ROZDZIAŁ CZWARTY

— Znowu żadnej odpowiedzi z „Ariela” ze skoku kurierskiego, admirale — zameldowała przepraszającym tonem porucznik Hereld.

Miles zacisnął ze złością pięści. Zmusił się jednak, by z powrotem rozprostować palce, kładąc dłonie na szwach spodni, ale energia udzieliła się z kolei jego nogom, zaczął więc chodzić od ściany do ściany w kabinie nawigacyjnej „Triumpha”.

— To trzeci komunikat, zgadza się? Powtarzasz wiadomość każdym kurierem?

— Tak jest.

— Nie odpowiadają za trzecim razem. Do diabła, co może zatrzymywać Bela?

W odpowiedzi na retoryczne pytanie porucznik Hereld wzruszyła bezradnie ramionami.

Miles ponownie przemierzył kabinę, marszcząc brwi. Cholerne opóźnienie. Chciał wiedzieć, co się dzieje teraz, w tym momencie. Wiadomości przekazywane skupioną wiązką promieni przemierzały lokalną przestrzeń z prędkością światła, ale jedynym sposobem przekazania informacji przez tunel czasoprzestrzenny był jej fizyczny zapis, który statek skokowy przenosił do następnej stacji transmisyjnej, skąd wiadomość przesyłano do następnego tunelu, przez który przenosił ją następny statek, jeśli taka operacja w ogóle bywała opłacalna. W regionach dużego natężenia ruchu informacyjnego statki kurierskie skakały co pół godziny lub nawet częściej. Między Escobarem a Obszarem Jacksona według planu kursowały co cztery godziny. Tak więc do opóźnienia wynikającego z prędkości światła dochodził nieprzewidywalny czynnik ludzki. Takie opóźnienie bywało korzystne, na przykład dla kogoś, kto prowadził skomplikowane międzygwiezdne rozgrywki finansowe, oparte na kursach wymiany i transakcjach terminowych. Albo dla zbyt samodzielnych podwładnych, którzy chcieli ukryć pewne informacje o swoich działaniach przed przełożonymi — Miles od czasu do czasu także wykorzystywał opóźnienie do tych celów. Kilka próśb o wyjaśnienia plus odpowiedzi dawały dość czasu, by wykonać odpowiednie ruchy. Dlatego właśnie sformułował rozkaz powrotu do „Ariela” bezpośrednio, jasno i wyraźnie. Jednak nie uzyskał od Bela żadnego fałszywie niewinnego pytania w rodzaju: „Co chcesz przez to powiedzieć?”. Bel w ogóle nie odpowiadał.

— Chyba nic się stało z układem kurierskim, co? Inni — czy komuś innemu udaje się przepchnąć wiadomości tą drogą?

— Tak jest, sprawdziłam. Przepływ informacji funkcjonuje normalnie stąd aż do Obszaru Jacksona.

— Przecież zapisali plan lotu do Obszaru Jacksona, na pewno skoczyli z punktu wyjściowego…

— Tak jest.

Cztery długie dni temu. Miles ujrzał w wyobraźni mapę sieci tuneli czasoprzestrzennych. Nie było na niej punktów skokowych dających możliwość zboczenia ze standardowego najkrótszego szlaku z Escobaru do Obszaru Jacksona — w każdym razie nie zostały odkryte. Nie wyobrażał sobie, aby Bel chciałby się w tym momencie bawić w badacza Betańskiej Agencji Astrometrycznej. Tylko jeden statek wykonał skok na bardzo uczęszczanym szlaku, ale nie zmaterializował się po drugiej stronie… nieodwracalnie zmieniwszy się w smugę kwarków w strukturze czasoprzestrzeni. Powodem była jakaś drobna usterka w prętach Necklina czy układzie neurokontroli pilota. Kurierzy skokowi obserwowali jednak pilnie ruch na takich trasach i gdyby statek zniknął, natychmiast by o tym zameldowali.

Podjął decyzję — a właściwie został do tego zmuszony — co o kilka kolejnych stopni zwiększyło temperaturę gotującego się w nim gniewu. Odzwyczaił się ostatnio od tego, by do działania zmuszały go wypadki, których nie kontrolował. Do licha, tego nie miałem w planach na dzisiaj.

— W porządku, Sandy. Zwołaj naradę. Niech w sali odpraw „Triumpha” stawią się jak najszybciej komandor Quinn, komandor Bothari-Jesek i komodor Jesek.

Słysząc ich nazwiska, Hereld uniosła brwi, ale posłusznie zaczęła stukać w panel konsoli. Krąg Wtajemniczonych.

— Jakaś gówniana sprawa, admirale?

Zdobył się na zgryźliwy uśmiech i starając się zachować lekki ton, odrzekł:

— Nie, ale cholernie irytująca, poruczniku.

Niezupełnie tak. Co ten skończony idiota, jego braciszek Mark, zamierzał zrobić z oddziałem komandosów, który zabrał w tę podróż? Dwunastu dendariańskich żołnierzy w pełnym rynsztunku to wcale niemała siła. A jednak w porównaniu z możliwościami wojskowymi powiedzmy Domu Bharaputra… wystarczająca siła, żeby napytać sobie cholernej biedy, ale za mała, by osłonić ogniem własną ucieczkę. Myśląc o swoich ludziach — o Taurze, Boże! — którzy ślepo rzucają się za niedouczonym Markiem w jakieś taktyczne szaleństwo, ufając klonowi, jak gdyby to był on — czuł bezsilną wściekłość. W głowie wyły mu syreny i błyskały czerwone światła. Bel, dlaczego nie odpowiadasz?


Miles nie mógł przestać chodzić po głównej sali konferencyjnej „Triumpha”, okrążając duży stół z monitorem operacyjnym, dopóki Quinn nie uniosła głowy znad złożonych dłoni, by warknąć:

— Mógłbyś z łaski swojej usiąść?

Quinn nie zdradzała takiego niepokoju jak on; nawet nie obgryzała paznokci, które wciąż były zakończone regularnymi półksiężycami. Widząc to, nabrał nieco otuchy. Zawrócił na pięcie i usiadł. Zaczął bezwiednie tupać w podłogę wyłożoną wykładziną antypoślizgową. Quinn zatrzymała wzrok na jego bucie, zmarszczyła brwi, otworzyła usta, zamknęła i pokręciła głową. Przestał tupać i wyszczerzył zęby w sztucznym uśmiechu. Na szczęście, zanim nadmiar energii przerodził się w inny, jeszcze bardziej irytujący nerwowy odruch, do sali wszedł Baz Jesek.

— Elena jest w drodze z „Peregrine’a” — zameldował, siadając na swoim stałym miejscu i machinalnie włączając na konsoli interfejs techniczny floty. — Za parę minut powinna się zjawić.

— Dobrze, dzięki. — Miles skinął głową.

Główny mechanik był wysokim, szczupłym i ciemnowłosym mężczyzną. Kiedy Miles go poznał niemal dziesięć lat temu, gdy formowała się armia Najemników Dendarii, Baz zbliżał się do trzydziestki i sprawiał wrażenie spiętego i niezadowolonego człowieka. Cała flota składała się wówczas z Milesa, jego barrayarskiego ochroniarza, któremu towarzyszyła córka, oraz pilota gnębionego depresją samobójczą i dysponowała zdezelowanym frachtowcem przeznaczonym na złom. Mieli tylko kiepsko obmyślony plan, jak się szybko wzbogacić na przemycie broni. Miles odebrał przysięgę wasalną od Baza jako lord Vorkosigan, zanim jeszcze wymyślił admirała Naismitha. Dziś, trochę przed czterdziestką, Baz pozostał tak samo szczupły jak wtedy, nie miał już tak ciemnych włosów, był równie wyciszony jak przed dziesięciu laty, lecz nabrał nowej wiary w siebie, z której czerpał spokój. Przypominał Milesowi czaplę czyhającą na zdobycz w trzcinach na skraju jeziora, oszczędną w ruchach, która na długi czas zastyga jak posąg.

Po chwili w drzwiach ukazała się Elena Bothari-Jesek i zajęła miejsce obok męża. Oboje byli na służbie, więc ograniczyli powitanie do wymiany uśmiechów i przelotnego, ukradkowego dotknięcia dłoni. Drugi uśmiech Eleny był przeznaczony dla Milesa. Dopiero drugi.

Z całego Kręgu Wtajemniczonych Dendarian, którzy znali Milesa jako porucznika lorda Vorkosigana, Elena była z nim chyba najbliżej. Jej ojciec, nieżyjący sierżant Bothari, był wasalem, strażnikiem przybocznym i ochroną Milesa od dnia jego narodzin. Rówieśnicy, Elena i Miles, właściwie wychowywali się razem, odkąd księżna Vorkosigan roztoczyła nad pozbawioną matki dziewczynką macierzyńską opiekę. Elena znała admirała Naismitha, lorda Vorkosigana i zwykłego Milesa chyba najlepiej w całym wszechświecie.

A jednak postanowiła wyjść za mąż za Baza Jeseka… Miles pocieszał się, myśląc o Elenie jak o siostrze. Rzeczywiście, prawie była jego siostrą przyrodnią. Była niemal tego samego wzrostu co mąż, miała krótko obcięte hebanowe włosy i bladą, alabastrową cerę. W jej orlich rysach dostrzegał cień charciej twarzy sierżanta Bothariego, którego ołowiana brzydota mocą jakiejś genetycznej alchemii zmieniła się w złotą urodę córki. Eleno, wciąż cię kocham, niech to diabli… urwał tę myśl. Teraz miał Quinn. W każdym razie miał ją admirał Naismith, który stanowił jego część.

Jako oficer dendariański Elena była jego najwspanialszym dziełem. Obserwował, jak z nieśmiałej, niezrównoważonej i gniewnej dziewczyny, której płeć uniemożliwiała karierę w armii barrayarskiej, zmienia się w dowódcę oddziału, tajnego agenta, potem w oficera sztabowego, a na koniec dowódcę statku. Emerytowany komodor Tung powiedział o niej kiedyś, że jest jego drugim najzdolniejszym uczniem w rzemiośle wojennym. Miles zastanawiał się czasem, jaka część obecnie utrzymywanej siły Najemników Dendarii naprawdę służy Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa, jaka ma zadowolić jeden z kaprysów jego wieloaspektowej — albo popękanej — osobowości, a jaka ma stanowić prezent dla Eleny Bothari-Jesek. Doprawdy, wiatry historii wieją z kierunków nieodgadnionych.

— Wciąż nie ma żadnych wiadomości z „Ariela” — zaczął bez zbędnych wstępów Miles; z tymi ludźmi nie musiał się bawić w formalności. Znał ich doskonale, mógł w ich obecności myśleć na głos. Czuł się rozluźniony, mogąc być i Naismithem, i Vorkosiganem. Pozwalał sobie nawet na wplatanie w przeciągły betański akcent gardłowych spółgłosek barrayarskich, zwłaszcza gdy wymawiał soczyste przekleństwa. Był prawie pewien, że na tym spotkaniu muszą paść dosadne słowa. — Chcę ruszyć za nimi w pogoń.

Quinn zabębniła paznokciami w stół.

— Spodziewałam się tego. Ciekawe, czy mały Mark też? Uczył się od ciebie. Rozgryzł cię. Może to pułapka? Pamiętasz, jak cię ostatnim razem nabrał.

Miles skrzywił się.

— Pamiętam. Przemknęło mi przez myśl, że to mogłaby być zasadzka. Dlatego między innymi nie ruszyłem za nimi dwadzieścia godzin temu. — Zaraz po niezręcznej i szybko zakończonej odprawie dla oficerów. Był wówczas gotów natychmiast popełnić bratobójstwo. — Zakładając, zapewne słusznie, że Bela z początku udało mu się oszukać — czemu nie, wszyscy inni dali się oszukać — może Mark zdążył już popełnić błąd i Bel przejrzał na oczy, a my nie wiemy o tym tylko z powodu opóźnienia w przekazie wiadomości. Ale w tym wypadku mój rozkaz powinien już sprowadzić „Ariela” z powrotem.

— Mark bardzo dobrze ciebie gra, naprawdę świetnie — zauważyła Quinn. Wiedziała o tym z własnego doświadczenia. — Tak przynajmniej było dwa lata temu. Wygląda i zachowuje się zupełnie jak ty, gdy masz gorsze dni. Na pierwszy rzut oka jest doskonały. Jeśli nikt nie spodziewa się spotkania z sobowtórem.

— Ale Bel zdaje sobie sprawę, że takie spotkanie nie jest wykluczone — wtrąciła Elena.

— Tak — rzekł Miles. — Może więc Bel nie dał się oszukać. A może już wylądował za burtą.

— Mark potrzebował do obsługi statku załogi, jak nie tej, to innej — odezwał się Baz. — Chociaż niewykluczone, że czekała na niego całkiem nowa załoga.

— Gdyby planował tak otwarcie piracki atak i morderstwo, raczej nie wziąłby ze sobą oddziału dendariańskich komandosów. — W rozsądku można czasem odnaleźć otuchę. Czasem. Miles głęboko nabrał powietrza. — A może Bel został w jakiś sposób nakłoniony do współudziału w misji.

Baz uniósł pytająco brwi; Quinn bezwiednie zacisnęła zęby na paznokciu małego palca, ale go nie przegryzła.

— Jak nakłoniony? — zapytała Elena. — Nie pieniędzmi? — Uśmiechnęła się drwiąco. — Sądzisz, że Bel w końcu przestał próbować cię uwieść i szuka jakiejś namiastki?

— To wcale nie jest zabawne — burknął Miles. Baz usiłował zamaskować podejrzliwe chrząknięcie kaszlem, a na piorunujące spojrzenie Milesa odpowiedział obojętną miną, lecz nie wytrzymał i parsknął śmiechem.

— W każdym razie to stary żart — ustąpił ze znużeniem Miles. — Wszystko zależy od tego, co Mark kombinuje w Obszarze Jacksona. Przecież to… do diabła, mówiąc wprost, niewolnictwo praktykowane przez różnych twórców ludzkich ciał z Jacksona straszliwie koliduje z postępowymi betańskimi poglądami Bela. Jeżeli Mark ma zamiar podgryźć w jakiś sposób swoją dawną ojczyznę, mógł po prostu namówić Bela na udział w swoim planie.

— Kosztem floty? — zapytał Baz.

— Rzeczywiście, to… graniczy z buntem — zgodził się niechętnie Miles. — Nikogo nie oskarżam, tylko się głośno zastanawiam. Staram się rozważyć wszystkie ewentualności.

— Skoro tak, to czy istnieje możliwość, że celem Marka wcale nie jest Obszar Jacksona? — powiedział Baz. — Z przestrzeni Jacksona prowadzą cztery inne punkty skokowe. Może „Ariel” zmierza gdzieś dalej?

— Fizycznie to niewykluczone — odrzekł Miles. — Psychologicznie… ja też uczyłem się Marka. Chociaż nie mogę twierdzić, że go rozgryzłem, wiem, że Obszar Jacksona bardzo zaważył na jego życiu. To tylko przeczucie, ale bardzo głębokie. — Graniczące z pewnością.

— Jak tym razem Markowi udało się zniknąć i nas podejść? — spytała Elena. — Sądziłam, że CesBez miał go cały czas na oku.

— Owszem. Dostaję z biura Illyana regularne raporty — powiedział Miles. — Według ostatniego, który czytałem w kwaterze głównej CesBezu niecałe trzy tygodnie temu, Mark nadal przebywał na Ziemi. Ale tu znowu w grę wchodzi opóźnienie. Jeżeli opuścił Ziemię na przykład cztery czy pięć tygodni temu, raport na ten temat jest nadal w drodze z Ziemi do Illyana na Barrayar, a potem do mnie. Stawiam dolary betańskie przeciw czemukolwiek, że w ciągu najbliższych dni dostaniemy raport z ostrzeżeniem, że Mark zniknął z pola widzenia. Znowu.

— Znowu? — odezwała się Elena. — Czyżby wcześniej to się już zdarzało?

— Kilka razy. Dokładnie trzy. — Miles zawahał się. — Posłuchajcie, trzy razy w ciągu dwóch lat sam próbowałem się z nim skontaktować. Zapraszałem go na Barrayar albo przynajmniej prosiłem, żeby się ze mną spotkał. I za każdym razem wpadał w panikę, chował się i zmieniał tożsamość — dobrze to potrafi od czasu niewoli u komarrskich terrorystów — a ludzie Illyana szukali go parę tygodni czy nawet miesięcy. Illyan prosił mnie, żebym nie próbował kontaktować się z Markiem bez jego pozwolenia. — Zamyślił się. — Matka bardzo chce, żeby przyjechał, lecz nie rozkaże IIlyanowi go porwać. Z początku przyznawałem jej rację, ale teraz mam wątpliwości.

— Jako twój klon… — zaczął Baz.

— Mój brat — poprawił Miles, wpadając mu w słowo. — Brat. Sprzeciwiam się użyciu terminu „klon” w odniesieniu do Marka. Zabraniam tego. „Klon” sugeruje coś zamiennego. Brat jest kimś wyjątkowym. Zapewniam was, że Mark jest wyjątkowy.

— Czy przewidując kolejny ruch… Marka — zaczął ostrożniej Baz — można kierować się logiką? Jest rozsądny?

— Jeżeli jest, to nie przez błąd Komarrczyków. — Miles wstał i znów zaczął krążyć wokół stołu, nie zważając na zrozpaczone spojrzenia Quinn. Unikał jej wzroku, wpatrując się we własne buty, szare na szarej wykładzinie. — Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się o jego istnieniu, Illyan kazał swoim agentom prześwietlić go z każdej strony. Zapewne chciał się w jakiś sposób zrehabilitować za to, że CesBez przez tyle lat nic o nim nie wiedział. Widziałem wszystkie raporty. Próbowałem przeniknąć umysł Marka. — Miles skręcił, obszedł drugą stronę stołu i zawrócił.

— Jego życie w żłobku klonów u Bharaputry nie było wcale takie złe — cackają się z tymi ciałami — ale mam wrażenie, że zmieniło się w koszmar, kiedy zabrali go komarrscy rebelianci. Szkolili go, żeby został mną, ale ilekroć zdawało się im, że już osiągnęli cel, robiłem coś nieoczekiwanego i musieli zaczynać od początku. Wciąż zmieniali i dopracowywali plany. Spisek ciągnął się jeszcze przez długie lata od dnia, kiedy pierwszy raz zaświtała im nadzieja na jego powodzenie. Stanowili niewielką grupę, zresztą i tak brakowało im pieniędzy. Ich przywódca, Ser Galen, sam był chyba na wpół obłąkany. — Jeszcze jedno kółko i jeszcze jedno.

— Czasem Galen traktował Marka, jakby wiązał z nim nadzieję na komarrskie powstanie, obchodził się z nim jak z jajkiem i wmawiał, że w wyniku zamachu stanu zostanie cesarzem Barrayaru. Czasem jednak Galen popełniał błąd i widział w Marku genetyczny odpowiednik naszego ojca. Z nienawiści do rodu Vorkosiganów i Barrayaru traktował go jak chłopca do bicia. Najokrutniejsze kary, prawdziwe tortury, na swój użytek — a może i Marka — nazywał „niezbędną dyscypliną”. Informacje o tym zdobył agent Illyana podczas mało legalnego przesłuchania jednego z byłych podkomendnych Galena, którego naszprycowano fast-pentą, więc to szczera prawda. — Jeszcze jedno kółko.

— Dam wam przykład. Wszystko wskazuje na to, że Mark i ja mamy różny metabolizm. Ilekroć waga Marka przekraczała moją, zamiast wykazać się rozsądkiem i wyregulować jego apetyt lekami, Galen najpierw przez wiele dni nie dawał mu jedzenia, potem pozwalał się objadać, a następnie, grożąc mu paralizatorem, zmuszał do ćwiczeń, dopóki Mark nie zwymiotował. Naprawdę robił dziwne i straszne rzeczy. Widocznie Galen bardzo łatwo tracił zimną krew, przynajmniej jeśli w grę wchodził Mark. A może z rozmysłem próbował wpędzić Marka w szaleństwo. Chciał stworzyć Szalonego Cesarza Milesa, który mógłby urządzić powtórkę z panowania Szalonego Cesarza Yuriego i odgórnie zniszczyć rząd Barrayaru. Przesłuchiwany człowiek zdradził, że kiedyś Mark próbował wymknąć się wieczorem, po prostu urwać się, i nawet udało mu się oddalić na jakiś czas, ale sprowadzili go z powrotem siepacze Galena. Galen wpadł w szał, oskarżył go o próbę ucieczki, wziął paralizator i… — kątem oka dojrzał pobladłą twarz Eleny i szybko ugryzł się w język, zmieniając zakończenie: — zrobił mu coś okropnego. — Co nie mogło poprawić sprawności seksualnej Marka. Według informatora podobno nawet siepacze Galena błagali go, aby przestał.

— Nic dziwnego, że nienawidził Galena — szepnęła Quinn.

Elena posłała mu ostrzejsze spojrzenie.

— Nie mogłeś nic zrobić. Wtedy nie miałeś pojęcia o istnieniu Marka.

— Powinniśmy byli wiedzieć.

— No dobrze. W jakim stopniu poczucie winy, które odczuwasz, wypacza twoje myślenie, admirale?

— W jakimś na pewno — przyznał. — Dlatego zaprosiłem was tutaj. Potrzebuję waszej opinii w tej sprawie. — Zamilkł i zmusił się, by usiąść. — Ale to nie jedyny powód. Przed tą historią ze skokiem „Ariela” prosto w tunel zacząłem wam podawać szczegóły prawdziwej nowej misji.

— Aha — odezwał się zadowolony Baz. — Nareszcie.

— Nowy kontrakt. — Mimo że myśli zajmowały mu inne sprawy, uśmiechnął się. — Zanim pokazał się Mark, udało mi się załatwić zadanie, w którym nic nie może się nie udać. Pełnopłatne wakacje.

— Co takiego, niewojskowy urlop? — zażartowała Elena. — Sądziłam, że za takie pomysły lekceważyłeś starego admirała Osera.

— Zmieniłem się. — Jak zawsze poczuł ukłucie żalu na myśl o nieżyjącym admirale. — Jego filozofia dowodzenia wydaje mi się coraz bardziej interesująca. Chyba się starzeję.

— Albo doroślejesz — podsunęła Elena. Wymienili ironiczne spojrzenia.

— W każdym razie — ciągnął Miles — wysokie dowództwo Barrayaru chce wyposażyć pewną daleką niezależną stację transferową w broń nowocześniejszą niż ta, którą teraz dysponuje. Stacja Vega nieprzypadkowo leży tuż za tylnym wejściem do Cesarstwa Cetagandy. Jednak owa republika leży na bardzo niewygodnym skrzyżowaniu szlaków w sieci tuneli czasoprzestrzennych. Quinn, poproszę mapę.

Quinn wyświetliła trójwymiarowy holowidowy schemat Stacji Vega i jej sąsiadów. Siatkę tuneli czasoprzestrzennych oznaczono na nim migotliwymi nierównymi liniami, które łączyły zamglone sfery lokalnych układów przestrzeni.

— Spośród trzech punktów skokowych kontrolowanych przez Stację Vega jeden prowadzi do strefy wpływów cetagandańskich przez podporządkowane imperium Ola Trzy, jeden blokuje Toranira, czasami sojusznik, czasami wróg Cetagandy, a trzeci opanowała Jutrzenka Zoave, neutralna wobec Cetagandy, ale nieufna w stosunku do potężnego sąsiada. — Quinn ilustrowała jego słowa, podświetlając każdy z wymienionych układów. — Ola Trzy i Toranira całkowicie blokują Stację Vega, uniemożliwiając import jakiejkolwiek kosmicznej broni, czy to ofensywnej, czy defensywnej. Zoave pod presją Cetagandy niechętnie przystąpiła do embarga na dostawy broni.

— Zatem którędy mamy się tam dostać? — zapytał Baz.

— Prosto przez Toranirę. Przemycimy konie pociągowe.

— Co? — zdumiał się Baz, a Elena uśmiechnęła się, zrozumiawszy, o czym Miles mówi.

— Nigdy o tym nie słyszałeś? Nie znasz tego kawałka historii Barrayaru? Otóż podczas Pierwszego Krwawego Wieku książę Selig Vorkosigan prowadził wojnę z lordem Vorwynem z Hazelbright. Miasto Vorkosigan Voshnoi było oblężone. Dwa razy w tygodniu patrole lorda Vorwyna zatrzymywały szalonego, ubranego na kolorowo człowieka, który prowadził sznur koni ciągnących wielkie paki. Przetrząsa li ładunek, szukając kontrabandy, jedzenia, zapasów, ale zawsze znajdowali same śmieci. Dźgali i grzebali w nich, wysypywali na ziemię — on zawsze pieczołowicie wszystko zbierał — jego też strącali na ziemię i przeszukiwali, ale w końcu musieli go puścić. Po zakończeniu wojny jeden z wartowników granicznych Vorwyna przypadkowo spotkał w tawernie wasala księcia Seliga. „Wiemy, że coś przemycaliście. Co to było?”. A wasal księcia Seliga odparł: „Konie”.

— Przeszmuglujemy statki. A konkretnie „Triumpha”, „D16” i „Ariela”, które należą do floty. Wejdziemy w przestrzeń Stacji Vega przez Toranirę, oficjalnie mając w planie tranzyt i przelot na Illyrikę. I tak naprawdę będzie. Wyjdziemy przez Zoave z taką samą liczbą żołnierzy, lecz bez trzech starych statków. Następnie polecimy na Illyrikę odebrać trzy nowiutkie okręty, które w tej chwili buduje się w orbitalnych stoczniach illyrikańskich. To prezent od cesarza Gregora z okazji Święta Zimy.

Baz zamrugał zaskoczony.

— Uda się?

— Nie ma powodów, żeby się nie udało. Całą czarną robotę — przepustki, wizy, łapówki — wzięli na siebie tamtejsi agenci CesBezu. My mamy jedynie przemknąć, nie wzbudzając niczyjego zaniepokojenia ani podejrzeń. Nie toczy się tam żadna wojna, toteż nie powinien paść ani jeden strzał. Szkopuł w tym, że jedna trzecia towaru, jaki mamy do przehandlowania, odleciała do Obszaru Jacksona — zakończył Miles z prychnięciem.

— Ile mamy czasu na odzyskanie „Ariela”? — zapytała Elena.

— Mniej, niż potrzeba. CesBez wyznaczył nam margines kilku dni. Flota musi opuścić Escobar przed końcem tygodnia. Przedtem planowałem odlot na jutro.

— Czyli mamy lecieć bez „Ariela”? — spytał Baz.

— Będziemy musieli. Ale nie z pustymi rękami. Mam pomysł na zamianę. Quinn, przełącz do Baza dane techniczne tych illyrikańskich cudeniek.

Quinn pochyliła się nad zabezpieczoną kostką danych w panelu swojej konsoli, wysyłając do stanowiska Baza strumień zakodowanych informacji. Mechanik zaczął przewijać pokazy reklamowe, opisy, specyfikacje i plany illyrikańskich budowniczych. Jego szczupłą twarz rozświetlił rzadko u niego spotykany uśmiech.

— Dziadek Szron jest w tym roku niezwykle szczodry — rzekł półgłosem. Kiedy wyświetliły się dane o napędzie statku, rozchylił w zachwycie usta i zaczął łapczywie pochłaniać wzrokiem informacje.

Miles pozwolił mu pławić się w rozkoszy jeszcze kilka minut.

— Dobra — powiedział, a Baz zmieszany uniósł głowę. — Najbardziej zbliżonym do „Ariela” statkiem pod względem uzbrojenia jest „Jayhawk” komandora Truzillo. — Niestety, Truzillo nie jest zatrudniony przez flotę, ale zawarł indywidualny kontrakt z korporacją jako dowódca statku. — Sądzicie, że można go przekonać do zamiany? Jego nowy statek będzie nowszy i szybszy, ale choć uzbrojenie będzie miał na pewno lepsze niż „Ariel”, to jednak gorsze od „Jayhawka”. Z początku chciałem, żebyśmy wymienili wszystkie okręty na lepsze, kiedy tylko wykombinowaliśmy tę transakcję.

Elena uniosła brwi z uśmiechem.

— Znowu jeden z twoich scenariuszy, tak?

Wzruszył ramionami.

— Illyan prosił mnie, żebym rozwiązał sprawę embarga na dostawy broni i przyjął moją propozycję.

— Och… — Baz mruczał jak kot, wciąż przeglądając dane techniczne statków. — Zaczekajcie, aż Truzillo to zobaczy… i to… i…

— Sądzisz więc, że uda ci się go przekonać? — zapytał Miles.

— Owszem — uspokoił go pewnym głosem Baz. Spojrzał na admirała. — Tobie też może się udać.

— Niestety, wybieram się w przeciwnym kierunku. Chociaż, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, być może dogonię was później. Obejmiesz dowództwo tej misji, Baz. Quinn przekaże ci szczegółowe rozkazy, wszystkie kody i kontakty — wszystko, co dostałem od Illyana.

Baz skinął głową.

— Dobrze, admirale.

— Wezmę „Peregrine’a” i ruszę za „Arielem” — dodał Miles.

Baz i Elena wymienili ukradkowe, przelotne spojrzenie.

— Dobrze, admirale — niemal od razu powtórzyła jak echo Elena. — Zmieniłam na „Peregrinie” stan gotowości z cyklu dwudziestoczterogodzinnego na godzinny. Kiedy mam uzgodnić nasz odlot z kontrolą lotów Escobaru?

— Za godzinę. — Mimo że nikt nie domagał się dalszych wyjaśnień, dodał: — „Peregrine” jest trzecim pod względem szybkości i nieźle uzbrojonym okrętem, zaraz po „Jayhawku” i „Arielu”. Sądzę, że pośpiech odegra tu najważniejszą rolę. Gdyby udało się wyprzedzić „Ariela”… cóż, o wiele lepiej jest zapobiec nieszczęściu, niż próbować robić porządek, kiedy już coś się stanie. Przykro mi, że nie wyjechałem wczoraj, ale nie mogłem pozostawić żadnych niedomówień. Jako członka załogi przydzielam sobie Quinn, ponieważ ma spore doświadczenie w prowadzeniu działań wywiadowczych na Obszarze Jacksona.

Quinn potarła rękę.

— Dom Bharaputra jest cholernie niebezpieczny, jeżeli tam właśnie zmierza Mark. Mają grube pieniądze, robią duże i śmierdzące interesy i nigdy nie zapominają o zemście.

— A jak sądzisz, dlaczego unikam tego miejsca? Istnieje też niebezpieczeństwo, że niektórzy z Jacksończyków wezmą Marka za admirała Naismitha. Na przykład baron Ryoval.

Baron Ryoval niezmiennie stanowił zagrożenie. Ledwie trzy miesiące temu Dendarianie pozbyli się ostatniego łowcy nagród, którego Ryoval wysłał na poszukiwanie skalpu admirała Naismitha; już czwartego. Zdarzało się tak niemal dokładnie co rok. Być może Ryoval wysyłał agenta z okazji rocznicy ich pierwszego spotkania. Ryoval nie dowodził wielkimi siłami, nie miał też rozległych wpływów, ale obdarzony był niezmierzoną cierpliwością i mógł wytrwać w swoim zamiarze bardzo długo.

— Rozważałeś jakieś inne rozwiązanie? — spytała wolno Quinn. — Na przykład, posłać ostrzeżenie do Obszaru Jacksona. Żeby Dom Fell aresztował Marka i skonfiskował „Ariela”, dopóki się po nich nie zgłosisz. Fell tak bardzo nienawidzi Ryovala, że ochroni przed nim Marka choćby po to, by rozdrażnić barona.

Miles westchnął.

— Myślałem nad tym. — Kreślił palcem esyfloresy na gładkim blacie.

— Pytałeś nas o opinie, Miles — zauważyła Elena. — Co złego jest w tym pomyśle?

— Ma szansę powodzenia. Ale jeżeli Mark naprawdę zdołał przekonać Bela, że jest mną, mogą stawiać opór przy próbie aresztowania. Z fatalnym skutkiem. Mark ma paranoję na punkcie Jacksona. W ogóle jest paranoikiem, koniec i kropka. Nie wiem, do czego jest zdolny w panice.

— Strasznie się przejmujesz wrażliwością Marka — powiedziała Elena.

— Staram się go nakłonić, żeby mi zaufał. Nie mogę zaczynać od zdrady.

— Wziąłeś pod uwagę, ile będzie kosztował ten wypad, gdy rachunek wyląduje na biurku Simona Illyana? — zapytała Quinn.

— CesBez zapłaci. Bez słowa.

— Jesteś pewien? — nie ustępowała Quinn. — Co CesBez może teraz mieć do Marka, który jest tylko pozostałością po nieudanym spisku? Barrayarowi nie grozi już, że w sekrecie podstawią go zamiast ciebie. Wydawało mi się, że śledzili go tylko z uprzejmości wobec nas. Kosztowna uprzejmość, nawiasem mówiąc.

— Głównym celem CesBezu jest strzeżenie Cesarstwa Barrayaru — zaczął ostrożnie Miles. — Co nie ogranicza się jedynie do ochrony osoby Gregora i prowadzenia galaktycznych działań szpiegowskich. — Zatoczył ręką koło, pokazując, że ma na myśli flotę dendariańską, niezbyt gęstą, ale sięgającą bardzo daleko siatkę agentów Illyana, attache wojskowych i informatorów. — Służba Bezpieczeństwa musi także pilnować najbliższych spadkobierców Gregora. Nie tylko po to, aby ich chronić, ale również by uchronić cesarstwo przed spiskami, które mogliby uknuć oni sami albo ktoś, kto chciałby się nimi posłużyć. Doskonale wiem, że dziś kwestia, kto jest spadkobiercą Gregora, wydaje się nie do rozwiązania. Życzę mu, żeby się ożenił i rozwiązał w końcu ten dylemat. — Miles zamilkł, wahał się przez dłuższą chwilę. — Według niektórych lord Mark Piotr Vorkosigan może wysuwać roszczenia do tronu Cesarstwa Barrayaru tuż po mnie. Wówczas staje się nie tylko obiektem zainteresowania CesBezu, ale przede wszystkim naszym. Pościg za „Arielem” jest więc w pełni uzasadniony.

— Da się uzasadnić — poprawiła cierpko Quinn.

— Wszystko jedno.

— Skoro Barrayar — jak często twierdziłeś — nie zaakceptowałby cię jako cesarza, podejrzewając, że jesteś mutantem, można by sądzić, że wpadłby w szał, gdyby w rezydencji cesarza miał zamieszkać twój klon — rzekł Baz. — Twój brat bliźniak — poprawił się pospiesznie, bo Miles już otwierał usta.

— Prawdopodobieństwo, że taka sytuacja wyniknie, wcale nie musi być duże; wystarczy, że istnieje możliwość próby przejęcia tronu, żeby zainteresował się tym CesBez. — Miles prychnął. — To śmieszne. Komarrczycy cały czas uważali swojego pseudo-Milesa za fałszywego pretendenta. Nie sądzę, żeby oni czy sam Mark zorientowali się, że jest prawdziwym pretendentem. Cóż, najpierw musiałbym umrzeć, więc z mojego punktu widzenia to sprawa czysto hipotetyczna. — Zabębnił w stół i wstał. — Czas ruszać.

Już za drzwiami Elena spytała go cicho:

— Miles, czy twoja matka też widziała te straszne raporty Illyana… o Marku?

Uśmiechnął się ponuro.

— A jak sądzisz, kto je zamówił?

Загрузка...