ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

— Znalazłaś? — zapytał lord Mark.

— Tak — odparła krótko Elena Bothari — Jesek.

— Zniszczyłaś?

— Tak.

Mark spłonął rumieńcem, opierając głowę o podgłówek fotela Lilly. Poczuł wielki ciężar grawitacji. Westchnął.

— Widziałaś je. Mówiłem, żebyś nie patrzyła.

— Musiałam się upewnić, że to te.

— Wcale nie musiałaś. Równie dobrze mogłaś zniszczyć wszystkie.

— I tak w końcu zrobiłam. Zaczęłam oglądać. Potem wyłączyłam dźwięk. Później oglądałam w przyspieszonym tempie. Wreszcie sprawdzałam tylko na wyrywki.

— Żałuję, że to zrobiłaś.

— Ja też. Mark, tam były setki godzin nagrań holowidowych. Nie mogłam uwierzyć, że aż tyle.

— Naprawdę było tylko pięćdziesiąt godzin. A może pięćdziesiąt lat. Ale zrobili mnóstwo równoległych nagrań. Prawie zawsze widziałem kątem oka unoszący się obok mnie rejestrator, bez względu na to, co się działo. Nie wiem, czy Ryoval zmuszał swoich ludzi do szczegółowej analizy, czy tylko mieli się dobrze bawić. Chyba i to, i to. Jego zdolności analityczne mnie przerażały.

— Nie… rozumiem pewnych rzeczy, które tam widziałam.

— Chcesz, żebym ci wyjaśnił?

— Nie.

— To dobrze.

— Rozumiem, dlaczego chciałeś, żebym je zniszczyła. Pozbawione kontekstu… mogłyby stanowić potworny materiał dla szantażystów. Jeśli chcesz mnie zobowiązać do zachowania tajemnicy, przysięgnę na co tylko chcesz.

— Nie o to chodzi. Nie mam zamiaru utrzymywać tego w tajemnicy. Ale już nigdy nikt nie będzie mną manipulował. W tajemnicy pociągał za sznurki. Jeśli o mnie chodzi, możesz rozgłosić o tym w ogólnym zarysie w całej sieci czasoprzestrzennej. Ale gdyby te nagrania holowidowe dostały się w ręce CesBezu, na pewno w końcu trafiłyby do Illyana. A on nie potrafiłby ich ukryć przed księciem i księżną, choć na pewno by się starał. Czy wreszcie przed Milesem. Wyobrażasz sobie, jak książę, księżna czy Miles oglądają to świństwo?

Wciągnęła przez zęby powietrze.

— Zaczynam rozumieć.

— Pomyśl o tym. Ja myślałem.

— Porucznik Iverson był wściekły, kiedy wpadł do środka i zobaczył stopione obudowy. Zamierza przesłać wyżej oficjalną skargę.

— Niech to zrobi. Jeśli CesBez będzie miał ochotę wygłaszać skargi na mnie i moich ludzi, ja głośno poskarżę się na nich. Na przykład zapytam, co się z nimi działo przez te pięć dni. Bez skrupułów wezwę do zwrotu tego długu każdego od Illyana w dół. Zapłacą mi… — Reszta słów utonęła w niezrozumiałym, gniewnym pomruku.

Twarz Eleny była zielonoblada.

— Tak mi… przykro, Marku. — Niepewnie musnęła dłonią jego rękę.

Chwycił ją za przegub i mocno ścisnął. Jej nozdrza rozszerzyły się, ale twarz nawet nie drgnęła. Mark wyprostował się na fotelu, w każdym razie próbował.

— Nie waż się nade mną litować. To ja wygrałem. Zachowaj współczucie dla barona Ryovala, jeżeli musisz. Przechytrzyłem go. Wystrychnąłem na dudka w jego własnej grze, na jego terenie. Nie pozwolę ci zamieniać mojego zwycięstwa w porażkę z powodu przeklętych… uczuć. — Puścił jej rękę; potarła nadgarstek, spoglądając na niego ze spokojem. — W tym sęk. Mogę się pozbyć Ryovala raz na zawsze, jeżeli mi pozwolą. Ale jeśli będą wiedzieć za dużo — gdyby zdobyli te przeklęte holowidy — nigdy nie zostawiliby tej sprawy w spokoju. Poczucie winy wciąż kazałoby im do tego wracać, a oni kazaliby wracać mnie. Nie mam ochoty przez resztę życia walczyć z Ryovalem w swoich albo ich myślach. On nie żyje, ja żyję. Koniec.

Zamilkł, a potem parsknął.

— Musisz przyznać, że to byłoby szczególnie niedobre dla Milesa.

— Och tak — zgodziła się Bothari — Jesek.

Na zewnątrz startował dendariański wahadłowiec pasażerski, który pilotowała sierżant Taura. Wywoził pierwszą grupę Duron na orbitę, na jacht Marka. Zamilkł, obserwując, jak pojazd znika w oddali. Tak. Leć, leć szybciej. Byle dalej od tej dziury, uciekajcie, zabierzcie mnie, wszystkie klony. Na zawsze. Bądźcie ludźmi, jeśli potraficie. Jeżeli ja potrafię.

Bothari — Jesek zerknęła na niego i powiedziała:

— Upierają się, żeby przeprowadzić badanie przedmiotowe.

— Tak, coś zobaczą. Nie mogę ukryć śladów bicia ani karmienia na siłę — groteskowe, prawda?

Przełknęła ślinę, kiwając głową.

— Sądziłam, że chcesz… zresztą nieważne.

— Zgadza się. Prosiłem cię, żebyś nie patrzyła. Ale im dłużej będę odwlekał badania i unikał doświadczonych lekarzy CesBezu, tym bardziej ogólnikowo będę mógł mówić o reszcie.

— Muszą cię przecież wyleczyć.

— Lilly Durona spisała się naprawdę wspaniale. Na moją prośbę jedyny ślad tych zabiegów pozostał tylko w jej głowie. Powinienem się gładko prześliznąć.

— Nie próbuj jednak zupełnie unikać badań — poradziła Bothari — Jesek. — Księżna zauważy, nawet jeśli nikt inny nie zwróci na to uwagi. Poza tym nie wierzę, żebyś nie potrzebował… niczego więcej. Nie mam na myśli stanu fizycznego.

— Och, Eleno. Jeżeli w ciągu minionych pięciu dni czegoś się dowiedziałem, to tego, że w głębi mózgu mam naprawdę pomieszane łącza. Najgorszą rzeczą, jaka mnie spotkała w tych piwnicach Ryovala, był widok potwora w lustrze, w psychicznym zwierciadle Ryovala. Mój czterogłowy potwór. O wiele gorszy od same go Ryovala. Silniejszy. Szybszy. Bardziej przebiegły. — Ugryzł się w język, zdając sobie sprawę, że jego słowa mogły zabrzmieć, jakby popadał w obłęd. Podejrzewał, że w istocie bardzo okrężną drogą wychodzi z obłędu. Najtrudniejszą z dróg. — Wiem, co robię. Na jakimś poziomie dokładnie wiem, co robię.

— Na kilku holowidach zauważyłam, że oszukujesz Ryovala, udając rozszczepienie osobowości. Jakbyś mówił do siebie…

— Nigdy nie oszukałbym Ryovala, udając cokolwiek. Od dziesiątków lat mieszał ludziom w mózgach. Ale moja osobowość niezupełnie uległa rozszczepieniu. Bardziej… odwróceniu. — Nie można określić rozszczepieniem czegoś, co stanowiło tak zwartą całość. — Nie zamierzałem tego zrobić. Po prostu to zrobiłem.

Przyglądała mu się z najwyższą troską. Musiał się roześmiać. Lecz ów przejaw wesołości najwyraźniej nie pocieszył jej tak, jakby Mark sobie życzył.

— Musisz zrozumieć — powiedział jej. — Czasami szaleństwo wcale nie jest tragedią. Czasem jest strategią prowadzącą do przetrwania. Czasami… to wręcz triumf. — Zawahał się. — Wiesz, co to jest czarna brygada?

Bez słowa pokręciła głową.

— Zapamiętałem to z muzeum w Londynie. Dawno temu, w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, na Ziemi mieli statki, które pływały po powierzchni oceanu napędzane silnikami parowymi. Ciepło w silnikach powstawało w kotłach pod pokładem statków, gdzie rozpalano wielki ogień z węgla. Węgla musieli dorzucać do pieców biedni ludzie, którzy cały czas siedzieli w brudzie, gorącu i smrodzie. Od węgla byli czarni, więc nazywano ich czarną brygadą. Oficerowie i piękne panie na pokładzie nie mieli żadnych kontaktów z tymi okropnymi stworzeniami. Ale bez nich nic nie działało. Nic się nie paliło, nie było pary. Czarna brygada. Cisi bohaterowie. Brzydcy z klasy niższej.

Teraz na pewno pomyślała, że Mark gada od rzeczy. Panegiryk na cześć swej czarnej brygady, jaki chciał przed nią wygłosić, nie był chyba dobrym pomysłem. I nikt mnie nie kocha — szepnął płaczliwie Żarłok. — Lepiej się do tego przyzwyczaić.

— Nieważne. — Uśmiechnął się. — Ale mogę ci powiedzieć, że na tle Ryovala Galen wydaje się… śmieszny i maleńki. A Ryovala udało mi się pokonać. W pewnym sensie czuję się teraz wolny. I pragnę, by to wrażenie trwało jak najdłużej.

— Wydajesz się… przepraszam, lecz w tej chwili naprawdę wydajesz mi się obłąkany. U Milesa potraktowałabym to jako coś normalnego. W każdym razie na pewno nie byłoby niczym niezwykłym. Ale u niego jest tak, że z samej góry spada w końcu na sam dół. Powinieneś chyba uważać na ten wzór, bo niewykluczone, że to wasza wspólna cecha.

— Chcesz powiedzieć, że nastrój skacze jak na bungee? Wbrew woli parsknęła krótkim śmiechem.

— Tak.

— Będę się wobec tego wystrzegał perygeum.

— Hm, tak. Ale zwykle wszyscy inni powinni się kryć po kątach, gdy nadchodzi apogeum.

— Jestem jeszcze pod działaniem środków przeciwbólowych i pobudzających — dodał. — Inaczej nie przeżyłbym kilku minionych godzin. Obawiam się, że niektóre właśnie powoli przestają działać. — To dobrze. Może w ten sposób Elena wytłumaczy sobie jego bełkot, a poza tym w zasadzie prawie nie kłamał.

— Chcesz, żebym sprowadziła Lilly Duronę?

— Nie. Chcę tu tylko posiedzieć. I nie ruszać się.

— Zdaje się, że to niezła myśl. — Elena podniosła się z krzesła, biorąc hełm.

— Ale wiem już, kim chcę zostać, kiedy dorosnę — oświadczył niespodziewanie. Elena zatrzymała się w pół ruchu i uniosła brwi.

— Chcę być analitykiem CesBezu. Cywilnym. Takim, który nie wysyła ludzi w nieodpowiednie miejsce ani o pięć dni za późno. Ani źle przygotowanych. Chcę cały dzień siedzieć w małej klitce otoczony fortecą i szukać prawidłowych odpowiedzi. — Czekał, aż usłyszy jej śmiech.

Jednak ku jego zdziwieniu Elena Bothari — Jesek poważnie skinęła głową.

— Jako jedna z tych, których CesBez wysyła na pierwszą linię, bardzo bym się z tego ucieszyła.

Zasalutowała mu i się odwróciła. Kiedy znikała w głębi rury windowej, zastanawiał się nad wyrazem jej oczu. To nie była miłość. Ani strach.

Ach. Zatem tak wygląda szacunek.

Mógłbym się do tego przyzwyczaić.


Tak jak zapowiedział Elenie, Mark siedział jeszcze przez jakiś czas w fotelu, popatrując w okno. Prędzej czy później będzie się musiał jednak ruszyć. Może pod pretekstem złamanej stopy udałoby mu się wyprosić lotopaletę. Lilly obiecała mu, że dzięki środkom pobudzającym zyska sześć godzin w miarę przytomnego funkcjonowania, po których przyjdzie pora zapłacić metaboliczny rachunek. Dostarczą go biobandyci zbrojni w ostre pałki, którzy przyjdą po zwrot długu zaciągniętego przez jego neuroprzekaźniki. Zastanawiał się, czy absurdalna wizja jest pierwszą oznaką nadciągającego załamania równowagi biochemicznej. Modlił się, by dotrwać choć do chwili, kiedy znajdzie się na pokładzie wahadłowca CesBezu. Och, bracie. Zabierz mnie do domu.

Z rury windowej dobiegły głosy. Ukazał się Miles, za którym dreptała jakaś Durona. W szarym stroju, jaki dostał od Duron, wydawał się chudy jak szkielet i trupioblady. Obaj wyglądali, jakby ich masa była ze sobą w pewien sposób powiązana. Gdyby Mark mógł w jakiś magiczny sposób przenieść na Milesa wszystkie kilogramy, jakimi w zeszłym tygodniu obciążył go Ryoval, obaj wyglądaliby znacznie lepiej. Gdyby jednak jeszcze przytył, czy Miles zupełnie opadnie z sił i zniknie? Niepokojąca wizja. Wszystko przez te prochy, chłopcze. Prochy.

— O, dobrze, że jesteś — powiedział Miles. — Elena mówiła, że jeszcze cię tu zastanę. — Zawadiackim gestem czarodzieja prezentującego nadzwyczaj efektowną sztuczkę pociągnął dziewczynę, by wysunęła się naprzód. — Poznajesz ją?

— To jedna z Duron, Miles — rzekł Mark łagodnym, znużonym tonem. — Będą mnie prześladować w snach. — Zamilkł na moment. — To podchwytliwe pytanie? — Nagle wyprostował się wstrząśnięty. Jednak da się rozróżnić klony… — To ona!

— Otóż to właśnie. — Miles uśmiechnął się zadowolony. — Przemyciliśmy ją z Bharaputry, Rowan i ja. Pojedzie z siostrami na Escobar.

— Ach! — Mark z powrotem opadł na fotel. — To dobrze. — Z wahaniem potarł czoło. Vaso Luigi, zabierz ten palący ślad po swoim śmiałym czynie! — Nie sądziłem, że interesuje cię ratowanie klonów, Miles.

Miles się skrzywił.

— Zainspirowałeś mnie.

Mhm. Nie miał na myśli Ryovala. Było jasne, że Miles przyprowadził tu opierającą się dziewczynę, aby Mark poczuł się lepiej. Mniej oczywisty dla Milesa, choć dla niego bezsprzeczny był element subtelnej rywalizacji. Po raz pierwszy w życiu Miles poczuł na szyi oddech braterskiej konkurencji. Czyżbyś poczuł się przeze mnie trochę nieswojo? Ha! Musisz się do tego przyzwyczaić, chłopcze. Ja przeżyłem z tym dwadzieścia dwa lata. Miles mówił o Marku „mój brat” takim tonem, jakby mówił „moje buty” lub może „mój koń”. Albo — wyrażając uznanie — „moje dziecko”. Z cieniem paternalistycznej wyższości. Miles nie spodziewał się znaleźć w nim kogoś równego sobie. Nagle Mark zdał sobie sprawę, że ma nowe hobby, które w ciągu nadchodzących lat będzie mu dawać mnóstwo radości. Boże, będę szczęśliwy w roli twojego brata.

— Tak — rzekł wesoło Mark. — Też możesz to zrobić. Wiedziałem, że będziesz potrafił, jeśli tylko spróbujesz. — Zaśmiał się. Niestety, z ust dobył mu się tylko zdławiony szloch. Zdusił jedno i drugie. Nie miał teraz odwagi śmiać się ani wyrażać innych emocji. Za słabo nad sobą panował. — Cieszę się — oświadczył najbardziej obojętnym tonem, na jaki było go stać.

Miles, którego uwagi nie uszedł żaden szczegół tej gry, skinął głową.

— To dobrze — oświadczył równie obojętnie.

Dzięki, bracie. Miles zrozumiał przynajmniej, co to znaczy balansować na krawędzi przepaści.

Obaj popatrzyli na dziewczynę. Poruszyła się niespokojnie pod taksującym podwójnym spojrzeniem. Odrzuciła włosy i wykrztusiła, zwracając się do Marka:

— Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, nie podobałeś mi się. Kiedy mnie pierwszy raz zobaczyłaś, też się sobie nie podobałem.

— Tak? — rzekł zachęcającym tonem.

— Dalej uważam, że śmiesznie wyglądasz. Jeszcze śmieszniej niż ten drugi. — Wskazała Milesa, który uśmiechnął się dobrotliwie. — Ale… ale… — Zabrakło jej słów. Ostrożnie i niepewnie jak dziki ptak zbliżający się do karmnika odważyła się podejść do Marka, nachylić i pocałować go w nabrzmiały policzek. Potem uciekła, też szybko jak ptak.

— Hm — rzekł Miles, patrząc, jak Lilly zjeżdża rurą windową. — Miałem nadzieję, że okaże ci wdzięczność nieco bardziej entuzjastycznie.

— Człowiek ciągle się uczy — rzekł łagodnie Mark, dotykając z uśmiechem policzka.

— Jeśli sądzisz, że to była niewdzięczność, powinieneś pogadać z CesBezem — poradził z ponurą miną Miles. — „Ile straciłeś sprzętu?”.

Mark uniósł brew.

— Cytat z Illyana?

— O, miałeś okazję go poznać?

— Tak.

— Szkoda, że mnie przy tym nie było.

— Ja też żałuję — powiedział szczerze Mark. — Był bardzo… zgryźliwy.

— Nie wątpię. Jest najbardziej zgryźliwą ze znanych mi osób, nie licząc mojej matki, gdy traci nad sobą panowanie, co na szczęście nie zdarza się często.

— Powinieneś też zobaczyć, jak go unicestwia — rzekł Mark. — Starcie tytanów. Pewnie by ci się podobało, tak jak mnie.

— Tak? Zdaje się, że mamy sporo wspólnych tematów do omówienia.

Po raz pierwszy Mark zdał sobie sprawę, że to prawda. Pokrzepiony nieco tą myślą, chciał przystąpić do rozmowy, lecz po chwili znów ktoś im przeszkodził. Zza chromowanej balustrady wyjrzał mężczyzna w liberii Domu Fell i ujrzawszy go, zasalutował.

— Mam przesyłkę kurierską dla osoby o imieniu Mark — oznajmił.

— Ja jestem Mark.

Kurier zbliżył się, błysnął mu w twarz skanerem, by potwierdzić tożsamość, otworzył przykutą do przegubu teczkę i wręczył mu kartę w czystej kopercie.

— Baron Fell składa panu wyrazy uszanowania i wyraża nadzieję, że ten drobiazg pomoże przyspieszyć pański wyjazd.

Bon kredytowy. Aha! Z bardzo czytelną aluzją.

— Proszę przekazać baronowi moje wyrazy uszanowania i… i… Miles, co chcemy powiedzieć baronowi Fellowi?

— Ograniczyłbym się do krótkiego „dziękuję” — poradził Miles. — Przynajmniej dopóki nie znajdziemy się bardzo daleko stąd.

— Proszę mu podziękować w moim imieniu — powiedział Mark do kuriera, a ten skinął głową i odmaszerował tą samą drogą, którą tu przybył.

Mark zerknął na konsolę Lilly stojącą w kącie pokoju. Wydawała się bardzo odległa. Wskazał w jej stronę.

— Miles, mógłbyś mi podać zdalny czytnik z tej konsoli?

— Jasne. — Miles wziął i podał mu tablicę.

— Spodziewam się — rzekł Mark, obracając kartę w powietrzu — że zostanę nabity w butelkę, ale nie do tego stopnia, by iść do Fella i wykłócać się o należność. — Wsunął kartę do szczeliny czytnika i uśmiechnął się. — Oho, płatne od ręki.

— Ile dostałeś? — Miles ciekawie wyciągnął szyję.

— Cóż, to bardzo osobiste pytanie — zauważył Mark. Miles się zmieszał. — Coś za coś. Spałeś z tą panią chirurg?

Miles zagryzł wargę; maniery dżentelmena walczyły w nim z ciekawością. Mark przypatrywał mu się z zainteresowaniem, czekając na wynik walki. Osobiście stawiał na zwycięstwo ciekawości.

Miles nabrał powietrza bardzo głęboko w płuca.

— Tak — powiedział w końcu.

Tak myślałem. Mark uznał, że los obdzielił ich obu równo; Miles dostał szczęście, on resztę. Tym razem jednak było inaczej.

— Dwa miliony.

Miles gwizdnął.

— Dwa miliony marek imperialnych? Naprawdę nieźle.

— Nie, nie. Dwa miliony dolarów betańskich. Ile to jest, chyba jakieś osiem milionów marek? Albo bliżej dziesięciu. To zależy zdaje się od bieżącego kursu wymiany. W każdym razie to na pewno nie jest dziesięć procent wartości Domu Ryoval. Co najwyżej dwa — liczył na głos Mark, rozkoszując się równocześnie bardzo rzadką przyjemnością. Udało mu się mianowicie sprawić, że Milesa Vorkosigana autentycznie zatkało.

— Co chcesz z tym zrobić? — wyszeptał po dobrej minucie Miles.

— Zainwestować — powiedział zdecydowanie Mark. — Gospodarka Barrayaru podobno szybko się rozwija. — Przerwał. — Ale najpierw odpalę milion CesBezowi za ich usługi, jakie mi wyświadczyli w ciągu czterech miesięcy.

— Nikt nie daje CesBezowi pieniędzy!

— Czemu nie? Weźmy na przykład operacje twoich najemników. Czy najemnik nie ma przynosić dochodów? Flota Dendarian mogłaby być prawdziwą dojną krową dla CesBezu, gdyby ją lepiej poprowadzić.

— Ich zysk to skutki polityczne — oświadczył stanowczo Miles. — Mimo to… jeśli naprawdę to zrobisz, chciałbym przy tym być. Żeby zobaczyć minę Illyana.

— Jeżeli będziesz grzeczny, pozwolę ci w tym uczestniczyć. Och, na pewno to zrobię. Niektórych długów nie dam rady wyrównać. — Pomyślał o Phillipi i innych. — Ale te, które mogę, zamierzam spłacić. Możesz być jednak pewien, że resztę zatrzymam. W ciągu sześciu lat powinno mi się udać podwoić stan posiadania, więc będę miał tyle samo co na początku. Albo więcej. Jeśli dobrze rozumiem reguły gry, o wiele łatwiej jest zrobić dwa miliony z jednego miliona niż dwa dolary z jednego. Zbadani te sprawy dokładniej.

Miles przyglądał mu się zaintrygowany.

— Nie wątpię.

— Kiedy postanowiłem przeprowadzić tamten atak, byłem zupełnie zdesperowany, wiesz? Przerażony. Zamierzam mieć taki majątek, jakiego nigdy nikt więcej nie będzie mógł zignorować, nawet gdybym miał wyrazić jego wartość tylko kwotą pieniędzy. Pieniądze to rodzaj władzy dostępny dla każdego. Nie trzeba mieć nawet „Vor” przed nazwiskiem. — Uśmiechnął się blado. — Może po jakimś czasie znajdę jakiś własny kąt. Jak Ivan. Przecież to byłoby śmieszne, gdybym w wieku, powiedzmy, dwudziestu ośmiu lat nadal mieszkał w domu rodziców.

Chyba wystarczy na dziś drażnienia Milesa. Miles byłby najprawdopodobniej gotów oddać życie za brata, ale miał skłonność do traktowania innych ludzi jako przedłużenia własnej osobowości. Nie jestem dodatkiem do ciebie. Jestem twoim bratem. Tak. Markowi wydawało się, że teraz obaj będą o tym pamiętać. Ciężko opadł na oparcie fotela, lecz czuł się szczęśliwy.

— Przypuszczam — powiedział Miles z wciąż nieco osłupiałą miną — że jesteś pierwszym Vorkosiganem od pięciu pokoleń, który z zyskiem przeprowadził jakiś interes. Witaj w rodzinie.

Mark skinął głową. Obaj przez chwilę milczeli.

— Ale to nie jest odpowiedź. — Mark Mark westchnął wreszcie. Wykonał nieokreślony ruch głową, wskazując klinikę Grupy Durony albo cały Obszar Jacksona. — Te drobne akcje ratowania klonów. Nawet gdybym zupełnie zniszczył Vase Luigiego, działalność Domu Bharaputra przejąłby ktoś inny.

— Owszem — przytaknął Miles. — Odpowiedzi musi udzielić technika i medycyna. Ktoś musi wymyślić lepsze i bezpieczniejsze sposoby wydłużania życia. Wierzę, że tak będzie. W wielu miejscach pracuje nad tym wielu ludzi. Transplantacje mózgu niosą ze sobą za duże ryzyko. Niedługo będą się musiały skończyć.

— Nie mam żadnych… zdolności technicznych ani medycznych — powiedział Mark. — Tymczasem ta rzeź cały czas trwa. Muszę się jeszcze kiedyś zająć tą sprawą. Poświęcić jej trochę uwagi.

— Ale nie dziś — rzekł stanowczo Miles.

— Nie. — Zobaczył wahadłowiec pasażerski, który lądował na terenie Obszaru Durony. Ale to jeszcze nie wracali Dendarianie.

— Czyżby zjawił się nasz transport?

— Chyba — odparł Miles, podchodząc do okna i spoglądając na dół. Tak.

Nie mieli już czasu. Gdy Miles poszedł na pokład wahadłowca i nie mógł go widzieć, Mark wezwał kilka Duron, by pomogły mu dźwignąć sztywne, zgięte i na wpół sparaliżowane ciało z fotela i położyły je na lotopalecie. Nie potrafił zapanować nad drżeniem skręconych konwulsyjnie rąk. Ujrzawszy to, Lilly zacisnęła usta i zaaplikowała mu kolejną dawkę czegoś cudownego. Był całkiem zadowolony, że niosą go w pozycji horyzontalnej. Złamana stopa stanowiła dobry pretekst, by nie szedł o własnych siłach. Z leżącą wysoko nogą wyglądał trochę jak inwalida, dzięki czemu sądził, że łatwiej będzie mu przekonać ludzi z CesBezu, aby przenieśli go na łóżko.

Po raz pierwszy w życiu leciał do domu.

Загрузка...