśli o mnie chodzi, może taki pozostać. Występując jako pośrednik, okaże pan dobrą wolę i pomoże baronowi Bharaputrze odzyskać wolność. Pragnę go tylko wymienić — w najlepszym zdrowiu — na pewną rzecz, a potem opuścić Obszar Jacksona.

— Jest pan optymistą — zauważył kwaśno Fell.

— Chodzi o prostą, korzystną dla obu stron wymianę — brnął dalej Mark. — Baron za mojego klona.

— (Brata) — odezwał się w jego słuchawce zgodny głos całej trójki: Bothari-Jesek, Quinn i Thorne’a.

…brata — ciągnął Mark lekko zgryźliwym tonem. Przestał zaciskać zęby. — Niestety, mój… brat został zastrzelony w potyczce na dole. Na szczęście jednak udało się go zamrozić w jednej z naszych ratunkowych kriokomór. Hm, z kolei na nieszczęście kriokomora podczas nagłej ewakuacji przez przypadek została na dole. Żywy za martwego; nie widzę żadnych powodów, dla których nie moglibyśmy się dogadać.

Baron parsknął krótkim śmiechem, który zatuszował rzekomym atakiem kaszlu. Twarze trojga Dendarian siedzących naprzeciw Marka nie drgnęły, nie zdradzając ani śladu wesołości.

— Pańska wizyta ma coraz ciekawszy przebieg, admirale. Co pan chce zrobić z martwym klonem?

— (Bratem) — powiedziała znowu Quinn. — (Miles zawsze poprawia).

— (Tak) — zawtórował jej Thorne. — (Dzięki temu dowiedziałem się, że nie jesteś Milesem, kiedy na „Arielu” nazwałem cię klonem, a ty nie skoczyłeś mi do gardła).

— Bratem — powtórzył znużonym tonem Mark. — Nie miał rany głowy, a zamrożenie w kriokomorze nastąpiło niemal natychmiast. Ma duże szansę na powrót do życia.

— (O ile go odzyskamy) — warknęła mu do ucha Quinn.

— Ja też mam brata — zauważył baron Fell. — Ale on nie wzbudza we mnie takich emocji.

Mam cię, baronie, pomyślał Mark. W jego uchu rozległ się głos Thorne’a:

— (Mówi o swoim bracie przyrodnim, baronie Ryovalu z Domu Ryoval. Wendeta zaczęła się od konfliktu między Fellem a Ryovalem. Bharaputrę wciągnięto w to później).

Wiem, kim jest Ryoval, chciał się odgryźć Mark, ale nie mógł.

— Mój brat na pewno z zainteresowaniem przyjmie wiadomość o pańskiej obecności. Podczas swojej ostatniej wizyty bardzo uszczuplił pan jego zasoby, więc teraz niestety nie stać go na działania w większej skali. Radzę jednak pilnować tyłów.

— Ach, tak? Czyżby agenci Ryovala działali bez przeszkód na Stacji Fella?

— (Świetnie!) — pochwalił go Thorne. — (Zupełnie jak Miles). Fell zesztywniał.

— Nic bardziej mylnego.

— (Tak, przypomnij, że mu pomagałeś w sprawie brata) — szepnął Thorne.

Co, u diabła, Miles tu zrobił przed czterema laty?

— Baronie, pomogłem panu w sprawie pańskiego brata. Proszę teraz pomóc w sprawie mojego, a będziemy kwita.

— Nic bardziej mylnego. Jabłko niezgody, jakie rzucił pan między nas, odjeżdżając stąd ostatnio, poróżniło nas na zbyt długo. Mimo to… istotnie, zadał pan Ryowi silniejszy cios, niż ja potrafiłbym wymierzyć. — Czyżby w oczach Fella przez moment błysnęła aprobata? Baron potarł krągły podbródek. — Zatem dam panu jeden dzień na załatwienie swoich spraw i opuszczenie nas.

— Zgodzi się pan być pośrednikiem?

— Owszem, lepiej mieć oko na obie strony.

Mark wyjaśnił, gdzie według Dendarian najprawdopodobniej znajduje się kriokomora, opisał ją i podał numer seryjny.

— Proszę przekazać Bharaputranom, że naszym zdaniem może być ukryta albo w jakiś sposób zamaskowana. Proszę podkreślić, że chcielibyśmy odzyskać ją w dobrym stanie. Wówczas ich baronowi nic się nie stanie.

— (Dobrze) — zachęciła go Bothari-Jesek. — (Daj im do zrozumienia, że jest zbyt cenna, żeby mogli ją zniszczyć, lecz nie aż tak, żeby mogli żądać wyższego okupu).

Fell zacisnął usta.

— Admirale, jest pan bystrym człowiekiem, ale nie sądzę, by pan rozumiał nasze obyczaje w Obszarze Jacksona.

— Wystarczy, że pan rozumie, baronie. Dlatego wolelibyśmy mieć pana po naszej stronie.

— Nie jestem po waszej stronie. Chyba tego przede wszystkim pan nie rozumie.

Mark wolno skinął głową; Miles na pewno by rozumiał, pomyślał. Postawa Fella była dziwna. Lekko naznaczona wrogością. Jednak zachowuje się, jakby mnie szanował.

Nie. Szanował Milesa. Do diabła.

— Proszę pana tylko o neutralność.

Fell posłał mu przenikliwe spojrzenie spod siwej krzaczastej brwi.

— A co z pozostałymi klonami?

— O co pan pyta?

— Dom Bharaputra też będzie się interesował ich losem.

— Nie stanowią przedmiotu tej transakcji. Życie Vasy Luigiego powinno być wystarczającym argumentem przetargowym.

— Tak, wymiana wydaje się dziwnie nieproporcjonalna. Co takiego cennego jest w pańskim nieżyjącym klonie?

W uchu rozbrzmiał mu chór trzech głosów:

— (Bracie!)

Mark wyszarpnął mikrosłuchawkę i rzucił ją na blat obok płyty holowidu. Quinn niemal się zakrztusiła.

— Nie mogę oddawać barona Bharaputry po kawałku — warknął Mark. — Choć mam na to coraz większą ochotę.

Baron Fell uniósł pulchną dłoń w pojednawczym geście.

— Spokojnie, admirale. Wątpię, czy trzeba się będzie posuwać do tak drastycznych kroków.

— Mam nadzieję, że nie. — Mark dygotał. — Szkoda by było odesłać go do domu bez mózgu. Jak klony.

Baron Fell widocznie odczytał w jego słowach autentyczną groźbę, bo rozłożył ręce, mówiąc:

— Zobaczę, co się da zrobić, admirale.

— Dziękuję — szepnął Mark.

Baron skinął głową; jego twarz rozpłynęła się w powietrzu. Za sprawą holowidu albo działania środka pobudzającego Markowi wydawało się, że oczy Fella pozostały nad płytą trochę dłużej. Siedział skamieniały przez kilka sekund, dopóki nie nabrał pewności, że zniknęły.

— Ha — powiedziała Elena Bothari-Jesek odrobinę zdziwiona. — Zupełnie nieźle sobie poradziłeś.

Nie zareagował.

— Ciekawe — odezwał się Thorne — dlaczego Fell nie prosił o honorarium ani swoją działkę w transakcji?

— Zaryzykujemy i zaufamy mu? — spytała Bothari-Jesek.

— Może nie zaufamy. — Quinn przesunęła palcem po swych białych zębach, skubiąc paznokieć. — Ale potrzebujemy współpracy Fella, żeby opuścić stację skokową pięć. Za żadne pieniądze nie możemy go urazić. Sądziłam, że bardziej go ucieszy nasza akcja z Bharaputra, lecz sytuacja strategiczna chyba się zmieniła od naszej ostatniej wizyty, prawda, Bel?

Thorne westchnął, przytakując.

— Dowiedz się wszystkiego na temat obecnego układu sił — ciągnęła Quinn. — Ważna jest każda informacja, jaka może mieć wpływ na nasze działania, wszystko, co może nam pomóc. O domach Fell, Bharaputra i Ryoval, o zagrożeniach, których na razie nie widać. Coś mi tu nie daje spokoju, paranoja, może przez te środki, które wzięłam. Jestem zbyt zmęczona, żeby widzieć wszystko we właściwym świetle.

— Zobaczę, co da się zrobić. — Thorne skinął głową i wyszedł.

Gdy drzwi zamknęły się za nim z sykiem, Bothari-Jesek zwróciła się do Quinn z pytaniem:

— Zameldowałaś już o wszystkim Barrayarowi?

— Nie.

— W ogóle o niczym?

— Nie. Nie chcę korzystać z żadnego publicznego kanału, nawet gdybym miała zakodować wiadomość. Być może Illyan ma tu paru głęboko zakonspirowanych agentów, ale nie wiem, kim są ani jak z nimi nawiązać kontakt. Miles pewnie by wiedział. Poza tym…

— Poza tym? — Bothari-Jesek uniosła pytająco brew.

— Poza tym najpierw chciałabym odzyskać kriokomorę.

— Żeby ją podrzucić pod drzwi razem z raportem? Quinnie, tak nie można.

Quinn w obronnym geście wzruszyła ramionami. Po chwili Bothari-Jesek dodała:

— Jednak zgadzam się z tobą, że nie powinniśmy nic wysyłać jacksońskim systemem kurierskim.

— Tak, z tego, co mówił Illyan, wynika, że aż roi się w nim od szpiegów, i to nie tylko z Wielkich Domów, które zbierają informacje o sobie nawzajem. Zresztą Barrayar i tak nie mógłby nam pomóc w ciągu jednego dnia, jaki nam dał Fell.

— Jak długo… — Mark przełknął ślinę. — Jak długo będę jeszcze musiał grać Milesa?

— Nie wiem! — odburknęła ostrym tonem Quinn. Odzyskała już panowanie nad głosem. — Dzień, tydzień, dwa tygodnie — przynajmniej do czasu, gdy dostarczymy ciebie i kriokomorę do kwatery CesBezu do spraw galaktycznych na Komarze. Potem kto inny będzie decydował.

— Jak chcesz utrzymać to wszystko w tajemnicy? — zapytał drwiąco Mark. — Co najmniej kilkadziesiąt osób wie, co się naprawdę stało.

— „Dwóch dochowa tajemnicy, jeśli jeden straci życie”? — Quinn skrzywiła się. — No, nie wiem. Z żołnierzami nie będzie problemu, obowiązuje ich dyscyplina. Klony uda mi się odizolować. W każdym razie będziemy tkwić na statku jak w klatce, dopóki nie dolecimy na Komarr. Później… później będę się martwić tym, co będzie później.

— Chcę zobaczyć moich… moje klony. Muszę wiedzieć, co z nimi zrobiliście — zażądał nieoczekiwanie Mark.

Quinn wyglądała, jakby za moment miała wybuchnąć, ale na szczęście wtrąciła się Bothari-Jesek.

— Zabiorę go tam, Quinnie. Też chcę zajrzeć do swoich pasażerów.

— Cóż… pod warunkiem że odprowadzisz go potem do jego kabiny. I postawisz straż pod drzwiami. Nie pozwolimy, żeby się plątał po statku.

— Zrobi się. — Bothari-Jesek czym prędzej wyprowadziła go z kabiny, zanim Quinn postanowiła, że najlepiej będzie go związać i zakneblować.


* * *

Klony umieszczono w trzech pospiesznie uprzątniętych pomieszczeniach ładunkowych na pokładzie „Peregrine’a”, z których dwa przydzielono chłopcom, a jedno dziewczynkom. Mark zajrzał za Eleną Bothari-Jesek do jednej sypialni chłopców. Na podłodze leżały trzy rzędy zwijanych mat, dostarczonych zapewne z „Ariela”. W rogu kabiny przymocowano niezależną latrynę polową, a w innym pospiesznie zainstalowano prysznic, aby klony miały jak najmniej powodów, by włóczyć się po pokładzie. Wyglądało to na wpół jak więzienie, na wpół jak zatłoczony obóz dla uchodźców; gdy szedł między rzędami mat, chłopcy spoglądali na niego pustym wzrokiem, jak więźniowie.

Do diabła, przecież was uwolniłem. Nie wiecie o tym?

Owszem, akcja ratunkowa nie przebiegała bez dramatycznych chwil. Podczas tego okropnego oblężenia w nocy Dendarianie nie szczędzili swoim podopiecznym gróźb, żeby móc ich okiełznać. Niektóre klony wyczerpane zasnęły. Te ogłuszone wcześniej budziły się powoli, zdezorientowane, z wyraźnymi objawami mdłości; dendariańska lekarka chodziła między nimi, aplikując synerginę i dobre słowo. Wszystko było… pod kontrolą. Bunt stłumiony. Panowała cisza. Nikt się nie cieszył, nie dziękował. Jeśli uwierzyli w nasze groźby, dlaczego nie chcą uwierzyć w nasze obietnice? Nawet chłopcy, którzy ochoczo współpracowali z nimi w trakcie oblężenia i walki, teraz wpatrywali się w niego z nowymi wątpliwościami.

Jednym z nich był tamten blondyn. Mark przystanął przy jego macie i przykucnął. Bothari-Jesek czekała, obserwując ich.

— To wszystko — Mark szerokim gestem pokazał całą salę — to tylko na razie. Później będzie lepiej. Zabierzemy was stąd.

Chłopiec, opierając się na łokciu, cofnął się odrobinę, zagryzając wargę.

— Który ty jesteś? — spytał podejrzliwie.

Ten żywy, chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć, ale nie ośmielił się w obecności Bothari-Jesek. Mogłaby to wziąć za przejaw nonszalancji.

— Nieważne. Zabierzemy was stąd tak czy inaczej.

Powiedział mu prawdę czy skłamał? Nie miał już żadnej władzy nad Dendarianami, jeszcze mniej nad Barrayarczykami, gdyby rzeczywiście, tak jak groziła Quinn, mieli zmierzać na ich planetę. Idąc za Eleną Bothari-Jesek do sypialni dziewcząt po drugiej stronie korytarza, czuł, jak ogarnia go przygnębienie.

Pomieszczenie urządzono identycznie; wyposażono je w takie same maty i urządzenia sanitarne, ale było nieco luźniej, ponieważ grupa liczyła tylko piętnaście osób. Dendarianka roznosiła zapakowane posiłki, co na chwilę wzbudziło życzliwe zainteresowanie. Nawet widząc ją z tyłu, rozpoznał sierżant Taurę, miała na sobie szary mundur pokładowy i obuwie antypoślizgowe. Usiadła, krzyżując nogi, aby nie przerażać dzieci swym wzrostem. Dziewczynki, pokonując strach, zbliżyły się do niej ukradkiem, a niektóre nawet dotknęły jej zafascynowane. Ze wszystkich Dendarian tylko Taura, nawet w chwilach zagrożenia, zawsze zwracała się do klonów bardzo uprzejmie. Teraz wyglądała jak bohaterka baśni, która próbuje ujarzmić dzikie zwierzęta, by jadły jej z ręki.

I chyba jej się udało. Kiedy Mark podszedł bliżej, dwie dziewczynki umknęły, chowając się za szerokimi plecami zwalistej sierżant. Taura zmarszczyła brwi na jego widok i zerknęła na Bothari-Jesek, która lekko skinęła głową. Wszystko w porządku, jest pod moją opieką.

— Nie spodziewałem się zobaczyć cię tutaj… sierżancie — wykrztusił Mark.

— Zgłosiłam się do pilnowania — zadudniła Taura. — Nie chciałam, żeby ktoś im przeszkadzał.

— Czy… mogą się pojawić jakieś kłopoty? — Piętnaście pięknych dziewic… cóż, może. Wliczając ciebie, szesnaście, szepnął jadowicie głos w jego głowie.

— Teraz na pewno nie — oświadczyła stanowczo Bothari-Jesek.

— To dobrze — odrzekł słabym głosem.

Przez chwilę marudził, chodząc między rzędami mat. Pomieszczenie wydawało się w miarę wygodne i bezpieczne, zważywszy na ogólną sytuację. Znalazł niską platynową blondynkę, która spała na boku, różowa tunika nie przysłaniała jej obfitych kształtów. Zażenowany ukląkł i nakrył ją pod samą brodę. Na wpół świadomie musnął dłonią jej delikatne włosy. Z poczuciem winy spojrzał na Taurę.

— Ona też dostała dawkę synerginy?

— Tak. Najlepiej będzie, jak to prześpi. Kiedy się obudzi, powinna się czuć zupełnie dobrze.

Wziął jedną z opakowanych szczelnie tac z jedzeniem i postawił obok głowy blondynki, żeby od razu po przebudzeniu mogła się posilić. Oddychała równo i spokojnie. Nie mógł dla niej zrobić nic więcej. Uniósłszy głowę, napotkał wymowny, złośliwy wzrok Eurazjatki i szybko się odwrócił.

Bothari-Jesek zakończyła inspekcję i wyszła, a on podążył jej śladem. Przystanęła, aby zamienić dwa słowa z uzbrojonym w ogłuszacz strażnikiem przy drzwiach.

…duże rozproszenie — mówiła. — Najpierw strzelaj, potem dopiero zadawaj pytania. Wszystkie są młode i zdrowe, chyba nie musisz się przejmować żadnymi ukrytymi wadami serca. Ale wątpię, żebyś miał z nimi jakieś kłopoty.

— Z jednym wyjątkiem — wtrącił Mark. — Jest tam ciemnowłosa dziewczyna, szczupła, bardzo ładna — zdaje się, że przeszła jakąś specjalną operację ukierunkowania umysłu. Nie jest… zbyt rozsądna. Proszę na nią uważać.

— Tak jest — rzekł odruchowo żołnierz, ale zreflektował się i zerknął na Bothari-Jesek. — Hm…

— Sierżant Taura potwierdza tę obserwację — powiedziała Bothari-Jesek. — W każdym razie nie chcę, żeby jakiś klon pętał się samopas po statku. Nie mają żadnego przeszkolenia. Ich niewiedza może być równie groźna jak otwarta wrogość. To nie jest rutynowa warta. Miej oczy i uszy otwarte.

Zasalutowali. Żołnierz opanował odruch i nie oddał honorów Markowi, który ruszył truchtem, by nadążyć za długim krokiem Bothari-Jesek.

— Czy traktujemy klony w sposób, jaki ci odpowiada? — spytała po chwili. Nie potrafił ocenić, czy w jej głosie zabrzmiała ironia.

— Na tyle dobrze, na ile pozwalają warunki. — Ugryzł się w język, ale nie mógł powstrzymać wybuchu. — To niesprawiedliwe!

Bothari-Jesek uniosła w zdumieniu brwi.

— Co jest niesprawiedliwe?

— To ja uratowałem te dzieci, a one zachowują się, jak gdybyśmy byli porywaczami, złoczyńcami, potworami. W ogóle się nie cieszą.

— Być może… powinna ci wystarczyć myśl, że je uratowałeś. Nie możesz żądać, żeby się z tego cieszyły… mały bohaterze. — Teraz bez wątpienia ironizowała, choć bez cienia pogardy.

— Liczyłem na skromny dowód wdzięczności. Sympatię, podziękowanie, cokolwiek.

— Zaufanie? — powiedziała cicho.

— Tak, zaufanie! Przynajmniej niektórych. Czy żaden z tych dzieciaków nie wierzy w szczerość naszych intencji?

— Sporo przecierpiały. Na twoim miejscu nie oczekiwałabym zbyt wiele. Może kiedy będą miały okazję poznać więcej dowodów. — Zamilkła i przystanęła na chwilę, po czym odwróciła się do niego. — Ale jeżeli kiedykolwiek odkryjesz, jak nakłonić udręczonego, przerażonego i głupiego dzieciaka, żeby ci zaufał — powiedz Milesowi. Bardzo chciałby wiedzieć.

Mark stał skonsternowany.

— To miało być… pod moim adresem? — zapytał wyschłymi nagle ustami.

Rzuciła okiem ponad jego głową na pusty korytarz i posłała mu pełen goryczy uśmiech.

— Jesteś u siebie. — Wskazała drzwi jego kabiny. — Nie wychodź stamtąd.


Wreszcie udało mu się zasnąć i spał długo, choć gdy Quinn przyszła go obudzić, miał wrażenie, że za krótko. Mark nie wie dział, czy Quinn w ogóle spała, ale zdążyła się przynajmniej umyć i przebrać w szary mundur oficerski. Zaczął już sobie wyobrażać, że złożyła jakiś ślub i będzie chodziła w zakrwawionym mundurze polowym, dopóki nie odzyskają kriokomory. Jednak mimo to jej zaczerwienione oczy i zauważalne napięcie nadal zdradzały wyjątkowe zdenerwowanie.

— Chodź — warknęła krótko. — Musisz znowu porozmawiać z Fellem. Ciągle mnie zwodzi. Zaczynam podejrzewać, że może jest w zmowie z Bharaputrą. Nie rozumiem, coś mi tu nie pasuje.

Pociągnęła go znów do kabiny dowodzenia, choć tym razem obyło się bez mikrosłuchawki. Quinn stanęła po prostu bardzo blisko niego, tak że postronny obserwator mógłby uznać, że występuje w roli jego ochrony i asystentki; Mark natomiast pomyślał, że stoi na tyle blisko, aby bez wysiłku chwycić go za włosy i poderżnąć gardło.

Komandor Bothari-Jesek zajęła wolne krzesło w tym samym miejscu co poprzednio i przyglądała mu się w milczeniu. Przez chwilę skupiła wzrok na wyczerpanej i rozdrażnionej Quinn, ale nic nie powiedziała.

Kiedy nad talerzem holowidu ponownie zjawiła się zaróżowiona twarz barona Fella, można było bez trudu odgadnąć, że powodem jej barwy jest gniew, a nie wesołość.

— Admirale Naismith, powiedziałem komandor Quinn, że gdy zdobędę pewne informacje, skontaktuję się z panem.

— Baronie, komandor Quinn… służy mi. Proszę wybaczyć jej natarczywość. Ona po prostu, hm, wiernie wyraża moje zaniepokojenie. — Typowe dla Milesa kwieciste zwroty przychodziły mu bez trudu. Palce Quinn wpiły się boleśnie w jego ramię, dawała mu do zrozumienia, żeby za daleko nie dał się ponieść inwencji. — Jakie więc, powiedzmy, mniej pewne informacje ma pan dla nas?

Fell odchylił się na krześle, marszcząc brwi, choć wyraźnie już został udobruchany.

— Mówiąc wprost, Bharaputranie twierdzą, że nie mogą znaleźć waszej kriokomory.

— Musi tam być — syknęła Quinn.

— Spokojnie, Quinnie. — Mark poklepał ją po ręce. Jej dłoń zacisnęła się jak imadło. Rozchyliła nozdrza, lecz zdołała uśmiechnąć się do holowidu. Mark zwrócił się ponownie do Fella. — Baronie, czy — pańskim zdaniem — Bharaputranie kłamią?

— Nie sądzę.

— Czy ktoś inny może potwierdzić pańską opinię? Mam na myśli agentów tam na miejscu albo kogoś w tym rodzaju.

Baron wykrzywił usta.

— Doprawdy, admirale, nie mogę panu powiedzieć.

Oczywiście, że nie. W zamyśleniu przetarł twarz ruchem charakterystycznym dla Naismitha.

— Mógłby pan powiedzieć coś konkretnego na temat poczynań Bharaputran?

— W tej chwili dosłownie wywracają swój kompleks medyczny na lewą stronę. W poszukiwaniach biorą udział wszyscy pracownicy i funkcjonariusze sił bezpieczeństwa przybyli w związku z waszą akcją.

— A czy możliwe, że urządzają farsę, aby nas zmylić?

Baron zamilkł na chwilę.

— Nie — rzekł w końcu z przekonaniem. — Naprawdę robią, co w ich mocy. Na wszystkich poziomach. Czy zdaje pan sobie sprawę… nabrał głęboko powietrza — jaki wpływ może mieć porwanie barona Bharaputry na układ równowagi sił pomiędzy Wielkimi Domami Obszaru Jacksona, jeżeli okaże się to czymś więcej niż krótkim epizodem?

— Nie. Jaki?

Baron uniósł podbródek, wypatrując na jego twarzy szyderstwa. Pionowe zmarszczki między jego oczami pogłębiły się i rzekł poważnie:

— Musi pan sobie zdawać sprawę, że wartość pańskiego zakładnika może maleć z czasem. Bezkrólewie w Wielkim Domu, a nawet w Domu Mniejszym, nie może trwać długo. W każdym istnieją, czasem w tajemnicy, frakcje młodych gniewnych, które czyhają na nadarzającą się sposobność. Nawet gdyby Lotus udało się skłonić lojalnego wobec Vasy Luigiego porucznika do zastąpienia go i utrzymania pozycji — z upływem czasu zrozumie on, że powrót jego pana oznacza dla niego zarówno nagrodę, jak i degradację. Wielki Dom przypomina mityczną hydrę. Jeśli odrąbać jedną głowę, w jej miejscu odrasta siedem — i zaczynają się nawzajem za gryząc. Ostatecznie zostaje jedna. Tymczasem Dom słabnie, a wszystkie jego dawne układy i sojusze stoją pod znakiem zapytania. Niepokój zatacza coraz szersze kręgi, obejmuje inne domy… niechętnie widzi się tu tak gwałtowne zmiany. Nikt ich tu nie lubi. — Zwłaszcza sam baron Fell, uznał Mark.

— Z wyjątkiem pana młodszych kolegów — zauważył Mark.

Fell machnął lekceważąco ręką, dając mu do zrozumienia, co myśli na temat ambicji młodszych kolegów. Jeśli chcieli władzy, niech spiskują, walczą i zabijają, tak jak on, mówił ów gest.

— Cóż, nie zamierzam przetrzymywać barona Bharaputry, aż się zestarzeje i spleśnieje — rzekł Mark. — Sam nie mam z niego żadnego pożytku. Proszę ponaglić Dom Bharaputra, aby jak najprędzej odnaleźli mojego brata.

— Nie potrzebują ponagleń. — Fell zmierzył go zimnym spojrzeniem. — Musi pan wiedzieć, admirale, jeśli ta… sytuacja w miarę szybko nie zakończy się pomyślnie, Stacja Fella nie będzie już mogła udzielać wam schronienia.

— Hm… kiedy?

— Niebawem. W ciągu najbliższego dnia.

Stacja Fella z pewnością dysponowała odpowiednimi siłami, aby w każdej chwili wyrzucić dwa małe statki dendariańskie. Albo zrobić z nimi coś znacznie gorszego.

— Zrozumiałem. A… co z bezpieczną drogą przez punkt skokowy pięć? — Gdyby coś poszło nie tak…

— W tej sprawie… być może będziecie musieli zawrzeć osobny układ.

— Jaki układ?

— Gdybyście nadal mieli swojego zakładnika… nie życzyłbym sobie, abyście wywozili Vase Luigiego z lokalnej przestrzeni Obszaru Jacksona. I potrafię dopilnować, by tak się stało.

Pięść Quinn wylądowała z hukiem obok płyty holowidu.

— Nie! — krzyknęła komandor. — Nie ma mowy! Baron Bharaputra to nasz jedyny as, dzięki któremu możemy odzyskać Mi… kriokomorę. Nie oddamy go!

Fell lekko się wzdrygnął.

— Pani komandor! — zganił ją.

— Jeśli zostaniemy zmuszeni do opuszczenia Jacksona, zabierzemy barona ze sobą — zagroziła Quinn. — I tyle nas będziecie widzieli. Albo wróci pieszo ze stacji skokowej pięć bez skafandra ciśnieniowego. Jeżeli nie dostaniemy kriokomory… cóż, mamy lepszych sojuszników niż pan. I z mniejszymi zahamowaniami. Nie będzie ich obchodzić pański zysk, pana układy i zabawy w zachowanie równowagi sił. Ich tylko zainteresuje, czy spalić was od bieguna północnego, czy południowego!

Fell skrzywił się ze złością.

— Niech pani nie plecie bzdur, komandor Quinn. Mówi pani o armii planetarnej!

Quinn pochyliła się nad talerzem i warknęła:

— Baronie, mówię o armii międzyplanetarnej!

Bothari-Jesek drgnęła i szybko dała znak, przesuwając palcem po własnej szyi: Skończ z tym, Quinnie.

W stalowych oczach Fella błysnęła hardość.

— To blef.

— Nie. Lepiej, żeby pan mi uwierzył.

— Nikt nie posunąłby się do tego dla jednego człowieka. Tym bardziej nieboszczyka.

Quinn zawahała się. Mark przykrył dłonią jej rękę, która nadal wpijała się w jego ramię, jak gdyby chciał powiedzieć: „Opanuj się, do diabła”. Omal nie zdradziła tego, o czym pod groźbą śmierci zabroniła mu mówić.

— Być może ma pan rację, baronie — powiedziała wreszcie. — Niech się pan modli, żeby miał pan rację.

Po długiej chwili milczenia Fell spytał łagodnie:

— A kimże jest ów pozbawiony zahamowań sojusznik, admirale?

Upłynęła kolejna chwila ciszy, po której Mark rzekł ze słodyczą w głosie:

— Komandor Quinn blefowała, baronie.

Fell rozciągnął wargi w wyjątkowo kpiącym uśmiechu.

— Wszyscy Kreteńczycy to łgarze — szepnął. Jego dłoń powędrowała do klawiszy, by przerwać połączenie; twarz barona rozpłynęła się we mgle iskier. Tym razem przez moment dłużej widać było jego lodowaty, bezcielesny uśmiech.

— Świetna robota, Quinn — warknął Mark. — Właśnie uprzytomniłaś baronowi Fellowi, ile naprawdę może żądać za kriokomorę. I być może nawet od kogo. Mamy teraz dwóch wrogów.

Quinn dyszała ciężko jak po długim biegu.

— On nie jest naszym wrogiem; nie jest też przyjacielem. Fell służy tylko Fellowi. Pamiętaj o tym, bo on nie zapomni.

— Ale czy Fell kłamał, czy po prostu przekazywał kłamstwa Bharaputry? — spytała wolno Bothari-Jesek. — I na jaki zysk liczy osobiście?

— Może obaj kłamią? — podsunęła Quinn.

— A może żaden z nich nie kłamie — wtrącił rozdrażniony Mark. — Nie przyszło ci to do głowy? Pamiętasz, co Norwood…

Przerwał im brzęczyk. Quinn pochyliła się nad konsolą, aby posłuchać wiadomości.

— Quinn, tu Bel. Osoba, z którą się skontaktowałem, zgodziła się spotkać z nami w doku „Ariela”. Pospiesz się, jeżeli chcesz brać udział w przesłuchaniu.

— Dobra, zaraz będę. Quinn, bez odbioru. — Odwróciła wymizerowaną twarz i ruszyła do drzwi. — Eleno, dopilnuj, żeby nie wychodził sam z kabiny. — Wskazała kciukiem Marka.

— W porządku. Kiedy skończysz rozmawiać z tym kimś, kogo znalazł Bel, odpocznij trochę, dobrze, Quinnie? Jesteś wykończona. O mały włos nie straciłaś nad sobą panowania.

Quinn machnęła na odchodnym ręką, co mogło oznaczać, że przyznaje jej rację, ale niczego nie obiecuje. Po wyjściu Quinn Bothari-Jesek zasiadła za konsolą, żeby rozkazać załodze kapsuły ładownika, by przygotowała się do lotu, zanim Quinn zjawi się przy włazie.

Mark wstał i zaczął spacerować po kabinie dowodzenia z rękami w kieszeniach. Stało tu kilkanaście ciemnych i martwych konsol do transmisji w czasie rzeczywistym i projekcji holowidowych schematów; system łączności i kodowania milczały. Wyobraził sobie, jaki podczas normalnej akcji panował w kabinie tłok i chaos, gdy statek gotował się do walki. Ogień wroga rozcina statek jak opakowaną tacę z jedzeniem, tętniąca życiem masa w jednej chwili zmienia się w plamę promieniowania twardego, a potem próżnię w przestrzeni. Strzelać mogła na przykład stacja Domu Fell w punkcie skokowym pięć, gdyby „Peregrine” usiłował uciekać. Zadygotał, czując falę mdłości.

Zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi do sali odpraw. BothariJesek prowadziła kolejną rozmowę, podejmując jakąś decyzję dotyczącą bezpieczeństwa cumowania w Stacji Fella. Z ciekawością położył dłoń na czytniku zamka. Ku jego zdumieniu drzwi cichutko się rozsunęły. Ktoś będzie musiał wszystko przeprogramować, skoro najlepiej strzeżone pomieszczenia Dendarian stały otworem przed zmarłym. Sporo roboty — Miles niewątpliwie kazał urządzić wszystko tak, aby bez kłopotu mógł się wszędzie poruszać. To bardzo w jego stylu.

Bothari-Jesek zerknęła na niego, lecz nic nie powiedziała. Biorąc to za milczącą zgodę, Mark wszedł do sali odpraw i okrążył stół. Zapaliły się światła. W głowie tłukły mu się słowa wypowiedziane tu przez Thorne’a. Norwood powiedział, że admirał się stąd wydostanie, nawet jeśli my nie. Jak starannie Dendarianie sprawdzili zapisy swojej misji desantowej? Z pewnością ktoś zdążył już przejrzeć wszystko kilkakrotnie. Czy on mógłby zobaczyć coś, czego oni nie dostrzegli? Znali swoich ludzi, swój sprzęt. Ale ja znam kompleks medyczny. Znam Obszar Jacksona.

Zastanawiał się, jak daleko pozwolą mu zajść linie papilarne Milesa. Wśliznął się na krzesło Quinn; oczywiście, natychmiast jego oczom ukazały się wszystkie pliki. Znalazł wprowadzony tu zapis akcji desantowej. Dane Norwooda zostały stracone, ale przez pewien czas towarzyszył mu Tonkin. Co Tonkin widział? Nie kolorowe linie na mapie, ale własnym okiem; co słyszał własnym uchem w rzeczywistym czasie? Znajdzie tu taki zapis? Wiedział, że hełmy dowódców rejestrowały rzeczywisty obraz, ale hełmy zwykłych żołnierzy… Hm. Ujrzał na konsoli zapis obrazów i dźwięków widzianych i słyszanych przez Tonkina.

Od śledzenia ich rozbolała go głowa. Nie był to oczyszczony, statyczny zapis z rejestratora holowidowego, ale skaczące podczas ruchu głowy i zmieniające się co chwila rzeczywiste obrazy. Zwolnił prędkość odtwarzania i dostrzegł samego siebie w korytarzu przed rurą windową — niskiego, przejętego człowieczka w szarym stroju kamuflażowym, z błyszczącymi oczyma osadzonymi w nieruchomej twarzy. Naprawdę tak wyglądam? Pod luźnym mundurem ułomności jego ciała nie były tak widoczne, jak sądził.

Zasiadł w głowie Tonkina i maszerował z nim przez labirynt budynków, korytarzy i tuneli Bharaputry aż do ostatniej strzelaniny. Thorne wiernie powtórzył słowa Norwooda; to samo było w zapisie. Jednak pomylił się co do czasu; według zegara w hełmie nieobecność Norwooda trwała jedenaście minut. Później zjawił się ponownie z zaczerwienioną twarzą, ciężko dysząc. Nagle wybuchnął śmiechem, a chwilę później błysnęła eksplozja granatu — Mark instynktownie uchylił się, po czym wyłączył holowid i obrzucił krótkim spojrzeniem własny strój, jakby się spodziewał zobaczyć świeże ślady krwi i rozpryśniętego mózg.

Jeżeli tam ma znajdować się jakaś wskazówka, to gdzieś wcześniej. Uruchomił program jeszcze raz od momentu wyjścia z holu. Potem trzeci raz, w zwolnionym tempie, krok po kroku, oglądał badawczo każdy obraz. Cierpliwa, drobiazgowa i pochłaniająca praca wydała mu się niemal przyjemna. Drobiazgi — można się w nich zagubić, oszukiwać nimi jak narkozą obolały mózg.

— Mam cię — szepnął. Mignęło tak prędko, że ledwo zdążył zauważyć; w rzeczywistym czasie zarejestrowałby to wyłącznie podświadomie. Przez mgnienie oka dostrzegł na ścianie korytarza strzałkę i napis „Załadunek i odbiór”.

Uniósł wzrok i zobaczył przyglądającą mu się Bothari-Jesek. Jak długo tu siedzi? Przyjęła swobodną pozycję, skrzyżowawszy długie nogi i złożywszy dłonie razem.

— Co takiego masz? — zapytała cicho.

Włączył obraz holomapy widmowych budynków z zaznaczoną kolorową trasą, jaką przeszli Norwood z Tonkinem.

— Nie tędy — wskazał — ale tędy. — Zaznaczył obszar położony daleko od drogi, którą szli Dendarianie z kriokomorą. — Tu wszedł Norwood. Przez ten tunel. Jestem pewien! Widziałem ten budynek — wchodziłem w każde miejsce. Bawiłem się tu z kolegami w chowanego, dopóki opiekunowie nie kazali nam przestać. Widzę tak dokładnie, jak gdybym odtwarzał obraz z hełmu Norwooda. On zabrał kriokomorę do zatoki załadunku i odbioru. Załadował ją!

Bothari-Jesek wyprostowała się.

— Jak to możliwe? Miał tak mało czasu!

— Nie tylko możliwe, ale wręcz łatwe. Sprzęt do pakowania jest w pełni zautomatyzowany. Wystarczyło po prostu włożyć komorę do maszyny pakującej skrzynie i wcisnąć guzik. Roboty same zawożą ładunek do doku. Panuje tam duży ruch — odbierają dostawy dla całego kompleksu medycznego, wywożą wszystko, od dysków z danymi po zamrożone części ciała do przeszczepów i zmodyfikowane genetycznie płody, ale także sprzęt dla ratowników. Na przykład wyremontowane kriokomory. Najprzeróżniejsze rzeczy! Pracują na okrągło i po naszym ataku musieli się zapewne w wielkim pośpiechu ewakuować. Kiedy maszyna pracowała, Norwood mógł w tym czasie zrobić w komputerze etykietę na pakunek. Potem nalepił ją na paczkę, przekazał robotowi — a później, jeśli był tak sprytny, jak myślę, usunął wszystkie ślady. I pędem wrócił do Tonkina.

— A więc kriokomora czeka zapakowana w doku ładunkowym na dole! Czekaj, powiem o tym Quinn! Chyba powinniśmy powiedzieć Bharaputranom, gdzie mają szukać.

Powstrzymał ją gestem.

— Moim zdaniem… — zaczął.

Spojrzała na niego i opadła z powrotem na krzesło, mrużąc podejrzliwie oczy.

— Co twoim zdaniem? — spytała.

— Od naszego odlotu minął prawie cały dzień. Kazaliśmy Bharaputranom szukać komory pół dnia temu. Gdyby kriokomora rzeczywiście nadal czekała w doku, na pewno by ją znaleźli. Automatyczny układ załadunkowy jest bardzo sprawny. Myślę, że kriokomora została już wysłana, może w ciągu pierwszej godziny. Moim zdaniem Bharaputranie i Fell mówią prawdę. Teraz muszą odchodzić od zmysłów. Nie dość, że nigdzie nie ma kriokomory, to jeszcze zupełnie nie wiedzą, dokąd poleciała!

Bothari-Jesek siedziała sztywno wyprostowana.

— A my? — zapytała. — Mój Boże, jeśli masz rację, Miles może być teraz w drodze dokądkolwiek. Przetransportowano komorę do którejś z ponad dwudziestu orbitalnych stacji transferowych, może już nawet opuściła punkt skokowy! Simon Illyan dostanie szału, gdy mu o tym zamelduję.

— Wcale nie dokądkolwiek — poprawił stanowczo Mark. — Norwood mógł zaadresować komorę tylko do miejsca, które znał. O którym pamiętał, nawet gdy był pod ostrzałem, okrążony i odcięty od swoich.

Oblizała usta, rozważając jego słowa.

— Dobrze — powiedziała w końcu. — A więc wysłał ją prawie dokądkolwiek. Ale możemy zacząć poszukiwania od zbadania osobistej kartoteki Norwooda. — Odchyliwszy się na krześle, spojrzała na niego poważnie. — Wiesz, sam w pustym pokoju zupełnie nieźle sobie radzisz. Nie jesteś głupi. Po prostu nie masz w sobie nic z oficera liniowego.

— Z żadnego oficera. Nie cierpię wojska.

— Miles uwielbia walkę. Jest uzależniony od zastrzyków adrenaliny.

— Ja ich nie cierpię. Nienawidzę się bać. Strach paraliżuje mi umysł. Nie jestem się w stanie ruszyć, gdy ktoś na mnie krzyczy.

— A jednak umiesz myśleć… Często się boisz?

— Prawie zawsze — przyznał zgnębiony.

— Dlaczego więc… — Zawahała się, jak gdyby chciała bardzo ostrożnie dobrać słowa. — Dlaczego więc ciągle próbujesz być Milesem?

— Wcale nie, to wy mnie zmuszacie, żebym go grał!

— Nie mam na myśli chwili obecnej. W ogóle.

— Nie wiem, co masz na myśli!

Загрузка...