ROZDZIAŁ JEDENASTY

Pierwsze trzy dni aresztu Mark spędził skulony na łóżku i pogrążony w depresji. Jego heroiczna misja miała uratować ludzi, a nie pozbawiać ich życia. Liczył ofiary, jedną po drugiej. Pilot wahadłowca. Phillipi. Norwood. Żołnierz Kimury. I ośmiu poważnie rannych. Kiedy planował akcję, ci ludzie nie mieli imion. Dotyczyło to także anonimowych Bharaputran. Każdy jacksoński strażnik był dla niego postacią bez twarzy walczącą o życie z pozostałymi. Mark zastanawiał się, czy może wśród ofiar znajdował się ktoś, z kim rozmawiał i żartował, gdy jeszcze mieszkał w żłobku klonów. Cóż, jak zawsze życie stracili najsłabsi, szarzy ludzie, a możni, odpowiedzialni za wszystko, jak baron Bharaputra, znów uszli cało.

Czy życie czterdziestu dziewięciu klonów jest warte więcej niż czterech Dendarian? Wszystko wskazywało na to, że Dendarianie mieli odmienne zdanie. Ci ludzie nie zgłosili się na ochotnika. Podstępem przywiodłeś ich do śmierci.

Odkrycie to wstrząsnęło nim. Liczby ofiar nie sposób wyrazić liczbą całkowitą. To nieskończoność.

Nie chciałem, żeby tak się to wszystko skończyło.

I klony. Blondynka. Najlepiej ze wszystkich wiedział, że wcale nie jest dojrzałą kobietą, mimo że jej bujne kształty niedwuznacznie to sugerowały. Sześćdziesięcioletni mózg, jaki mieli jej przeszczepić, z pewnością doskonale by wiedział, jak pokierować takim ciałem. Lecz Mark oczyma wyobraźni wyraźnie widział dziesięciolatkę, którą Maree była w rzeczywistości. Nie chciał jej skrzywdzić ani przestraszyć, a jednak zrobił jedno i drugie. Chciał jej sprawić przyjemność, wywołać na jej twarzy uśmiech. Żeby promieniała jak inne kobiety na widok Milesa? — zaszydził wewnętrzny głos.

Żaden z klonów nie mógł zareagować tak, jak tego pragnął. Za dziesięć, dwadzieścia lat może podziękują mu za uratowanie życia. Albo i nie. Zrobiłem, co w mojej mocy. Przykro mi.

Mniej więcej drugiego dnia zaczęła go dręczyć obsesyjna myśl, że mogą mu przeszczepić mózg Milesa. Ciekawe, choć może to całkiem logiczne, że wcale się nie bał, iż taki pomysł mógłby wyjść od samego Milesa. Jednak Miles nie miał prawa głosu, nawet gdyby chciał zaprotestować. A jeśliby komuś przyszło do głowy, że o wiele prościej będzie przeszczepić mózg Milesa do ciepłego i żywego ciała Marka, zamiast podejmować żmudne próby naprawienia śmiertelnej rany ziejącej w piersi admirała i usuwania skutków długotrwałego zamrożenia? Ta perspektywa tak go przeraziła, że wolałby chyba sam się zgłosić, by czym prędzej mieć to za sobą.

Przed kompletnym załamaniem nerwowym ratowała go myśl, że ponieważ kriokomora zaginęła, spełnienie groźby wydawało się na razie mało prawdopodobne. Powinien mieć spokój, dopóki jej nie odnajdą. W mroku kabiny, z głową w poduszce, zdał sobie nagle sprawę, że najchętniej ujrzałby wyraz najwyższego uznania za plan ocalenia klonów na twarzy Milesa.

Sam pozbawiłeś się tej możliwości, prawda?

Ponure myśli opuszczały go tylko w czasie posiłku i snu. Pochłaniając za każdym razem całą żołnierską rację, ładował sobie do krwi taką dawkę cukru, że co chwilę zapadał w krótką drzemkę. Pragnąc nade wszystko nieświadomości, uprosił o dokładki posępnego Dendarianina, który trzy razy dziennie wsuwał mu przez drzwi tacę. Dendarianie najwyraźniej nie uważali swych racji żywnościowych w jednorazowych opakowaniach za coś specjalnego, toteż bez oporów spełniali jego prośby.

Inny Dendarianin wrzucił mu do kabiny kilka kompletów czystych ubrań Milesa z magazynu „Ariela”. Tym razem starannie usunięto z nich wszystkie dystynkcje. Trzeciego dnia Mark już nawet nie próbował dopiąć spodni mundurowych Naismitha, postanowił włożyć luźne spodnie pokładowe. W tym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Nie mogą mnie zmusić, żebym udawał Milesa, jeżeli nie będę wyglądać tak jak on.

To, co nastąpiło potem, zlało się w mniej wyraźny ciąg obrazów. Jednego z Dendarian tak zirytowały jego nieustanne prośby o dodatkowe racje, że wtaszczył do kabiny całą skrzynię, wysypał jej zawartość w kącie i w ostrych słowach poinformował Marka, żeby więcej mu nie zawracał głowy. Mark został sam na sam ze swym planem ocalenia. Słyszał o więźniach, którzy potrafili łyżką wykopać tunel i uciec; czy on nie może dokonać podobnej rzeczy?

Mimo iż pomysł cechowała wyjątkowa niedorzeczność, nadał jego życiu pewien cel. Przedtem wydawało mu się, że droga na Komarr będzie mu się bardzo dłużyła, a teraz wykonanie kilku skoków mogło trwać za krótko. Przeczytał na etykietkach wartości odżywcze porcji. Gdyby trwał w zupełnej bezczynności, jedna racja powinna pokryć jego całodzienne zapotrzebowanie. Wszystko, co zjadłby ponad tę normę, musiałoby automatycznie pomóc mu w przemianie w nie-Milesa. Jeśli dokładnie obliczył, każde cztery tacki powinny zwiększyć masę jego ciała o dodatkowy kilogram. Szkoda tylko, że skład porcji był identyczny…

Miał przed sobą za mało dni, by projekt się powiódł. Ale w jego drobnym ciele żaden dodatkowy kilogram nie miał się gdzie ukryć. Pod koniec podróży, w panice, że zostało mu bardzo niewiele czasu, jadł niemal bez przerwy, przestając dopiero wówczas, gdy z bólu ledwie mógł złapać oddech. Było to dla niego dziwnie satysfakcjonujące doświadczenie, w którym połączył przyjemność, bunt i karę.


Quinn weszła bez pukania, bezceremonialnie zapalając wszystkie światła. Zupełnie ciemna kabinę zalał ostry blask.

— Ach. — Mark wzdrygnął się, zasłaniając rękami oczy. Wyrwany z niespokojnej drzemki, przewrócił się na drugi bok. Zerknął spod zmrużonych powiek na chronometr ścienny. Quinn przyszła po niego pół cyklu dziennego wcześniej, niż się spodziewał. Jeśli oznaczało to, że zbliżają się do orbity Komarru, statki dendariańskie musiały pokonać drogę z maksymalną prędkością. Na pomoc.

— Wstawaj — powiedziała Quinn. Pociągnęła nosem. — I umyj się. Włóż ten mundur. — Położyła w nogach łóżka coś trawiastozielonego i połyskującego złotem. Z jej zachowania można by wnosić, że bezceremonialnie rzuci mu rzeczy, ale obchodziła się z mundurem bardzo troskliwie, więc Mark doszedł do wniosku, że strój należy do Milesa.

— Wstanę — rzekł Mark. — Umyję się. Ale nie nałożę tego munduru ani żadnego innego.

— Zrobisz, co mówię, mój panie.

— To mundur barrayarskiego oficera. Oznacza prawdziwą władzę, a oni ściśle tego przestrzegają. Wieszają ludzi, którzy noszą fałszywe mundury. — Odrzucił pościel i usiadł. Kręciło mu się w głowie.

— Bogowie — wykrztusiła Quinn. — Coś ty z sobą zrobił?

— Możesz spróbować wcisnąć mnie w ten mundur — odrzekł. — Ale weź pod uwagę efekt. — Powlókł się do łazienki.

Myjąc się i goląc, dokonał przeglądu wyników swojego planu ucieczki. Rzeczywiście miał za mało czasu. Wprawdzie odzyskał kilka kilogramów, które musiał stracić, by grać admirała Naismitha na Escobarze, a nawet odrobinę więcej, ale ze względu na to, że zamiast roku miał tylko czternaście dni, zmiany nie były jeszcze zbyt widoczne. Powoli zaczął się zarysowywać podwójny podbródek. Jednak tułów wydawał się już znacznie grubszy, a brzuch — co stwierdził, poruszając się ostrożnie — był boleśnie rozdęty. Za mało, o wiele za mało, żeby czuć się bezpiecznie.

Quinn, jak to Quinn, musiała się sama przekonać i mimo wszystko usiłowała go wepchnąć w barrayarski mundur. Mark celowo zachowywał się jak bezwładna lalka. Efekt był wyjątkowo… antywojskowy. W końcu dała za wygraną i warknęła, żeby sam się ubrał. Mark wybrał parę czystych spodni pokładowych, obuwie antypoślizgowe, luźną cywilną tunikę Milesa z szerokimi rękawami oraz wyszywaną szarfę. Przez chwilę zastanawiał się, czy Quinn bardziej się rozzłości, jeśli przewiąże szarfą zaokrąglony brzuch, czy też jeśli umieści ją niżej, tak że podtrzyma brzuch niczym temblak. Sądząc z kwaśnej miny Quinn, druga wersja powinna ją bardziej zirytować, więc pozostawił szarfę pod brzuchem.

Wyczuła jego wisielczy humor.

— Dobrze się bawisz? — wycedziła.

— To ostatnia chwila zabawy, na jaką mogę dzisiaj liczyć, nie?

Przyznała mu rację ironicznym gestem.

— Dokąd mnie zabierasz? A w ogóle gdzie jesteśmy?

— Na orbicie Komarru. Niedługo po cichu polecimy ładownikiem na jedną z barrayarskich stacji wojskowych. Tam odbędziemy bardzo kameralne spotkanie z szefem Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, kapitanem Simonem Illyanem. Przybył tu szybkim statkiem kurierskim prosto z kwatery głównej CesBezu na Barrayarze po tym, jak otrzymał ode mnie zakodowaną wiadomość, dość niejasną, i koniecznie będzie chciał wiedzieć, dlaczego oderwałam go od obowiązków. Zapyta, co było aż tak ważne. A wtedy… — westchnęła — powiem mu.

Poszli w głąb „Peregrine’a”. Przed wejściem do kabiny Marka Quinn musiała odprawić strażnika, bo nie zauważył go przy drzwiach, ale potem okazało się, że wszystkie korytarze są puste. Nie, nie puste — oczyszczone z ludzi.

Zbliżyli się do włazu ładownika i weszli do środka, gdzie zastali komandor Elenę Bothari-Jesek za sterami. I nikogo innego. Rzeczywiście zanosiło się na kameralne spotkanie.

Spokojna jak zawsze Bothari-Jesek dziś wydawała się wręcz chłodna. Gdy obejrzała się przez ramię na Marka, szeroko otworzyła ze zdziwienia oczy i z dezaprobatą zmarszczyła kruczoczarne brwi na widok jego bladej, opuchniętej twarzy.

— Do diabła, Mark, wyglądasz jak zwłoki, które tydzień leżały w wodzie.

I tak się czuję.

— Dzięki — odrzekł obojętnie.

Prychnęła, ale nie wiedział, czy z odrazą, pogardą, czy z rozbawienia, a potem odwróciła się z powrotem do sterów i wskaźników. Włazy zamknęły się z sykiem, blokady zwolniły i po chwili oddalili się bezgłośnie od burty „Peregrine’a”. Między stanem nieważkości a chwilą przyspieszenia Mark ponownie skupił się na swym napiętym brzuchu, przełykając ślinę, aby powstrzymać nudności.

— Dlaczego dowódca całego CesBezu jest tylko kapitanem? — zapytał, chcąc odwrócić własną uwagę od mdłości. — Chyba nie ze względu na dyskrecję, przecież każdy wie, kim jest.

— To jedna z tradycji Barrayaru — powiedziała Bothari-Jesek. Słowo „tradycji” wymówiła z dziwną goryczą. Ale przynajmniej z nim rozmawiała. — Poprzednik Illyana na tym stanowisku, nieżyjący wspaniały kapitan Negri, nigdy nie dostał awansu powyżej stopnia kapitana. Widocznie ambicje tego rodzaju były obce zaufanemu człowiekowi cesarza Ezara. Wszyscy wiedzieli, że Negri to Głos Cesarza, jego rozkazy dotyczyły każdego, niezależnie od rangi. Illyan… zawsze się chyba wstydził myśli, że sam mógłby się awansować na wyższy stopień niż jego dawny szef. Ale pobiera taką pensję jak wiceadmirał. Ktokolwiek dostanie posadę zwierzchnika CesBezu po Illyanie, pewnie zostanie kapitanem do końca życia.

Zbliżali się do wysokiej stacji orbitalnej średniej wielkości. Mark wreszcie zobaczył planetę obracającą się daleko w dole, która przez odległość od oświetlonej połowy księżyca wydawała się skurczona. Bothari-Jesek precyzyjnie trzymała się kursu przydzielonego im przez wyjątkowo lakoniczną kontrolę lotów. Po chwili bardzo nerwowej wymiany kodów i haseł szczęśliwie przybili do doku.

Powitało ich dwóch milczących i uzbrojonych strażników o kamiennych twarzach, ubranych w nieskazitelne zielone mundury barrayarskie; przeprowadzili ich przez stację. Wkrótce znaleźli się w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu urządzonym jak gabinet, gdzie znajdowało się biurko z konsolą, trzy krzesła i nic więcej.

— Dziękuję. Zostawcie nas samych — powiedział siedzący za biurkiem mężczyzna. Strażnicy wycofali się bezszelestnie. Od początku nie wydali najlżejszego dźwięku.

Gdy zostali sami, mężczyzna trochę się odprężył. Skinął głową pod adresem BothariJesek.

— Witaj, Eleno. Cieszę się, że cię widzę. — W jego głosie dała się słyszeć nieoczekiwana nutka ciepła, jakby dobry wuj witał swą ulubioną siostrzenicę.

Natomiast reszta była dokładnie taka, jaką Mark pamiętał z holowidów Galena. Simon Illyan był drobnym, starzejącym się mężczyzną, którego brązowe włosy od skroni zacięła przyprószać już siwizna. Okrągłą twarz z zadartym nosem wiek zdążył poznaczyć dość głębokimi bruzdami. Na pokładzie stacji orbitalnej nosił zielony mundur polowy z pełnymi dystynkcjami, podobny do takie go, w jaki Quinn chciała wtłoczyć Marka, a na kołnierzu połyskiwało oko Horusa — odznaka Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa.

Mark zorientował się, że Illyan przypatruje mu się z bardzo osobliwą miną.

— Boże, Miles, ale się… — zaczął zduszonym głosem, lecz po chwili zrozumiał. Odchylił się na krześle. — Ach. — Kącik jego ust uciekł w górę. — Lord Mark. Pozdrowienia od pańskiej matki. Bardzo mi miło, że nareszcie mogę pana poznać. — Zabrzmiało to naprawdę szczerze.

Niedługo będzie ci miło, pomyślał z rozpaczą Mark. Lord Mark? Niemożliwe, żeby mówił poważnie.

— Cieszę się też, że już wiem, gdzie pan jest. Komandor Quinn, mam nadzieję, że dostaliście w końcu wiadomość o zniknięciu lorda Marka z Ziemi, którą do was wysłałem?

— Jeszcze nie. Pewnie nas goni z miejsca… naszego ostatniego postoju.

Illyan uniósł brwi.

— Czy zatem lord Mark sam się ujawnił, czy przysłał go do mnie mój były podkomendny?

— Ani jedno, ani drugie, panie kapitanie. — Quinn miała chyba jakieś kłopoty z mówieniem. Bothari-Jesek nawet nie próbowała się odezwać.

Illyan pochylił się naprzód, poważniejąc, choć w jego oczach nadal igrały ironiczne ogniki.

— Na jaki więc tym razem nieprzemyślany i nieregulaminowy numer wpadł wasz admirał? Za co będę musiał zapłacić w ramach kolejnej akcji „sądziłem, że mam się uciec do własnej inicjatywy”?

— Nie chodzi o żaden numer, panie kapitanie — mruknęła Quinn. — Ale rachunek rzeczywiście będzie słony.

Patrząc badawczo w jej poszarzałą twarz, Illyan nagle stracił ochotę na żarty.

— Słucham — odezwał się po dłuższej chwili.

Quinn oparła się o biurko obiema dłońmi, nie dla nadania swym słowom większego znaczenia, jak sądził Mark, ale po to, by nie stracić równowagi.

— Illyan, mamy problem. Miles nie żyje.

Kapitan przyjął wiadomość nieruchomy jak figura woskowa. Nagle odwrócił się z krzesłem. Mark widział tylko tył jego głowy. Miał przerzedzone włosy. Później błyskawicznie odwrócił się do nich ponownie, a Mark spostrzegł, że dziwnie pogłębione bruzdy na jego napiętej twarzy wyglądają teraz jak blizny.

— To nie jest problem, Quinn — szepnął. — To katastrofa. — Powoli położył obie dłonie na czarnym i lśniącym blacie biurka. A więc stąd Miles wziął ten gest, pomyślał bez związku Mark, przyglądając mu się.

— Jest zamrożony w kriokomorze. — Quinn oblizała wyschłe wargi.

Illyan zamknął oczy, jego usta poruszały się, wypowiadając nieme modlitwy albo przekleństwa — Mark nie był pewien. Po chwili rzekł łagodnie:

— Mogłaś od tego zacząć. Reszta byłaby logicznym wnioskiem. — Otworzył w końcu oczy i spojrzał na nich w skupieniu. — Co się więc stało? Odniósł poważne rany, czy, nie daj Bóg, został ranny w głowę? Porządnie przeprowadzono zabieg wstępny?

— Sama pomagałam w zabiegu. W warunkach bojowych. Chyba… chyba poszło dobrze. Nie wiadomo, dopóki… Został paskudnie ranny w pierś. Z tego, co widziałam, nie było żadnej rany powyżej szyi.

Illyan ostrożnie odetchnął.

— Masz rację, Quinn. Rzeczywiście, to jeszcze nie katastrofa, tylko problem. Zawiadomię Cesarski Szpital Wojskowy w Vorbarr Sułtanie, żeby przygotowali się na przyjęcie swojego najsławniejszego pacjenta. Natychmiast przetransportujemy kriokomorę z waszego statku do mojego kuriera. — Zaczął bełkotać z ulgi?

— Hm… — bąknęła Quinn. — Chyba nie.

Illyan położył dłoń na czole, jak gdyby nagle rozbolała go głowa.

— Skończ, Quinn — powiedział głosem drżącym od tłumionego lęku.

— Zgubiliśmy kriokomorę.

— Jak można zgubić kriokomorę?

— To była komora przenośna. — Pochwyciwszy jego płonące spojrzenie, zaczęła pospiesznie relacjonować. — Została na dole w zamieszaniu podczas ewakuacji. Na obu desantowcach myśleli, że komora jest na pokładzie drugiego. Nieporozumienie — przysięgam, że sama sprawdzałam. Okazało się, że sanitariusz eskortujący kriokomorę został odcięty od wahadłowca przez oddziały wroga. Znalazł jednak urządzenie załadunkowe w porcie towarowym. Wydaje się nam, że stamtąd wysłał komorę.

— Wydaje się wam? Za chwilę zapytam o tę akcję desantową. Tymczasem mów — dokąd wysłał kriokomorę?

— O to właśnie chodzi, że nie wiemy. Zabili go, zanim zdążył o tym zameldować. W tej chwili kriokomora może zmierzać do dowolnego miejsca we wszechświecie.

Illyan odchylił się na krześle i potarł usta zaciśnięte w dziwnym, upiornym uśmiechu.

— Rozumiem. Kiedy to się stało? I gdzie?

— Dwa tygodnie i trzy dni temu w Obszarze Jacksona.

— Wysłałem was wszystkich na Illyrikę, przez Stację Vega. Jak u diabła trafiliście do Obszaru Jacksona?

Stojąc w pozycji „spocznij” z rękami założonymi z tyłu, Quinn przedstawiła zwięzłą relację o wydarzeniach ostatnich czterech tygodni od początku na Escobarze do chwili obecnej.

— Mam tu pełny raport z dokumentacją holowidową i osobistym dziennikiem Milesa. — Położyła na konsoli kostkę danych.

Illyan spojrzał na nią wzrokiem węża; jego dłoń nawet nie drgnęła, by zabrać kostkę.

— A czterdzieści dziewięć klonów?

— Wciąż są na pokładzie „Peregrine’a”, kapitanie. Chcielibyśmy je wysadzić.

Moje klony. Co Illyan z nimi zrobi? Mark nie śmiał zapytać.

— Z moich doświadczeń wynika, że osobisty dziennik Milesa jest raczej bezużytecznym dokumentem — zauważył chłodno Illyan. — Ma dość sprytu, żeby pewne rzeczy przemilczeć. — Zamyślił się i zamilkł na dłuższą chwilę. Potem wstał i zaczął spacerować po ciasnym pomieszczeniu. Znienacka spadła maska spokoju; wykrzywił twarz i z hukiem wyrżnął pięścią w ścianę. — Niech go wszyscy diabli, z własnego pogrzebu robi farsę! — wrzasnął.

Stał odwrócony do nich plecami; gdy się odwrócił i usiadł, jego twarz była nieruchoma i obojętna. Uniósł wzrok, zwracając się do Eleny Bothari-Jesek.

— Eleno, chyba jest jasne, że muszę przez pewien czas zostać na Komarze, by koordynować poszukiwania z wydziału do spraw galaktycznych CesBezu. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby od miejsca działań dzieliło mnie pięć dni drogi. Oczywiście… ułożę jakiś oficjalny raport o zaginięciu porucznika lorda Vorkosigana i niezwłocznie przekażę księżnej i księciu Vorkosiganom. Niechętnie powierzę dostarczenie wiadomości podwładnemu, ale trudno. Czy zgodzisz się wyświadczyć mi przysługę i będziesz eskortować lorda Marka do Vorbarr Sultany, żeby przekazać go pod ich opiekę?

Nie, nie, nie, krzyknął bezgłośnie Mark.

— Wolałabym… raczej nie lecieć na Barrayar, kapitanie.

— Premier zechce zadać pytania, na które potrafi odpowiedzieć tylko ktoś, kto był na miejscu zdarzenia. Jesteś najlepszym kurierem do spraw… tak złożonych i delikatnych. Przyznaję, że to bolesna misja.

Bothari-Jesek wyglądała, jakby wpadła w pułapkę.

— Kapitanie, jestem dowódcą statku, nie mogę zostawić „Peregrine’a”. I, szczerze mówiąc, nie mam ochoty eskortować lorda Marka.

— Dam ci w zamian wszystko, o co poprosisz.

Zawahała się.

— Wszystko?

Skinął twierdząco głową.

Zerknęła na Marka.

— Dałam słowo, że wszystkie klony z Domu Bharaputra znajdą się w bezpiecznym miejscu, gdzie będą traktowane humanitarnie i gdzie nie dostaną ich Jacksończycy. Przejmie pan na siebie moje zobowiązanie?

Illyan przygryzł wargę.

— Oczywiście, CesBez może szybko i bez kłopotu wymazać ich prawdziwą tożsamość. Natomiast umieszczenie w bezpiecznym miejscu jest nieco bardziej skomplikowane. Ale tak. Możemy przejąć klony.

Przejąć. Co Illyan miał na myśli? Na szczęście Barrayarczycy nie praktykowali niewolnictwa, mimo swych licznych wad.

— To jeszcze dzieci — wyrzucił z siebie Mark. — Musi pan pamiętać, że to tylko dzieci. — Trudno o tym pamiętać, chciał dodać, ale nie śmiał, zmrożony spojrzeniem Bothari-Jesek.

Illyan zerknął przelotnie na Marka.

— Wobec tego zasięgnę rady księżnej Vorkosigan. Coś jeszcze?

— „Peregrine” i „Ariel”…

— Muszą na razie zostać na orbicie Komarru i trzeba je objąć kwarantanną komunikacyjną. Przeproście swoich ludzi, będą to musieli jakoś wytrzymać.

— Pokryje pan koszty tej nieszczęsnej misji? Illyan skrzywił się.

— Niestety, tak.

— I… proszę szukać Milesa!

— Naturalnie — sapnął kapitan.

— Wobec tego lecę — oświadczyła słabym głosem, bardzo blada.

— Dziękuję — odrzekł cicho Illyan. — Mój statek kurierski w każdej chwili jest do twojej dyspozycji. — Jego wzrok niechętnie spoczął na Marku. Przez całą drugą połowę rozmowy starał się w ogóle na niego nie patrzeć. — Ilu ludzi do ochrony sobie życzysz? — zwrócił się do Eleny Bothari-Jesek. — Dam im do zrozumienia, że dopóki bezpiecznie nie dotrzesz przed oblicze księcia, podlegają twoim rozkazom.

— Nie chcę nikogo, ale przypuszczam, że od czasu do czasu będę musiała się przespać. Dwóch — postanowiła Bothari-Jesek.

I tak oficjalnie zostałem jeńcem rządu Cesarstwa Barryaru, pomyślał Mark. Kurtyna.

Bothari-Jesek wstała i dała Markowi znak, by zrobił to samo.

— Chodź. Chcę zabrać parę rzeczy z „Peregrine’a”. Powinnam też powiedzieć pierwszemu oficerowi, żeby przejął dowodzenie i wyjaśnił żołnierzom, że muszą pozostać na pokładzie. Wrócę za trzydzieści minut.

— Dobrze. Komandor Quinn, proszę zostać.

— Tak jest.

Illyan wstał, aby odprowadzić Bothari-Jesek.

— Powiedz Aralowi i Cordelii… — zaczął, lecz urwał. Chwila zdawała się przeciągać w nieskończoność.

— Powiem — rzekła cicho Bothari-Jesek. Illyan bez słowa skinął głową.

Drzwi otworzyły się z sykiem. Elena Bothari-Jesek wyszła długim krokiem, nie oglądając się nawet za siebie, by sprawdzić, czy idzie za nią Mark, który co pięć kroków musiał podbiegać, by za nią nadążyć.


Jego kabina na pokładzie kurierskiej jednostki CesBezu okazała się jeszcze ciaśniejsza i bardziej przypominała celę niż tamta na „Peregrinie”. Bothari-Jesek zamknęła go i zostawiła samego. Nie miał tu żadnego urządzenia pokazującego czas, a jego kontakt z ludźmi został ograniczony do krótkich chwil wydawania racji żywnościowych, trzy razy dziennie; kabinę wyposażono we własny sterowany komputerowo system dozowania jedzenia, połączony pneumatycznie z jakimś centralnym magazynem. Znów przejadał się nałogowo, choć nie był już pewien po co; odnajdował w tym natomiast przedziwne połączenie otuchy i autodestrukcji. Ale śmierć z powodu otyłości mogła go czekać dopiero za wiele lat, tymczasem miał przed sobą jedynie pięć dni.

Ostatniego dnia jego ciało zmieniło strategię i zaczął bardzo chorować. Udało mu się utrzymać to w tajemnicy aż do wyprawy na dół w wahadłowcu pasażerskim, ale zdumiewająco miły i współczujący strażnik CesBezu uznał to za zaburzenia spowodowane stanem nieważkości, może dlatego, że sam także odczuwał lekkie dolegliwości związane z podróżą. Ów wesoły człowiek natychmiast przyłożył mu do szyi plaster przeciw mdłościom, który wyciągnął z podręcznej apteczki ściennej.

Plaster miał również działanie uspokajające. Serce Marka zwolniło rytm i spokojnie biło do momentu lądowania, później przesiedli się do zamkniętego wozu naziemnego. Strażnik z kierowcą zajęli przedni przedział, a Mark siedział z tyłu naprzeciw Bothari-Jesek. Tak pokonali ostatni etap koszmarnej podróży z wojskowego kosmoportu do centrum Vorbarr Sultany. Serca Cesarstwa Barrayaru.

Bothari-Jesek uniosła głowę dopiero wówczas, gdy z ponurych rozmyślań wyrwało ją rzężenie przypominające atak astmy.

— Co się z tobą dzieje? — Złapała go za rękę i zmierzyła oszalały puls. Mark był zlany zimnym potem.

— Jestem chory — wykrztusił, a gdy zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem, które mówiło „przecież widzę”, przyznał: — Boję się. — Sądził, że największego strachu, jakiego może doświadczyć człowiek, zaznał pod ostrzałem sił Bharaputry, ale to było nic w porównaniu z dławiącym przerażeniem, które powoli ogarniało całe jego ciało, i poczuciem całkowitej bezradności wobec losu, jaki go czekał.

— Czego się boisz? — zapytała z nutką pogardy w głosie. — Nikt ci tu nie zrobi krzywdy.

— Komandorze, oni mnie zabiją.

— Kto? Lord Aral i lady Cordelia? Bardzo wątpliwe. Jeżeli z jakiegoś powodu nie uda się nam odzyskać Milesa, możesz zostać następnym księciem Vorkosiganem. Na pewno wziąłeś to pod uwagę.

W ten sposób uzyskał odpowiedź na gnębiące go od dawna pytanie. Kiedy zemdlał, rzeczywiście zaczął oddychać automatycznie, bez udziału woli. Zamrugał, pozbywając się zasnuwającej oczy czarnej mgły, odtrącił dłonie Bothari-Jesek, która usiłowała rozluźnić mu ubranie i sprawdzić, czy nie połknął języka. Zabrała z pokładu kilka plastrów przeciw nudnościom i teraz trzymała jeden niepewnie. Dał jej znak, by mu go przyłożyła. Pomogło.

— Jak ci się wydaje, kim oni są? — spytała ostro, gdy jego oddech zaczął się wyrównywać.

— Nie wiem. Ale na pewno poważnie się na mnie wkurzą.

Najgorsza była świadomość, że wcale nie musiało być aż tak źle. Przed katastrofą w Obszarze Jacksona teoretycznie mógłby tu przybyć w każdej chwili i przywitać się z Vorkosiganami. Ale wcześniej pragnął stanąć na powierzchni Barrayaru, dyktując własne warunki. Jak gdyby chciał wziąć szturmem niebo. Próbował poprawić swoją sytuację, lecz pogorszył ją tak, że nie sposób bardziej.

Bothari-Jesek spoglądała na niego skonsternowana.

— Naprawdę jesteś śmiertelnie przerażony — powiedziała tonem, jakby ogłaszała jakąś rewelację, przez co omal nie zawył. — Marku, lord Aral i lady Cordelia na pewno przyjmą cię przychylnie i bez uprzedzeń, ale musisz grać swoją rolę.

— Jaka będzie moja rola?

— Właściwie… nie wiem — przyznała.

— Dzięki, bardzo mi pomogłaś.

Zaraz potem znaleźli się na miejscu. Samochód przemknął przez wiele bram i zbliżył się do wielkiej rezydencji zbudowanej z kamienia. Budynek pochodził z czasów Izolacji, kiedy nie było jeszcze elektryczności, wskutek czego Mark odniósł wrażenie, że to jakaś baśniowy zamek sprzed wieków. Zabytki podobnej architektury, jakie widział w Londynie, miały jednak dobrze ponad tysiąc lat, a ten najwyżej sto pięćdziesiąt. Dom Vorkosiganów.

Uniósł się dach i Mark z trudem wysiadł w ślad za Bothari-Jesek. Tym razem zaczekała na niego. Chwyciła go mocno za przedramię, jak gdyby się obawiała, że może upaść albo uciec. Przeszli przez miłą i ciepłą plamę słońca i wkroczyli w chłodny półmrok dużego holu wyłożonego białymi i czarnymi kamieniami, którego centralną część zajmowały szerokie kręte schody. Ile razy Miles przekraczał ten próg?

Bothari-Jesek była jakby agentką jakiejś złej wróżki, która porwała ukochanego Milesa, a na jego miejscu postawiła tego bladego, opasłego odmieńca. Zdusił w sobie histeryczny chichot, a drwiący głos w jego głowie zawołał: Cześć mamo, cześć tato, wróciłem… Naturalnie, tą złą wróżką był on.

Загрузка...