ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Po zakończeniu przydługiej i nużącej ceremonii podatkowej służba rezydencji cesarskiej rozpoczęła bankiet dla tysiąca gości, których posadzono w kilku komnatach według rangi. Mark znalazł się naprzeciw stołu, przy którym siedział sam Gregor. Pod pretekstem delektowania się winem i wykwintnymi potrawami nie mówił zbyt wiele do sąsiadów przy stole. Popijał i żuł jak najwolniej. Mimo to po jakimś czasie poczuł się nieprzyjemnie przejedzony, a w głowie zaczęło mu się kręcić od alkoholu. Dopiero wtedy zauważył, że księżna podczas wszystkich toastów ledwie moczy usta. Poszedł za jej przykładem. Żałował, że nie dostrzegł tego wcześniej, ale na szczęście później dał radę odejść od stołu na własnych nogach i pokój chybotał się tylko troszeczkę.

Mogło być gorzej. Mogłem przez to wszystko przechodzić, udając cały czas Milesa Vorkosigana.

Księżna zaprowadziła go do sali balowej wyłożonej błyszczącą intarsjowaną posadzką, która oczekiwała na tancerzy, choć na razie nikt jeszcze nie tańczył. W kącie ustawiła się prawdziwa orkiestra złożona z ludzi ubranych w uniformy Cesarskich Sił Zbrojnych. W tej chwili grało tylko kilku muzyków — na początek jakąś muzykę kameralną. Wysokie drzwi po jednej stronie sali prowadziły na promenadę, gdzie mogli znaleźć wytchnienie spragnieni nocnego chłodu goście. Mark odnotował to w pamięci, by później móc tamtędy umknąć. Jakże chciałby teraz znaleźć się sam w ciemnościach. Zaczynał nawet tęsknić za swoją kabiną na pokładzie „Peregrine’a”.

— Tańczy pani? — zapytał księżnę.

— Dziś tylko raz.

Jej tajemnicza odpowiedź wkrótce się wyjaśniła. Zjawił się cesarz Gregor i ze swym poważnym uśmiechem poprowadził księżnę na parkiet, aby oficjalnie rozpocząć bal. Gdy orkiestra skończyła wstęp, dołączyły do nich inne pary. Tańce Vorów były dość wolne i konwencjonalne, a pary zamiast tańczyć osobno, poruszały się raczej w skomplikowanych grupach w sposób tak precyzyjny, że nie sposób było zapamiętać wszystkich kroków i gestów. Mark uznał, że to pewna alegoria układów na tej planecie.

Pozbawiony swej towarzyszki i opiekunki, Mark uciekł do bocznej sali, gdzie muzyka rozbrzmiewała tylko w tle. Pod ścianą stały stoły uginające się od jedzenia i napojów. Przez chwilę tęsknie pomyślał, że świetnie by było upić się do nieprzytomności. Słodka nieświadomość… Jasne, proszę bardzo. Upij się publicznie, a potem odchoruj to na oczach wszystkich. Właśnie tego potrzebowała księżna. Już i tak niewiele mu brakowało.

Wycofał się pod okno. Jego ponura mina potrafiła chyba odstraszyć każdego, kto chciałby się doń zbliżyć. Oparł się o ścianę obok futryny i skrzyżował ręce na piersi, przygotowując się do przetrwania balu. Może uda mu się przekonać księżnę, aby zabrała go do domu wcześniej, skoro już miała za sobą swój jedyny taniec. Wszystko wskazywało jednak na to, że pracuje nad tłumem gości. Mimo że wydawała się swobodna, wesoła i przyjazna, Mark nie usłyszał dziś z jej ust ani jednego słowa, które nie służyłoby jakiemuś celowi. Zdumiewające było jej opanowanie w obliczu napięcia, w jakim żyła od wielu dni.

Mark pogrążył się w jeszcze czarniejszym nastroju, gdy zaczął myśleć o pustej kriokomorze. CesBez nie może być wszędzie, powiedziała kiedyś księżna. Niech to szlag… CesBez miał widzieć wszystko. Dlatego przecież na kołnierzu Illyana złowieszczo połyskiwało srebrne oko Horusa. A może opinia o CesBezie to zwykła propaganda?

Jedno Mark wiedział na pewno. Miles sam nie wydostał się z kriokomory. Bez względu na to, czy ciało Milesa uległo rozkładowi, czy nadal jest zamrożone, muszą istnieć jacyś świadkowie. Jakaś nitka, mały haczyk, powiązanie, ślad rozsypanych okruszków prowadzący do rozwiązania krwawej zagadki — coś. Chyba umrę, jeśli nic się nie znajdzie. Musi coś być.

— Lord Mark? — odezwał się pogodny głos.

Do tej pory oglądał własne buty, ale podniósł wzrok i ujrzał przed sobą przepiękny dekolt obramowany malinowym muślinem i białą koronką. Delikatna linia obojczyka, gładkie krągłości i alabastrowa skóra tworzyły niemal abstrakcyjną rzeźbę, przywodzącą na myśl przekrzywioną trójwymiarową mapę topograficzną. Wyobraził sobie, że maleńki niczym owad przechadza się boso po tych miękkich wzgórzach i dolinach…

— Lord Mark? — powtórzyła z wahaniem.

Odchylił głowę w nadziei, że ciemności zamaskują rumieniec zażenowania na jego policzkach i odważył się spojrzeć jej w oczy. Nic nie poradzę, taki mam wzrost. Przepraszam. Twarz dziewczyny była równie przyjemna dla oka: intensywnie błękitne oczy, kąciki ust uniesione w niepewnym uśmiechu. Zwyczajem młodych kobiet w krótkie popielato — blond loki wpięła drobne różowe kwiaty, poświęcając ich życie na rzecz podkreślenia własnej urody. Jednak kwiaty nie potrafiły się utrzymać na krótkich włosach i kilka lada chwila mogło wypaść.

— Tak? — Zabrzmiało to zbyt ostro. Opryskliwie. Spróbował jeszcze raz, łagodniejszym tonem: — Lady…?

— Och. — Uśmiechnęła się. — Nie jestem żadna lady, tylko Kareen Koudelka.

Zmarszczył brwi.

— Krewna komodora Clementa Koudelki? — Nazwisko jednego z wysokich oficerów Arala Vorkosigana. Pojawiło się na liście Galena wśród ludzi, których Mark miał zabić przy nadarzającej się okazji.

— To mój ojciec — powiedziała z dumą.

— Hm… czy jest tutaj? — spytał nerwowo Mark.

Uśmiech zniknął. Kareen Koudelka westchnęła.

— Nie. W ostatniej chwili musiał pojechać do kwatery głównej.

— Aha. — Jasne. Ciekawe, ilu ludzi powinno tu dzisiaj być, ale zabrakło ich z powodu niedyspozycji premiera. Gdyby Mark naprawdę był wrogim agentem, którym miał zostać w tamtym życiu, mógłby bez trudu dojść, kto naprawdę odgrywa kluczową rolę wśród popleczników Arala Vorkosigana, bez względu na to, co wynikało z hierarchii oficerów.

— Rzeczywiście nie wygląda pan tak samo jak Miles — powiedziała, lustrując go badawczo. — Mark zesztywniał, lecz uznał, że wciągając brzuch, zwróciłby tylko uwagę na jego wielkość. — Ma pan mocniejsze kości. Nieźle byłoby zobaczyć was razem. Prędko wróci?

O niczym nie wie, pomyślał ze zgrozą. Nie wie, że Miles nie żyje, nie wie, że ja go zabiłem.

— Nie — mruknął. A potem z masochistyczną ciekawością zapytał: — Też była pani w nim zakochana?

— Ja? — Parsknęła śmiechem. — Nie mam szans. Mam trzy starsze siostry i wszystkie są ode mnie wyższe. Nazywają mnie krasnalem.

Mark czubkiem głowy sięgał jej do ramienia, co oznaczało, że Kareen jest wzrostu przeciętnej kobiety z Barrayaru. Jej siostry musiały być olbrzymkami. W typie Milesa. Poczuł płynącą delikatnymi falami woń kwiatów w jej włosach lub skóry.

Żal i cierpienie ścisnęły mu boleśnie serce. Gdyby nie tamto. Gdybym tego tak nie spaprał, to mogłaby być moja wielka chwila. Kareen patrzyła na niego życzliwie i uśmiechała się, ponieważ nie wiedziała, co zrobił. Przypuśćmy jednak, że skłamałby, że wbrew rozsądkowi, który Ivana nie opuszczał nawet w najbardziej pijackich marzeniach, postanowiłby spróbować z tą dziewczyną; że zaprosiłaby go na tę wspinaczkę jak Milesa — co wtedy? Czy dobrze by się bawiła, widząc jego nagość i niemoc? Jak dusi się niemal na śmierć, bezradny, nieszczęsny… na samą myśl o tym bólu i upokorzeniu pociemniało mu w oczach. Zgarbił się i jęknął:

— Na litość boską, proszę odejść.

Błękitne oczy zmierzyły go zaskoczonym, niedowierzającym spojrzeniem.

— Pym ostrzegał mnie, że miewa pan zły humor… cóż, dobrze. — Wzruszyła ramionami i odwróciła się, odrzucając głowę.

Parę różowych kwiatków wysunęło się z jej włosów i poleciało na podłogę. Mark rzucił się na nie.

— Proszę zaczekać!

Odwróciła się, marszcząc brwi.

— O co chodzi?

— Spadły pani kwiaty. — Wyciągnął do niej stulone dłonie, w których trzymał zgniecione różowe kuleczki. Próbował się uśmiechnąć, ale obawiał się, że wyszło mu tak samo źle jak z kwiatkami.

— Och. — Wzięła je od niego. Miała długie palce zakończone krótkimi, pozbawionymi lakieru paznokciami — kobieta o takich dłoniach na pewno nie pędziła próżniaczego życia. Obejrzała kwiaty, jak gdyby niepewna, czy ma je ponownie wpiąć we włosy. W końcu bezceremonialnie wsunęła je między loki na czubku głowy, gdzie zupełnie nie pasowały do reszty i znacznie gorzej się trzymały. Potem znów odwróciła się, by odejść.

Powiedz coś, bo stracisz jedyną szansę!

— Nie nosi pani długich włosów jak inne — wyrzucił z siebie. O, nie, jeszcze pomyśli, że ją krytykuje…

— Nie mam czasu się z nimi bawić. — Bezwiednie przeczesała palcami kilka loków, roztrącając nieszczęsne roślinki.

— A co takiego pani robi?

— Głównie się uczę. — Ożywienie, które zniknęło z twarzy dziewczyny po jego brutalnej demonstracji niechęci, zdawało się powoli wracać. — Księżna Vorkosigan obiecała mi, że jeżeli dalej będę miała dobre wyniki, w przyszłym roku wyśle mnie do szkoły na Kolonii Beta! — Jej oczy błysnęły jak ostrza laserowych skalpeli. — Poradzę sobie. Jeszcze im pokażę. Jeżeli Miles daje sobie radę, ja też mogę.

— Wie pani, co robi Miles? — spytał nagle zaniepokojony.

— Udało mu się przecież skończyć Cesarską Akademię Wojskową. — Uniosła podbródek, jak gdyby w natchnieniu. — Wszyscy mówili, że jest mizerny i chorowity, że to strata czasu i na pewno młodo zginie. Kiedy mu się powiodło, mówili, że to grzeczność wobec jego ojca. Ale on skończył akademię prawie z najlepszym wynikiem, a z tym jego ojciec chyba nie miał nic wspólnego. — Z satysfakcją pokiwała głową.

Jednak mieli rację, że umrze młodo. Najwyraźniej nic nie wiedziała o małej prywatnej armii Milesa.

— Ile ma pani lat? — zapytał.

— Osiemnaście.

— Ja mam, hm, dwadzieścia dwa.

— Wiem. — Nadal przyglądała mu się z zainteresowaniem, lecz ostrożniej. Nagle w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Spytała ciszej: — Martwi się pan o księcia Arala, prawda?

Nadzwyczaj wyrozumiałe wytłumaczenie jego nieuprzejmości.

— Księcia, mojego ojca — powtórzył. Miles mówił to jednym tchem. — Między innymi.

— Zaprzyjaźnił się pan tu z kimś?

— Właściwie… sam nie wiem. — Z Ivanem? Z Gregorem? Z matką? Czy któreś z nich można w ogóle nazwać przyjacielem? — Starałem się przede wszystkim poznać rodzinę. Rodziny też nigdy przedtem nie miałem.

Uniosła w zdumieniu brwi.

— Ani przyjaciół?

— Nie. — Dziwnie było uświadomić to sobie. Tak późno. — Ale chyba nigdy mi ich nie brakowało. Zawsze miałem pilniejsze sprawy. — I wciąż mam.

— Miles chyba zawsze miał wielu przyjaciół.

— Nie jestem Milesem — warknął Mark trafiony w czuły punkt. Nie, to nie jej wina. Gdziekolwiek by go dotknąć, zawsze trafiało się w czuły punkt.

— Widzę… — Zamilkła, bo z sąsiedniej sali dobiegły nowe dźwięki muzyki. — Chciałby pan zatańczyć?

— Nie znam waszych tańców.

— To taniec lustrzany. Każdy go potrafi zatańczyć, jest bardzo łatwy. Trzeba po prostu powtarzać wszystko, co robi partner.

Zerknął przez łukowe przejście, myśląc o drzwiach prowadzących na promenadę.

— A może… wyjdziemy na dwór?

— Dlaczego? Nie mógłby mnie pan wtedy zobaczyć.

— Mnie też nikt nie mógłby zobaczyć. — Nagle coś wzbudziło w nim poważne podejrzenie. — Moja matka o to panią prosiła?

— Nie…

— Lady Vorpatril?

— Nie! — Roześmiała się. — Dlaczego miałyby to robić? Chodźmy, bo zaraz przestaną grać! — Chwyciła go za rękę i energicznie pociągnęła w stronę sali balowej, gubiąc po drodze jeszcze kilka kwiatków. Mark wolną ręką złapał parę pączków, które osunęły się po jego tunice, i ukradkiem schował je w kieszeni spodni. Ratunku, zostałem porwany przez entuzjastkę…! Bywał w gorszych sytuacjach. Jego wargi rozciągnęły się w ironicznym półuśmiechu.

— Nie wstydzi się pani tańczyć z żabą?

— Co?

— Ivan coś takiego mówił.

— Ach, Ivan. — Wzruszyła ze wzgardą białymi ramionami. — Proszę nie zwracać na niego uwagi, jak my.

Lady Cassio, jesteś pomszczona. Mark trochę się rozchmurzył, więc jego ponuractwo było nieco mniej widoczne.

Lustrzany taniec wyglądał rzeczywiście tak, jak Kareen go opisała. Partnerzy stali zwróceni do siebie twarzami, pochylając się, poruszając i kołysząc w rytm muzyki. Tempo było żywsze niż w dużych tańcach grupowych, toteż na parkiecie zjawiło się więcej młodszych par.

Czując się okropnie widoczny, Mark wraz z Kareen dołączył do tancerzy i zaczął naśladować jej ruchy, pozostając odrobinę w tyle. Rzeczywiście tak jak powiedziała, mniej więcej po piętnastu sekundach zorientował się, o co chodzi w tańcu. Zaczął się nawet trochę uśmiechać. Starsze pary poruszały się elegancko i z powagą, lecz młodsi wykazywali się większą pomysłowością. Jeden młody Vor, wykorzystując ruch ręki, położył palec na nosie i rozczapierzył pozostałe w geście będącym drwiną z partnerki, która złamała zasady i nie powtórzyła tej figury, za to on doskonale sparodiował jej oburzenie. Mark się roześmiał.

— Wygląda pan zupełnie inaczej, gdy się pan śmieje — oświadczyła ze zdziwieniem Kareen. Przekrzywiła zaskoczona głowę.

On także przechylił głowę.

— Inaczej niż kiedy?

— Nie wiem. Nie tak… pogrzebowo. Tam w kącie wyglądał pan, jakby stracił najlepszego przyjaciela.

Gdybyś tylko wiedziała. Wykonała piruet; on zrobił to samo. Ukłonił się zamaszyście; zdumiona, ale zadowolona powtórzyła za nim ukłon. Wyglądała uroczo.

— Będę musiała sprawić, żeby znowu się pan zaśmiał — postanowiła. I z kamienną miną opowiedziała mu jeden po drugim trzy nieprzyzwoite dowcipy. Absurdalny kontrast dosadnych słów z jej dziewczęcą niewinnością sprawił, że Mark musiał wybuchnąć śmiechem.

— Skąd zna pani takie świństwa?

— Rzecz jasna od moich starszych sióstr. — Wzruszyła ramionami.

Mark naprawdę żałował, kiedy muzyka ucichła. Tym razem to on zaciągnął Kareen do sali obok, żeby się czegoś napili, a potem na promenadę. Gdy przestał się koncentrować na tańcu, zrobiło mu się nieprzyjemnie na myśl, ilu ludzi na niego patrzy — i tym razem nie był to przejaw paranoi. Jako para bardzo rzucali się w oczy — piękna Kareen i żaba Vorkosigan.

Na dworze nie było tak ciemno, jak się spodziewał. Nie dość, że z okien rezydencji sączyło się jasne światło, to jeszcze blask zewnętrznych reflektorów, rozproszony przez mgłę, oblewał wszystko lekką kolorową poświatą. Wzniesienie pod kamienną balustradą porastały wysokie krzewy i drzewa, tworząc prawdziwy las. W dół prowadziły kręte, wyłożone kamieniami alejki, przy których stały granitowe ławeczki, zachęcając do odpoczynku. Jednak przenikliwy chłód odstraszał gości przed spacerami, więc było dość pusto.

Otoczenie sprawiało wrażenie niezwykle romantycznego, ale co z tego? Dlaczego to w ogóle robię? Po co podsycać głód, którego i tak nie można zaspokoić? Sam widok Kareen sprawiał mu ból. Mimo to przysunął się bliżej. Kręciło mu się w głowie, bardziej od jej zapachu niż od wina i tańca. Jej skóra była rozgrzana po wyczynach na parkiecie; w celowniku snajpera płonęłaby jak pochodnia. Makabryczna myśl. Gdzieś w głębi zakamarków jego mózgu seks i śmierć wydawały się ściśle ze sobą łączyć. Bał się. Niszczę wszystko, czego się dotknę. Nie dotknę jej. Postawił kieliszek na kamiennej poręczy i wepchnął ręce głęboko w kieszenie. Palce lewej dłoni obracały nerwowo maleńkie kwiatki, które tam wcześniej ukrył.

— Lordzie Marku — powiedziała Kareen, pociągnąwszy łyk wina. — Przybywa pan z galaktyki. Gdyby był pan żonaty i zamierzał mieć dzieci, chciałby pan, żeby żona skorzystała z replikatora macicznego czy nie?

— Dlaczego jakaś para miałaby nie korzystać z replikatora? — spytał zaskoczony nagłą zmianą tematu.

— Żeby, na przykład, żona dała mężowi dowód miłości.

— Boże, co za barbarzyństwo! Oczywiście, że nie. Sądzę, że to byłby dowód czegoś wręcz przeciwnego — że on nie kocha żony. — Zamilkł na chwilę. — To pytanie czysto teoretyczne, prawda?

— Tak jakby.

— To znaczy, nie zna pani chyba nikogo, kto serio mógłby się zastanawiać nad takim wyborem? Nie chodzi o pani siostry czy kogoś takiego? — spytał zaniepokojony. I na pewno nie o ciebie? Gdyby tak, to takiemu barbarzyńcy należałoby wsadzić łeb do wiadra z lodem. I potrzymać, dopóki nie przestałby wierzgać.

— Och, żadna z moich sióstr nie wyszła jeszcze za mąż. Chociaż wcale nie z powodu braku propozycji. Ale rodzice zwlekają z decyzją. Taką mają strategię — wyznała.

— Tak?

— Lady Cordelia zachęcała ich, kiedy urodziła się im druga córka. Zaraz po jej przyjeździe na Barrayar nastąpił okres, gdy zaczęli szeroko stosować medycynę galaktyczną, pojawiła się pigułka, dzięki której można było wybrać płeć dziecka. Przez pewien czas wszyscy chcieli mieć chłopców. Dopiero niedawno proporcje się wyrównały. Ale moje siostry i ja urodziłyśmy się w środku posuchy na dziewczynki. Dzisiaj każdy mężczyzna, który w kontrakcie małżeńskim zabroni żonie korzystać z replikatora macicznego, ma kłopoty z ożenkiem. Pośrednicy nawet nie zawracają nim sobie głowy. — Zachichotała. — Lady Cordelia powiedziała mamie, że jeśli wszystko dobrze rozegra, jej wnuki mogą się urodzić z „Vor” przed nazwiskiem.

— Rozumiem. — Mark zamrugał oczami. — Takie ambicje mają pani rodzice?

— Niekoniecznie. — Kareen wzruszyła ramionami. — Ale jeśli poza tym wszyscy są równi, ten mały przedrostek daje każdemu przewagę.

— Dobrze… wiedzieć. — Pomyślał o winie, lecz nie sięgnął po kieliszek.

W drzwiach sali balowej ukazał się Ivan i ujrzawszy ich, pomachał, ale nie zatrzymał się. W dłoni nie trzymał kieliszka, lecz całą butelkę. Zanim zniknął za zakrętem ścieżki, trwożnie obejrzał się przez ramię. Zaglądając kilka minut później przez balustradę, Mark dojrzał jego głowę na prowadzącej w dół alejce.

Pociągnął łyk wina.

— Kareen… czy ja się nadaję?

— Do czego? — Przechyliła z uśmiechem głowę.

— Dla… kobiet. Tylko na mnie spójrz, zupełnie obiektywnie. Naprawdę wyglądam jak żaba. Cały powykręcany, a jeżeli szybko czegoś ze sobą nie zrobię, niedługo będę szerszy niż dłuższy… Na dodatek jestem klonem. — Że nie wspomnę o niewielkich problemach z oddychaniem. Podsumowując wszystkie te drobiazgi, uznał, że logicznym i zupełnie zrozumiałym wyjściem z sytuacji byłoby rzucenie się głową w dół z kamiennej balustrady. Dzięki temu oszczędziłby sobie wielu cierpień.

— Rzeczywiście, to wszystko prawda — przyznała rozsądnie. Do diabla, kobieto, masz z uprzejmości wszystkiemu zaprzeczyć.

— Ale jesteś klonem Milesa. Musisz mieć też jego inteligencję.

— Czy umysł rekompensuje całą resztę? Z punktu widzenia kobiet?

— Pewnie nie wszystkich. Tylko tych rozumniej szych.

— Ty do nich należysz.

— Tak, ale niegrzecznie z mojej strony byłoby o tym mówić. — Przeczesała palcami włosy i rozpromieniła się w uśmiechu.

Jak miał to zinterpretować?

— Może wcale nie mam umysłu Milesa — rzekł ponuro. — Może jacksońscy rzeźbiarze ciał ogłupili mnie, żeby sprawować nade mną kontrolę. To by wyjaśniało wiele zagadek mojego życia. — Znalazł nową niezdrową teorię, którą mógł cierpiętniczo roztrząsać.

Kareen zachichotała.

— Nie sądzę, Marku.

Uśmiechnął się do niej krzywo.

— Tylko bez wymówek i bez litości.

— Teraz mówisz jak Miles.

Z sali balowej wyjrzała jakaś młoda kobieta. Jasna blondynka ubrana w bladoniebieską suknię, atletycznie zbudowana i niemal tak wysoka jak Ivan.

— Kareen! — Pomachała. — Mama woła nas wszystkie.

— Teraz, Delio? — spytała Kareen takim tonem, jakby matka pokrzyżowała jej plany.

— Tak. — Blondynka spojrzała na Marka z niepokojąco żywym zainteresowaniem, lecz zaraz cofnęła się do sali, wzywana przez jakieś obowiązki córki.

Kareen westchnęła, odrywając się od kamiennej konstrukcji, o którą cały czas się opierała, strzepnęła brzeg malinowej sukni, w której zwiewnym materiale zjawiło się maleńkie rozdarcie, a potem uśmiechnęła się na pożegnanie.

— Miło cię było poznać, lordzie Marku.

— Mnie miło było z tobą rozmawiać. I tańczyć. — Mówił szczerze. Gdy znikała w rozświetlonym wnętrzu rezydencji, pomachał jej radośnie, choć wcale nie było mu tak wesoło. Upewniwszy się, że już go nie widzi, przyklęknął i ukradkiem zebrał ostatnie kwiatki, jakie wypadły jej z włosów, po czym włożył je w kieszeń, gdzie dołączyły do poprzednich.

Uśmiechnęła się do mnie. Nie do Milesa. Nie do admirała Naismitha. Do mnie, do Marka. Oto jak wyglądałoby wszystko, gdyby nie został bankrutem w Bharaputrze.

Znalazłszy się wreszcie sam w ciemnościach, tak jak sobie życzył, doszedł do wniosku, że wcale nie ma na to wielkiej ochoty. Postanowił pójść poszukać Ivana, więc wyruszył alejką na dół, w stronę ogrodu. Niestety, ścieżki w kilku miejscach rozwidlały się, prawdopodobnie prowadziły do więcej niż jednego miejsca. Mijał pary siedzące mimo zimna na ławeczkach oraz kilka innych osób, które wyszły z sali, by porozmawiać w ustronnym miejscu lub po prostu dla ochłody. Którą drogą poszedł Ivan? Na pewno nie tędy; ścieżka okazała się ślepym zaułkiem zamkniętym niewielkim okrągłym balkonem. Mark zawrócił.

Ktoś za nim szedł. Wysoki mężczyzna ubrany w czerwonobłękitny mundur. Jego twarz kryła się w cieniu.

— Ivan? — odezwał się niepewnie Mark. Nie sądził, żeby to był on.

— A więc to ty jesteś klaunem Vorkosiganów. — Nie był to głos Ivana. Najwyraźniej człowiek ten chciał go obrazić.

Mark stał nieporuszony.

— Świetnie rozpoznałeś — warknął. — A kim ty jesteś w tym cyrku, tańczącym niedźwiedziem?

— Vorem.

— Rzeczywiście, świadczy o tym niskie czółko. Którym Vorem? — Włoski zjeżyły mu się na karku. Ostatni raz czuł podobne podekscytowanie i mdłości w alejce karawanseraju. Serce zaczęło mu łomotać. Ten jeszcze nie zaczął grozić, poza tym jest sam. Spokojnie.

— Cudzoziemcze, nie masz pojęcia o honorze Vorów — wychrypiał mężczyzna.

— Faktycznie, nie mam najmniejszego pojęcia — przytaknął pogodnie Mark. — Sądzę, że wszyscy jesteście obłąkani.

— Nie jesteś żołnierzem.

— Też się zgadza. Ależ dzisiaj szybkie tempo. Szkolono mnie tylko na samotnego zabójcę. Śmierć pod osłoną ciemności to moja specjalność. — Zaczął liczyć w myślach sekundy.

Mężczyzna, który zaczął się do niego zbliżać, teraz się zawahał.

— Na to wygląda — syknął. — Nie marnowałeś czasu, starając się o tytuł księcia. Mało subtelnie jak na wyszkolonego zabójcę.

— Nie należę do subtelnych ludzi. — Ustawił punkt ciężkości w środku ciała, ale nie ruszał się, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Trzeba blefować dalej.

— Powiem ci jedno, klaunie. — Znów podkreślił obelżywe słowo.

— Jeśli Aral Vorkosigan umrze, nie ty zajmiesz jego miejsce.

— Cóż, to także szczera prawda — mruknął Mark. — Nie rozumiem, dlaczego tak się gorączkujesz i po co mnie nudzisz, Vorze? — Cholera. Ten wie, że Miles nie żyje. Skąd? Może jest kimś ważnym w CesBezie? Ale na kołnierzu nie miał oka Horusa; jego dystynkcje oznaczały chyba przynależność do załogi jakiegoś statku, choć Mark nie potrafił ich dokładnie zidentyfikować. Człowiek w czynnej służbie. — Czemu taki ważny jest dla ciebie jeszcze jeden mały Vor w Vorbarr Sułtanie, utrzymywany przez rodzinę? Widziałem dziś tu całe stado takich trutni, pili na umór.

— Jesteś bardzo pewny siebie.

— Weź pod uwagę, gdzie się znajdujemy — rzekł zniecierpliwiony Mark. — Tutaj możesz mnie straszyć śmiercią, ale nie spełnisz swoich gróźb. Postawiłbyś CesBez w trudnym położeniu. Nie sądzę, żebyś chciał rozdrażnić Simona Illyana, kimkolwiek jesteś. — Wciąż liczył.

— Nie wiem, jakie wpływy, twoim zdaniem, możesz mieć w CesBezie… — zaczął wściekle mężczyzna.

Nie zdążył jednak dokończyć. Przerwało mu przybycie uśmiechniętego służącego w liberii Rezydencji Cesarskiej, który zjawił się w alejce, niosąc tacę z kieliszkami.

— Coś do picia, panowie? — zaproponował.

Nieznany Vor spiorunował go wzrokiem.

— Nie, dziękuję.

Obrócił się na pięcie i odszedł, roztrącając krzewy, z których spadł deszcz kropelek rosy.

— A ja chętnie — rzekł wesoło Mark. Sługa podsunął mu tacę, kłaniając się lekko. Dla dobra umęczonego żołądka Mark zdecydował się na to samo wino, które pił przez większą część wieczoru. — Osiemdziesiąt pięć sekund. Ależ macie parszywe wyczucie czasu. Mógł mnie trzy razy zabić, a wy przerywacie akurat wtedy, gdy rozmowa staje się ciekawsza. Jak w ogóle namierzacie, w czasie rzeczywistym? Nie możecie mieć przecież na górze tylu ludzi, żeby słuchali każdej rozmowy w budynku. Automatyczne przeszukiwanie na podstawie kluczowych słów?

— Kanapkę, proszę pana? — Służący z kamienną twarzą obrócił tacę i podsunął mu.

— Dziękuję. Kim był ten dumny Vor?

Sługa zerknął w głąb pustej już alejki.

— Kapitan Edwin Vorventa. Jest na przepustce, a jego statek stoi w doku na orbicie.

— Nie jest z CesBezu?

— Nie, milordzie.

— Naprawdę? W takim razie powiedz swojemu szefowi, że chciałbym z nim jak najszybciej porozmawiać.

— Ma pan myśli podczaszego pałacowego, lorda Voraronberga.

Mark wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Tak, oczywiście. Odejdź, mam już dość picia.

— Dobrze, milordzie.

— W każdym razie do rana. Aha, jeszcze jedno. Pewnie nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Ivana Vorpatrila?

Młody człowiek przez chwilę spoglądał ponad balkonem, jak gdyby czegoś słuchał, choć w jego uchu nie było widać mikrosłuchawki.

— Za następnym zakrętem w lewo, niedaleko fontanny, stoi altanka. Powinien pan tam spróbować, milordzie.

— Dziękuję.

Mark ruszył we wskazanym kierunku, brnąc przez chłodną mgłę. W błądzących tu i ówdzie promieniach światła krople wilgoci na rękawie jego munduru lśniły jak chmura ocieniająca drobne srebrzyste rzeczki nici, którymi wyhaftowano godło. Niedługo potem usłyszał plusk wody w fontannie. Obok niej wznosił się niewysoki kamienny budynek, pozbawiony ścian — po prostu łukowy dach na kolumnach.

W tej części ogrodu było tak cicho, że Mark słyszał oddech osoby siedzącej w środku. Jednej osoby; to dobrze, przynajmniej nie nadweręży swej i tak nikłej popularności, przerywając schadzkę jakiejś parze. Oddech brzmiał jednak dziwnie chrapliwie.

— Ivan?

Nastąpiła długa chwila ciszy. Mark zastanawiał się właśnie, czy zawołać jeszcze raz, czy raczej wycofać się na palcach, gdy z altanki dobiegł nieprzyjemny pomruk Ivana:

— Czego chcesz?

— Zastanawiałem się tylko… co porabiasz.

— Nic.

— Chowasz się przed matką?

— … Tak.

— Nie… nie powiem jej, gdzie jesteś.

— Brawo — odparł cierpkim tonem.

— No to… to zobaczenia. — Odwrócił się, by odejść.

— Zaczekaj.

Zatrzymał się zaciekawiony.

— Chcesz się napić? — zaproponował po chwili milczenia Ivan.

— Hm… jasne.

— To chodź.

Mark wsunął się do środka, czekając, aż oczy przywykną do mroku. Na kamiennej ławce siedział cień Ivana. Kuzyn podał mu lśniącą butelkę, a Mark napełnił sobie kieliszek, orientując się poniewczasie, że Ivan nie pije wina, tylko jakąś brandy. Powstały w tak przypadkowy sposób koktajl smakował obrzydliwie. Mark usiadł przy schodkach, opierając się o kamienny filar i stawiając kieliszek obok siebie. Ivan zrezygnował z savoirvivre’u, obywając się bez kieliszka.

— Dasz radę wrócić do samochodu? — spytał z powątpiewaniem w głosie Mark.

— Wcale nie zamierzam. Rano służba pałacowa będzie sprzątać, to mnie odwiezie.

— Aha. — Zaczynał coraz lepiej widzieć w ciemnościach. Dostrzegł błyszczące elementy munduru Ivana i lustrzany odblask wypolerowanych butów. Błysk oczu. I lśniące ślady na jego policzkach.

— Ivan, czy ty… — Mark ugryzł się w język przy słowie „płaczesz” i skończył: — …dobrze się czujesz?

— Postanowiłem porządnie się upić — oświadczył stanowczym tonem Ivan.

— Widzę. Dlaczego?

— Bo nigdy tego nie zrobiłem na Urodzinach Cesarza. To tradycyjne wyzwanie, podobnie jak przelecieć kogoś podczas uroczystości.

— Ludzie robią takie rzeczy?

— Czasami, kiedy ktoś ich sprowokuje.

— Co za radość dla CesBezu.

Ivan parsknął krótkim śmiechem.

— Tak, to też dobry powód.

— A kto ciebie sprowokował?

— Nikt.

Mark miał wrażenie, że prędzej skończą mu się pomysły na pytania, niż Ivanowi zabraknie inwencji w udzielaniu monosylabicznych odpowiedzi. Jednak…

— Miles i ja — powiedział w ciemnościach Ivan — zwykle razem spędzaliśmy to przyjęcie, prawie co roku. Zdziwiłem się… jak bardzo tym razem brakuje mi złośliwych komentarzy politycznych tego gówniarza. Rozśmieszał mnie. — Ivan znów się zaśmiał. Był to płytki i zupełnie wyprany z wesołości odgłos. Urwał raptownie.

— Powiedzieli ci, że znaleźli pustą kriokomorę — rzekł Mark.

— Tak.

— Kiedy?

— Kilka dni temu. Od tej pory ciągle o tym myślę. Niedobrze.

— Rzeczywiście. — Mark zawahał się. Ivan drżał. — Chcesz… wrócić do domu i położyć się? — Bo ja na pewno.

— Nie wdrapałbym się z powrotem na wzgórze. — Ivan wzruszył ramionami.

— Pomogę ci. Zaprowadzę cię za rękę albo podtrzymam.

…Dobra.

Nie bez wysiłku udało mu się dźwignąć Ivana na nogi. Potem zaczął pilotować kuzyna kroczącego niepewnie z powrotem na górę. Mark nie miał pojęcia, jaki miłosierny anioł stróż z CesBezu przekazał stosowną informację, ale na szczycie nie czekała na nich matka Ivana, tylko jego ciotka.

— On, hm… — Mark nie wiedział, co powiedzieć. Ivan rozglądał się zaczerwienionymi oczami.

— Widzę — odrzekła księżna.

— Czy któryś strażnik może odwieźć go do domu? — Ivan zakołysał się niebezpiecznie, a pod Markiem ugięły się nogi. — Chyba lepiej dwóch strażników.

— Tak. — Księżna dotknęła ozdobnej szpilki z komunikatorem wpiętej w jej suknię. — Pym?

Pozbywszy się ciężaru, Mark westchnął z ulgą. Zaraz potem poczuł prawdziwą wdzięczność, ponieważ księżna doszła do wniosku, że na nich też już czas. Kilka minut później Pym przyprowadził samochód księżnej przed wejście i nastał koniec męczarni.

Podczas drogi powrotnej do Domu Vorkosiganów księżna niewiele mówiła. Oparła się wygodnie w fotelu i wyczerpana przymknęła oczy. O nic go nawet nie pytała.

W wyłożonym czarno — białą posadzką holu księżna podała płaszcz służącej i skierowała się w lewo, do biblioteki.

— Przepraszam, Marku. Muszę się skontaktować z CSW.

Wyglądała na potwornie zmęczoną.

— Na pewno daliby pani znać, gdyby zaszła jakaś zmiana w stanie zdrowia księcia.

— Muszę porozmawiać z CSW — powiedziała twardo. Miała podpuchnięte oczy, które zmieniły się w wąskie szczeliny. — Idź spać, Marku.

Nie kłócił się z nią. Powlókł się na górę do swojej sypialni.

Przed drzwiami pokoju przystanął. Był środek nocy. W korytarzu nie dostrzegł nikogo. W uszy wciskała mu się panująca w wielkim domu cisza. Pod wpływem impulsu zawrócił i zszedł do pokoju Milesa. Znów się zatrzymał. W ciągu tygodni spędzonych na Barrayarze nie ośmielił się tu wejść. Nie zapraszano go. Ujął staroświecką klamkę. Drzwi nie były zamknięte.

Wszedł z wahaniem i zapalił światła za pomocą włącznika głosowego. Sypialnia była przestronna, zważywszy na ograniczenia architektoniczne starego domu. Przylegający do niej przedsionek, kiedyś przeznaczony dla osobistych służących, już dawno został przekształcony w łazienkę. Na pierwszy rzut oka pokój wydawał się niemal ogołocony, pusty i niezamieszkany. Wszystkie graty z dzieciństwa Miles załadował zapewne do jakiejś skrzyni i kazał wynieść na strych, być może kiedy doszedł do wniosku, że już dojrzał. Mark podejrzewał, że strychy Domu Vorkosiganów kryją zdumiewające rzeczy.

Jednak pozostał ślad osobowości właściciela. Mark zaczął chodzić po pokoju z rękami w kieszeniach, jak gdyby zwiedzał muzeum.

Całkiem zrozumiałe, że pozostawiono tu przede wszystkim pamiątki sukcesów. Toteż dyplom ukończenia Cesarskiej Akademii Wojskowej i nominacja oficerska nie wzbudziły zdziwienia Marka, ale zastanawiał się, co ma oznaczać umieszczony tuż obok i oprawiony w ramki stary i zniszczony wojskowy podręcznik meteorologii. Skrzynia pełna trofeów sportowych z młodości też pewnie czekała, by niebawem znaleźć się na strychu. Połowę ściany zajmowała imponująca kolekcja dysków z książkami i holowidów; były tu tysiące tytułów. Ile z nich Miles naprawdę przeczytał? Zaciekawiony zdjął z haka na ścianie ręczną przeglądarkę i spróbował trzy dyski na chybił trafił. Na wszystkich było co najmniej kilka uwag i dopisków na marginesach — ślady przemyśleń Milesa. Mark przerwał przeglądanie.

Jeden przedmiot dobrze znał; sztylet z lakierowaną rękojeścią wykładaną metalem, który Miles odziedziczył po starym generale Piotrze. Ośmielił się wziąć broń, zważył ją w dłoni i sprawdził ostrze. Kiedy w ciągu minionych dwóch lat Miles przestał wozić ten nóż ze sobą i rozsądnie zostawił go w domu? Schował sztylet z powrotem do pochwy i ostrożnie odłożył na półkę.

Na innej ścianie wisiał pełen ironii i czytelny symbol; stara metalowa klamra na nogę skrzyżowana z mieczem Vora, jak w muzeum. Częściowo żart, częściowo wyraz buntu. Jedno i drugie już przebrzmiałe. Matowana, tania fotoreprodukcja strony z prastarej książki została oprawiona w bardzo kosztowne ramki ze srebra. Tekst zawierał jakiś religijny bełkot z czasów przed Skokiem — coś o pielgrzymach, wzgórzu i mieście w chmurach. Mark nie bardzo wiedział, o co w tym chodzi; nigdy nie posądzono Milesa o przesadną religijność. Wyglądało jednak na to, że to dla niego ważne.

Niektóre z tych rzeczy to nie nagrody, pomyślał Mark. To lekcje.


Na stoliku nocnym spoczywał album z holowidami. Mark usiadł, wziął pudełko i uruchomił. Spodziewał się ujrzeć twarz Elli Quinn, ale pierwszy ukazał się wideoportret wysokiego, wyjątkowo brzydkiego mężczyzny o kosym spojrzeniu, który miał na sobie liberię straży przybocznej Vorkosiganów. Sierżant Bothari, ojciec Eleny. Mark przerzucił zawartość albumu. Dalej była Quinn, po niej Bothari — Jesek. Potem oczywiście rodzice. Koń Milesa, Ivan, Gregor; później następowała prawdziwa parada twarzy i sylwetek. Przeglądał coraz szybciej, nie rozpoznając nawet jednej trzeciej z tych osób. Po pięćdziesiątym portrecie dał sobie spokój.

Otarł ze znużeniem twarz. To nie człowiek, to cały tłum ludzi. Owszem. Siedział skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach, opierając łokcie o kolana. Nie, nie jestem Milesem.

Komkonsola Milesa należała do typu bezpiecznych i nie była wcale gorsza od konsoli księcia, która znajdowała się w bibliotece. Mark podszedł bliżej i obejrzał ją; ręce znów wcisnął w kieszenie spodni. Opuszkami palców namacał zgniecione kwiatki Kareen Koudelki.

Wyciągnął je i rozłożył na dłoni. W przypływie rozpaczy rozgniótł delikatne pąki drugą ręką, po czym rozsypał na podłodze. Po niecałej minucie na kolanach pieczołowicie zbierał z dywanu wszystko do najdrobniejszego płatka. Chyba jestem stuknięty. Ukląkł na podłodze i zaczął płakać.

Ale jemu, inaczej niż Ivanowi, przynajmniej nikt nie przeszkodził, za co był niezmiernie wdzięczny. W myślach prosił kuzyna o wybaczenie: przepraszam, przepraszam — choć bardzo wątpił, czy nazajutrz rano Ivan będzie pamiętał cokolwiek z jego nocnego wtargnięcia do altany. Mark opanował w końcu spazmatyczny oddech. Okropnie rozbolała go głowa.

Wszystko przez te dziesięć minut zwłoki tam, na Bharaputrze. Gdyby przybyli dziesięć minut wcześniej, Dendarianie wróciliby do wahadłowca, zanim jeszcze Bharaputranie zdążyliby go zniszczyć, i wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. W jego życiu niezauważalnie upływały tysiące dziesięciominutowych okresów zupełnie bez znaczenia. Ale tamte dziesięć minut wystarczyło, aby z potencjalnego bohatera zmienić go w wiecznego łotra. I nigdy nie będzie miał szansy odzyskać siebie sprzed tamtej chwili. Czy na tym polegał talent dowódcy: rozpoznać owe krytyczne minuty wśród mnóstwa podobnych do siebie chwil, nawet w największym chaosie? Zaryzykować wszystko, aby sięgnąć po złoto? Miles posiadł dar wyczucia czasu w stopniu niemal doskonałym. Właśnie za to ludzie szli za nim ufnie, powierzając mu swoje życie.

Z wyjątkiem tego jednego razu, kiedy wyczucie go zawiodło…

Nie. Miles co sił w płucach krzyczał na wszystkich, by się pospieszyli. Jego wyczucie czasu było bez zarzutu. Tylko ociąganie innych zwolniło tempo marszu.

Mark z trudem podniósł się z podłogi, przemył twarz w łazience, wrócił i zasiadł za konsolą. Pierwszą grupę zabezpieczonych funkcji otworzył czytnik linii papilarnych. Maszynie nie bardzo podobała się dłoń Marka; rozrost kości i spora warstwa tkanki tłuszczowej zaczynały powoli zniekształcać wzór linii. Ale jeszcze niezupełnie, przy czwartej próbie odczyt zadowolił maszynę, która się przed nim otworzyła. Następne funkcje wymagały kodów dostępowych, których nie znał, ale w zupełności wystarczało mu to, co ujrzał na początku: prywatny, a może nawet zastrzeżony kanał komunikacyjny z CesBezem.

Odbiornik CesBezu niemal natychmiast połączył go z operatorem.

— Nazywani się lord Mark Vorkosigan — powiedział pełniącemu służbę nocną kapralowi, którego twarz pojawiła się nad płytą holowidu. — Chcę rozmawiać z Simonem Illyanem. Przypuszczam, że nadal jest w Rezydencji Cesarskiej.

— Czy to pilna sprawa, milordzie? — zapytał kapral.

— Dla mnie tak — burknął Mark.

Kapral połączył go bez względu na to, co sobie pomyślał. Mark musiał jeszcze przekonać dwóch podwładnych i wreszcie zmaterializowała się zmęczona twarz szefa CesBezu.

Mark przełknął ślinę.

— Kapitanie Illyan.

— Tak, lordzie Marku, o co chodzi? — rzekł Illyan ze znużeniem. Dla niego to także była długa noc.

— Miałem dziś wieczorem ciekawą rozmowę z niejakim kapitanem Vorventa.

— Wiem. Wygłaszał pan całkiem czytelne groźby pod jego adresem.

A Mark przypuszczał, że tamtego opiekuna/służącego wysłano, by go chronić… cóż.

— Mam więc pytanie do pana, kapitanie. Czy kapitan Vorventa jest wśród tych, którzy mogą wiedzieć o Milesie?

Illyan przymrużył oczy.

— Nie.

— W każdym razie wie.

— To… bardzo interesujące.

— Wiedza o tym pomoże panu jakoś, kapitanie?

Illyan westchnął.

— Jeszcze jeden powód do zmartwień. W którym miejscu jest przeciek? Będę się musiał dowiedzieć.

— Ale… lepiej wiedzieć niż nie.

— O, tak.

— Czy w zamian mogę pana prosić o przysługę?

— Może. — Illyan wyglądał nadzwyczaj tajemniczo. — Czego ma dotyczyć ta prośba?

— Chcę w to wejść.

— Słucham?

— Chcę brać udział w prowadzonych przez CesBez poszukiwaniach Milesa. Chciałbym zacząć od przejrzenia waszych raportów. Co potem — nie wiem. Wiem tylko, że dłużej nie mogę stać z boku.

Illyan przyglądał mu się podejrzliwie.

— Nie — odparł w końcu. — Nie po to dałem panu swobodę, żeby buszował pan w moich tajnych aktach. Dziękuję bardzo. Dobranoc, lordzie Marku.

— Chwileczkę, kapitanie! Skarżył się pan na braki w personelu. Nie może pan odmawiać ochotnikowi.

— Co więcej może pan zrobić ponad to, co zrobił CesBez? — warknął Illyan.

— Owszem jest coś, czego CesBez nie dokonał, kapitanie. Nie odnalazł Milesa. Mniej nie będę mógł zrobić.

Mark zorientował się, że nie ubrał tego w tak dyplomatyczne słowa, jak powinien. Twarz Illyana pociemniała ze złości.

— Dobranoc, lordzie Marku — powtórzył przez zaciśnięte zęby i gwałtownym ruchem wyłączył widkom.

Mark jak sparaliżowany siedział na krześle Milesa. W domu panowała taka cisza, że najgłośniejszym dźwiękiem, jaki słyszał, był szum jego krwi. Powinien wspomnieć w rozmowie z Illyanem o swoim sprycie, o tym, jak szybko się zorientował; Vorventa zdradził, co wie, lecz Mark żadnym słowem nie zdradził, że wie, że Vorventa wie. Teraz Illyan rozpocznie dochodzenie w sprawie przecieku i zaskoczy tajemniczego informatora. To chyba ma jakąś wartość? Nie jestem taki głupi, jak się wam wydaje.

Ty też nie jesteś taki mądry, jak mi się wydawało, Illyan. Nie jesteś… doskonały. Niepokojące odkrycie. Spodziewał się, że CesBez działa doskonale; na tym przekonaniu opierał się cały jego świat. Miles też miał być doskonały. Książę i księżna. Doskonali i niezniszczalni. Jak gdyby byli z gumy. Tylko jego ból był prawdziwy.

Pomyślał o Ivanie płaczącym w cieniu altany. O księciu umierającym w lesie. Księżna maskowała się lepiej niż pozostali. Musiała. Miała więcej do ukrycia. I Miles, który stworzył sobie drugą osobowość, by móc uciec…

Mark uznał, że cały kłopot polegał na tym, że starał się być Milesem Vorkosiganem zupełnie sam. Nawet Miles nie był Milesem w pojedynkę. Dokooptował sobie całą rzeszę ludzi, którzy go wspierali. Tysiące ludzi. Nic dziwnego, że nigdy mu nie dorównam.

Powoli, z zaciekawieniem, Mark rozpiął tunikę i wydobył z kieszeni kartę, którą dostał od Gregora. Położył ją na pulpicie konsoli, wpatrując się w anonimowy kawałek plastiku, jak gdyby spodziewał się tam znaleźć zakodowaną wiadomość przeznaczoną tylko dla jego oczu. Zdawało mu się, że istotnie znalazł.

Wiedziałeś, wiedziałeś, Gregor, ty łajdaku. Czekałeś tylko, aż sam się domyśle.

Podjąwszy rozpaczliwą decyzję, Mark wsunął kartę w otwór czytnika konsoli.

Tym razem nie odezwał się automat. Od razu pojawił się mężczyzna w cywilnym stroju, ale się nie przedstawił.

— Tak?

— Tu lord Mark Vorkosigan. Powinniście mnie mieć na swojej liście. Chcę rozmawiać z cesarzem Gregorem.

— Teraz, milordzie? — spytał łagodnie człowiek. Jego dłoń powędrowała do klawiszy gdzieś z boku.

— Tak. Teraz. Bardzo proszę.

— Łączę. — Mężczyzna zniknął.

Płyta holowidu pozostała czarna, ale rozległ się melodyjny brzęczyk. Dźwięk trwał dość długo. Mark poczuł ogarniającą go panikę. Co będzie, jeżeli… wtem dźwięk ustał. Potem rozległ się tajemniczy metaliczny grzechot i głos Gregora:

— Tak? — Mówił niewyraźnie. Obrazu nie było.

— To ja. Mark Vorkosigan. Lord Mark.

— Słucham?

— Mówiłeś, panie, żebym się odezwał.

— Tak, ale jest… chwila ciszy — piąta rano, Mark!

— Och. Spałeś, panie? — zaszczebiotał Mark, pochylając się i uderzając lekko czołem w twardy plastik pulpitu. Wyczucie czasu, moje cholerne wyczucie czasu.

— Boże, jakbym słyszał Milesa — mruknął cesarz. Płyta holowidu rozbłysła; Gregor zapalił światło, ukazując się na ekranie. Był w jakiejś sypialni, w której panował półmrok, i miał na sobie tylko luźne czarne spodnie od piżamy. Przyjrzał się uważnie Markowi, jak gdyby chciał się upewnić, że nie rozmawia z duchem. Jednak korpulentna sylwetka, którą ujrzał, zbyt wymownie świadczyła o tym, że to nikt inny tylko Mark. Cesarz nabrał głęboko powietrza, by się rozbudzić, i spojrzał nieco przytomniej.

— Czego ci potrzeba?

Zwięźlej nie można. Gdyby miał udzielić pełnej odpowiedzi, musiałby mówić co najmniej przez sześć godzin.

— Muszę zostać włączony w poszukiwania Milesa prowadzone przez CesBez. Illyan nie chce wyrazić zgody. Możesz uchylić jego decyzję, panie.

Gregor przez minutę siedział w milczeniu, a potem parsknął krótkim śmiechem. Przejechał dłonią zmierzwione włosy.

— Prosiłeś go?

— Tak. Przed chwilą. Odmówił.

— Hm, cóż… jego zadaniem jest zachować ostrożność w moim imieniu. Abym ja zachował zdolność swobodnego podejmowania decyzji.

— A więc proszę, podejmij decyzję, panie. Pozwól mi uczestniczyć w poszukiwaniach!

Gregor przyglądał mu się z namysłem, ocierając twarz.

— Tak… — wycedził po chwili wolno. — Zobaczymy… co będzie.

— Nie miał już zaczerwienionych z rozespania oczu.

— Możesz od razu porozmawiać z Illyanem, panie?

— Cóż to ma być, jakieś zdławione żądanie? Tama pęka?

Wylewam się jak woda… skąd ten cytat? Słowa brzmiały, jakby wypowiedziała je księżna.

— Illyan jeszcze nie śpi. Proszę, panie. I każ mu przekazać potwierdzenie przez tę konsolę, zaczekam.

— Dobrze. — Na ustach Gregora zaigrał szczególny uśmieszek.

— Lordzie Marku.

— Dziękuję, panie. I… dobranoc.

— Chyba dzień dobry. — Gregor się rozłączył.

Mark czekał. Sekundy wlokły się jedna za drugą niemiłosiernie długo. Zaczynał mieć kaca, lecz wciąż odczuwał lekkie upojenie. Najgorszy z możliwych stanów. Zapadł w drzemkę, z której wyrwał go w końcu brzęczyk konsoli. Mark podskoczył na krześle i wdusił przycisk.

— Tak? Kapitanie?

Nad talerzem holowidu ukazała się kamienna twarz Illyana.

— Lordzie Marku. — Niemal niedostrzegalnie skinął głową. — Jeśli przyjedzie pan do kwatery głównej CesBezu na początku dnia pracy, jutro rano, zostanie pan dopuszczony do dokumentów, o których mówiliśmy.

— Dziękuję, panie kapitanie — rzekł szczerze Mark.

— Czyli za dwie i pół godziny — dodał Illyan z mściwą satysfakcją, jak zdawało się Markowi. Illyan także nie spał tej nocy.

— Przyjdę.

Illyan przyjął to do wiadomości drgnieniem powiek i zniknął.

Potępienie za dobre uczynki czy cesarska łaska? Mark zaczął rozmyślać o łaskawości Gregora. Wiedział. Wiedział, zanim ja się dowiedziałem. Lord Mark Vorkosigan był postacią prawdziwą.

Загрузка...