ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Ból przyszedł z oddechem.

Leżał w łóżku szpitalnym. Wiedział o tym, zanim jeszcze otworzył oczy, domyślił się po braku wygód, chłodzie i zapachu. Chyba miał rację. Otoczenie dość znajome i mało przyjemne. Gdy usiłował zamrugać oczami, zorientował się, że powieki skleja mu jakaś substancja. Pachnąca i półprzeźroczysta lepka substancja medyczna. Jak gdyby chciał popatrzeć przez zatłuszczoną szybę. Kiedy zamrugał jeszcze raz, udało mu się uzyskać lepszą ostrość, lecz zaraz musiał złapać oddech, ponieważ ten wysiłek ogromnie go zmęczył.

Z jego oddechem działo się coś bardzo złego; ciężki i płytki, nie dostarczał mu odpowiedniej ilości powietrza. Poza tym był świszczący. Świst dobiegał z plastikowej rurki, którą miał w gardle, o czym przekonał się, usiłując przełknąć ślinę. Wargi miał suche i spękane; przez tkwiącą w ustach rurkę nie mógł ich zwilżać. Spróbował się poruszyć. Ciało zareagowało gwałtownym bólem przeszywającym każdą kość. Z jego rąk także wystawały rurki, doprowadzające coś lub odprowadzające. I z uszu. I z nosa.

Rurek było stanowczo za dużo. To niedobrze, uznał, choć nie miał pojęcia, skąd o tym wie. W heroicznym wysiłku próbował unieść głowę, by spojrzeć na własne ciało. Rurka w gardle ucisnęła go boleśnie.

Wystające przęsła żeber. Brzuch zapadnięty. Przez całą pierś biegły czerwone pręgi przypominające kształtem długonogiego pająka, który przycupnął tuż pod jego skórą, chowając ciało pod mostkiem. Nierówne nacięcia zlepiono klejem chirurgicznym — jasnoczerwone blizny, które wyglądały jak mapa delty dużej rzeki.

Wszędzie miał plastry monitora. Rurki biegły nawet z miejsc, gdzie nie powinien mieć żadnych otworów. Dostrzegł swoje genitalia, przebarwione i bezwładne; tam też tkwiła rurka. Ból w tym miejscu mógłby stanowić pociechę, ale nie czuł absolutnie nic. Nie czuł też nóg ani stóp, choć wyraźnie je widział. Całe ciało pokrywała gruba warstwa półprzeźroczystej, pachnącej substancji. Skóra schodziła mu dużymi, jasnymi płatami, przyklejając się do kleistego pancerza. Głowa opadła mu z powrotem na poduszkę, a oczy przesłoniły skłębione czarne chmury. Za dużo rurek. Niedobrze…


Trwał w dziwnym stanie na pograniczu snu i jawy, w którym ból mieszał się z majakami. Wtedy przyszła ta kobieta. Ujrzał przez mgłę, jak nad nim przystaje.

— Można usunąć stymulator. — Miała czysty, niski głos. Zniknęły rurki z jego uszu, a może tylko mu się śniło. — Twoje nowe serce zacznie bić, a twoje płuca zaczną samodzielnie funkcjonować.

Pochyliła się nad jego obolałą piersią. Ładna, w typie eleganckiej intelektualistki. Było mu przykro, że występuje przed nią ubrany tylko w przezroczystą substancję, choć wydawało mu się, że kiedyś miał na sobie jeszcze mniej. Nie pamiętał, kiedy ani jak to się odbywało. Kobieta zrobiła coś z ciałem pająka; zobaczył, jak jego skóra rozstępuje się, tworząc cienkie czerwone szczeliny, a potem z powrotem się zasklepia. Wydawało się, że kobieta wycina mu serce niczym starożytna kapłanka składająca ofiarę, ale chyba było inaczej, ponieważ jego ciężki oddech wcale nie ustał. Na pewno jednak coś wyciągnęła i położyła na tacy, którą trzymał jej asystent — mężczyzna.

— Już. — Spojrzała na niego uważnie.

On także przyjrzał się jej zza zniekształcającej przezroczystej zasłony. Miała proste, czarne włosy związane w kok z tyłu głowy. Kilka pasm wymknęło się spod węzła. Złota skóra. Brązowe lekko skośne oczy. Krótkie i grube, sterczące czarne rzęsy. Grzbiet nosa o łagodnym wzniesieniu. Miła, oryginalna twarz, nie wymodelowana chirurgicznie, by osiągnąć matematycznie doskonałą piękność, lecz ożywiona wyrazem napięcia. Nie była to pusta twarz. Należała do kogoś interesującego. Ale niestety, do nikogo znajomego.

Kobieta była szczupła i wysoka, na ubranie miała narzucony zielony kitel lekarski.

— Pani… doktor — usiłował powiedzieć, ale wyszedł mu tylko niezrozumiały bulgot.

— Zaraz wyjmę tę rurkę — oznajmiła. Oderwała jakiś przylepiec, który otaczał mu usta — taśmę? Razem z nim oderwała kawałek martwej skóry. Delikatnie wysunęła mu z gardła plastikową rurkę. Zakrztusił się. Jak gdyby wyciągała węża, którego wcześniej połknął. Z ogromnej ulgi, że pozbył się okropnego plastiku, omal ponownie nie stracił przytomności. Z nozdrzy wciąż wystawała mu jakaś rurka — może z tlenem?

Poruszył szczęką i przełknął ślinę po raz pierwszy od… od… W każdym razie miał mocno opuchnięty język. Czuł nieznośny ból w klatce piersiowej. Ale ślina wydzielała się normalnie; wreszcie zwilżył wyschnięte usta. Nikt nie docenia śliny, dopóki nie musi się bez niej obywać przez dłuższy czas. Serce biło mu szybko i lekko jak trzepoczący ptak. Czuł, że coś jest nie tak, ale przynajmniej coś czuł.

— Jak się nazywasz? — spytała go kobieta. Podświadome przerażenie, o którym cały czas starał się nie myśleć, otworzyło się teraz przed nim jak ziejąca czarna przepaść. W panice zaczął szybciej oddychać. Mimo że podawano mu tlen, zabrakło mu powietrza. Nie potrafił odpowiedzieć na pytanie.

— Aa — szepnął. — Ee… — Nie wiedział, kim jest ani skąd się wzięły wszystkie obrażenia, które przysporzyły mu tylu cierpień. Niewiedza przestraszyła go o wiele bardziej niż ból.

Młody mężczyzna w krótkim niebieskim fartuchu prychnął.

— Chyba wygram zakład. Wszystko mu się ścięło w głowie. Tu się zrobiło zwarcie. — Stuknął się w czoło.

Kobieta zirytowana zmarszczyła brwi.

— Pacjenci nie wyskakują z kriostatu jak posiłek z mikrofalówki. Najpierw trzeba się zająć pierwotnymi obrażeniami, ale leczenie trwa znacznie dłużej. Dopiero za parę dni będę mogła zacząć badać jego wyższe funkcje nerwowe.

Jednak już teraz z kieszonki fartucha wyjęła coś ostrego i błyszczącego, przysunęła się i zaczęła go dotykać tym przedmiotem w różne miejsca, obserwując jednocześnie odczyty na monitorze umieszczonym na ścianie nad jego głową. Gdy pod wpływem ukłucia jego ręka lekko drgnęła, lekarka się uśmiechnęła. Ja się uśmiechnę, kiedy pod wpływem innych bodźców drgnie zupełnie inna część mojego ciała, pomyślał, czując zawroty głowy.

Chciał się odezwać. Chciał powiedzieć temu w niebieskim, żeby spadał stąd, gdzie pieprz rośnie, zabierając ze sobą swój zakład. Z ust dobył mu się jednak tylko głuchy syk. Ogarnęło go przykre rozczarowanie. Musiał funkcjonować, inaczej umrze. Tego był absolutnie pewien. Będziesz najlepszy albo koniec z tobą.

Nie wiedział, skąd się bierze ta pewność. Kto go miał zabić? Nie wiedział. Jacyś pozbawieni twarzy oni. Ani chwili wytchnienia. Maszeruj albo giń.

Dwójka lekarzy wyszła. Kierowany jakimś niezrozumiałym lękiem usiłował zabrać się do ćwiczeń izometrycznych. Mógł poruszać tylko prawym ramieniem. Nerwowe ruchy przekazywane przez plastry monitora sprowadziły młodzieńca w niebieskim fartuchu, który podał mu środek uspokajający. Gdy znów otoczyła go ciemność, zapragnął zawyć z rozpaczy. Potem miał bardzo złe sny; jego zdezorientowany umysł tęsknił za jakąkolwiek treścią. Kiedy się jednak zbudził, pamiętał tylko, że jest źle.


Po nieskończenie długim czasie wróciła lekarka, aby go nakarmić. W pewnym sensie.

Dotknęła jakiegoś guzika i uniosło się wezgłowie łóżka.

— Wypróbujmy twój nowy żołądek, przyjacielu — powiedziała życzliwym tonem.

Przyjacielu? Był jej przyjacielem? Na pewno potrzebował kogoś bliskiego.

— Sześćdziesiąt milimetrów roztworu glukozy. Można powiedzieć, że pierwszy posiłek w życiu. Ciekawa jestem, czy panujesz już na nad mięśniami na tyle, żeby pić przez słomkę?

Panował, gdy tylko na próbę zwilżyła jego wargi kilkoma kroplami płynu. Ssać i połykać, podstawowe czynności, prostszych nie było. Jednak nie dał rady wypić wszystkiego.

— Wszystko w porządku — uspokoiła go. — Nie masz jeszcze w pełni rozwiniętego żołądka. Serce i płuca też nie osiągnęły właściwych rozmiarów. Lilly bardzo się spieszyła, żeby cię ożywić. Wszystkie narządy są jeszcze za małe w stosunku do wielkości twojego ciała, dlatego będą musiały intensywniej pracować i będą rosły wolniej niż w pojemniku. Przez pewien czas będzie ci brakowało tchu. Za to zainstalowanie tego wszystkiego przebiegało znacznie łatwiej. Cieszę się, że miałam większe pole manewru.

Nie był pewien, czy lekarka mówi do niego, czy do siebie, tak jak ktoś samotny rozmawia ze zwierzakiem. Zabrała kubek, a potem wróciła z miską, gąbkami oraz ręcznikami i zaczęła go myć, kawałek po kawałku. Dlaczego lekarz chirurg zabiera się do pracy przeznaczonej dla pielęgniarki? Na plakietce przypiętej do klapy zielonego kitla widniało „Dr R. Durona”. Wydawało się jednak, że myjąc go, lekarka równocześnie przeprowadzała badanie neurofizjologiczne. Sprawdzała rezultaty swojej pracy?

— Wiesz, stanowiłeś dla mnie pewną zagadkę. Dostarczono cię w skrzynce. Raven powiedział, że jesteś za mały na żołnierza, ale wiedziałam, że byłeś kimś więcej niż przypadkowym świadkiem, kiedy zdjęłam z ciebie strój kamuflażowy i siatkę chroniącą przed porażaczem nerwów, a z piersi wyjęłam czterdzieści sześć fragmentów granatu. Bez wątpienia, ten granat igłowy był przeznaczony dla ciebie. Ale nie widniał na nim napis, z twoim imieniem. Kim jesteś?

Nie zamilkła w oczekiwaniu na odpowiedź, zresztą i tak by się jej nie doczekała. Przełykanie roztworu glukozy znowu śmiertelnie go wyczerpało. Pytanie, gdzie właściwie jest, było równie ważne. Lekarka na pewno wiedziała, ale nie uznała za stosowne go o tym poinformować, co bardzo go zdenerwowało. Anonimowe pomieszczenie stanowiło świetnie wyposażoną salą szpitalną, lecz pozbawioną okien. Znajdowało się na planecie, nie na pokładzie statku.

Skąd o tym wiem? Niewyraźny obraz statku prysnął jak bańka mydlana, gdy tylko go dotknął. Jaki statek? I właściwie co za planeta?

Powinno tu być okno. Duże, za którym rozciągałyby się otulone mgłą zarysy wieżowców miasta, przecinanego rwącą rzeką. I ludzie. Brakowało ludzi, którzy na dobrą sprawę powinni tu być, choć nie potrafił ich sobie wyobrazić. Wnętrze miało znajomy medyczny charakter, lecz wyglądało obco. Niepokój ścisnął mu żołądek.

Myjki były lodowate i ostre w dotyku, ale cieszył się, że pozbawiają go lepkiego pancerza, nie wspominając o wrośniętym weń brudzie. Czuł się jak liniejąca jaszczurka. Kiedy lekarka skończyła, zniknęły wszystkie płaty martwej skóry, a nowa wyglądała na bardzo delikatną.

Lekarka roztarła na jego twarzy trochę kremu depilującego, co wydawało się zbędne, poza tym okropnie piekło. Uznał, że ten nieznaczny ból sprawia mu przyjemność. Zaczynał się powoli rozluźniać i rozkoszować jej troskliwością, mimo że zabiegi miały dość intymny charakter. Przywracała mu godność kogoś czystego i nie wydawała się wrogiem. Raczej swego rodzaju sprzymierzeńcem, przynajmniej na poziomie fizycznym. Usunęła z jego twarzy krem, zarost i sporo skóry. Następnie uczesała go, choć niestety, podobnie jak skóra, jego włosy zaczęły wypadać garściami.

— Gotowe — powiedziała z satysfakcją w głosie. Przysunęła do jego twarzy duże ręczne lustro. — Widzisz tu kogoś znajomego? — Zdawał sobie sprawę, że patrzy uważnie, jak on wodzi wzrokiem po własnym odbiciu.

To ja? Cóż… przypuszczam, że się przyzwyczaję. Czerwona skóra rozpięta na ostro zarysowanym szkielecie. Sterczący nos, ostry podbródek… szare oczy, których białka miały jasnoczerwoną barwę, wyglądały jak gdyby należały do kogoś skacowanego. Spomiędzy ciemnych włosów przezierały łyse placki, jakby miał parchy. Prawdę mówiąc liczył na to, że zobaczy coś odrobinę ładniejszego.

Usiłował coś powiedzieć, o coś zapytać. Otworzył usta, ale słowa, tak jak myśli, kłębiły się bezładnie. Wypuścił z płuc powietrze, kaszląc śliną. Nie mógł nawet zakląć, przez co jeszcze bardziej chciał kląć. Rezultatem był niezrozumiały gardłowy gulgot. Lekarka pospiesznie zabrała lustro i wstała, przyglądając mu się z zaniepokojeniem.

Spokojnie. Jeśli dalej będzie się rzucał, podadzą mu kolejną dawkę środka uspokajającego, a tego nie chciał. Opadł na poduszkę, bezradnie dysząc. Lekarka obniżyła łóżko, przygasiła światła i skierowała się do wyjścia. Zdołał z siebie wydać jęk. Podziałało; wróciła.

— Lilly nazwała twoją kriokomorę puszką Pandory — mruknęła w zadumie. — Ale moim zdaniem to była kryształowa trumna zaklętego księcia. Chciałabym, żeby ciebie też można było zbudzić pocałunkiem.

Pochyliła się nad nim, przymknąwszy na moment oczy, i musnęła wargami jego usta. Leżał zupełnie nieruchomo, czując jednocześnie przyjemność i panikę. Lekarka wyprostowała się, patrzyła na niego przez chwilę, a potem westchnęła.

— Nie sądziłam, że to podziała. Może jestem nie tą księżniczką.

Masz bardzo dziwny gust, jeśli chodzi o mężczyzn, milady, pomyślał, znów czując zawroty głowy. Co za szczęście dla mnie…

Po raz pierwszy od odzyskania przytomności spojrzał w swoją przyszłość z nadzieją. Pozwolił odejść doktor Duronie. Na pewno wróci. Wcześniej jednak stracił świadomość, a może został jej przez kogoś pozbawiony; tym razem przyszedł do niego prawdziwy sen. Właściwie nie za bardzo mu się to podobało — a gdybym umarł przed świtaniem — ale jego ciało potrzebowało snu, który na dodatek osłabił nieco ból.


Powoli nauczył się władać lewą ręką. Potem udało mu się poruszyć prawą nogą, która drgnęła. Jego piękna pani wróciła, by znów dać mu wody z cukrem, ale nie doczekał się słodkiego pocałunku na deser. Zanim zmusił lewą nogę do drgnienia, znowu wróciła, lecz tym razem coś było nie tak.

Doktor Durona wyglądała na starszą o dziesięć lat i była znacznie chłodniejsza. Wręcz zimna. Jej włosy, rozdzielone pośrodku przedziałkiem i sięgające linii szczęki, przypominały gładkie skrzydła ptaka. Były kruczoczarne, ale tu i ówdzie połyskiwała srebrna nitka. Ręce, które go dotykały, gdy pomagała mu usiąść, stały się bardziej suche, chłodniejsze i mniej czułe. Już go pieszczotliwie nie muskały.

Wpadłem w pętlę czasu. Nie, znów zostałem zamrożony. Nie, moja kuracja trwa za długo i jest na mnie wkurzona za to, że musi czekać. Nie… Zdezorientowany nie potrafił nic z siebie wydusić. Stracił jedynego przyjaciela, jakiego tu miał, i nie wiedział dlaczego. Zniszczyłem nasze szczęście…

Bardzo profesjonalnie wymasowała mu nogi, dała mu obszerną koszulę pacjenta i zmusiła, by wstał. Omal nie zemdlał. Wówczas położyła go z powrotem do łóżka i wyszła.

Kiedy przyszła następnym razem, znów miała inną fryzurę. Długie włosy gęsto przetykane siwizną związała srebrnym kółkiem w koński ogon. Mógłby przysiąc, że postarzała się o kolejne dziesięć lat. Co się ze mną dzieje? Zachowywała się trochę łagodniej, ale nie tak przyjaźnie jak na początku. Prowadziła go w poprzek sali i z powrotem. Krótki spacer tak go wyczerpał, że zaraz potem zasnął.

Gdy ponownie zjawiła się w swoim zimnym, krótkowłosym wcieleniu, był zrozpaczony. Musiał jednak przyznać, że bardzo sprawnie postawiła go i uczyła chodzić. Warczała na niego jak sierżant od musztry, ale chodził, a potem obywał się już bez jej pomocy. Po raz pierwszy wyprowadziła go z pokoju, do końca korytarza, gdzie znajdowały się rozsuwane drzwi, i z powrotem.

Właśnie zawracali, żeby zrobić jeszcze jeden kurs, gdy drzwi otworzyły się z sykiem i wyszła zza nich doktor Durona. W swojej postaci z końskim ogonem. Spojrzał na stojącą obok niego doktor Duronę z przedziałkiem na środku i prawie się rozpłakał. To nie fair. Chcecie mi pomieszać w głowie. Doktor Durona podeszła do doktor Durony. Zamrugał oczami i skupił wzrok na ich plakietkach z nazwiskami. Lekarka z przedziałkiem nosiła na piersi napis „Dr C. Durona”. Ta z końskim ogonem była „Dr P. Durona”. Ale gdzie moja Dr Durona? Chcę doktor R.

— Cześć, Chrys, jak mu idzie? — spytała doktor P.

— Zupełnie nieźle — odrzekła doktor C. — Ale chyba już wystarczy na tę sesję, jest wykończony.

— Zdaje się. — Doktor P. pomogła go złapać, bo właśnie osuwał się na podłogę. Nie potrafił zmusić ust do wymówienia zrozumiałych słów; wydawał tylko zduszony szloch. — Powiedziałabym, że przesadziłaś z ćwiczeniami.

— Wcale nie — powiedziała doktor C., podtrzymując go z drugiej strony. We dwie zaprowadziły go do łóżka. — Wygląda jednak na to, że u niego wyzdrowienie fizyczne nastąpi wcześniej niż psychiczne. To niedobrze. Lilly naciska, zaczyna się niecierpliwić. On musi szybko zacząć kojarzyć, bo inaczej nie będziemy mieć z niego żadnego pożytku.

— Lilly nigdy się nie niecierpliwi — zbeształa ją doktor P.

— Tym razem tak — odrzekła z pochmurną miną doktor C.

— Naprawdę nastąpi poprawa psychiczna? — Pomogła mu się bezpiecznie położyć.

— Nie wiadomo. Rowan gwarantuje nam poprawę fizyczną.

Wspaniała robota. A mózg wykazuje dużą aktywność, coś musi się poprawiać.

— Owszem, ale nie od razu — odezwał się z korytarza ciepły głos, w którym drgała nutka rozbawienia. — Co robicie mojemu biednemu pacjentowi?

Była to doktor Durona. Znowu. Miała długie, kruczoczarne włosy, upięte w luźny kok z tyłu głowy. Kiedy zbliżała się do niego z uśmiechem, wlepił niespokojne spojrzenie w plakietkę z jej nazwiskiem. Dr R. Durona. Jego doktor Durona. Zakwilił z ulgi. Nie był pewien, czy jest w stanie wytrzymać dłużej ten zamęt w głowie, który był bardziej dokuczliwy niż fizyczny ból. Miał nerwy gorzej poszarpane niż ciało. Czuł się, jak gdyby uczestniczył w jednym ze swoich koszmarów sennych, tyle że w snach było więcej krwi i ćwiartowania, a tu kobieta w zielonym kitlu stała w kilku miejscach jednocześnie, przekomarzając się sama ze sobą.

— TF oznacza chyba tortury fizyczne — zażartowała doktor C.

Tak, to by wszystko wyjaśniało…

— Przyjdź torturować go później — zaproponowała doktor R. — Ale delikatnie…

— Jak daleko mogę się posunąć? — Doktor C. była skupiona i poważna. Stała z przechyloną głową, notując coś w panelu raportowym. — Wiesz, góra ponagla.

— Wiem. Terapia fizyczna nie częściej niż co cztery godziny, dopóki nie pozwolę na więcej. I staraj się nie przekraczać rytmu stu czterdziestu skurczów serca.

— Tak dużo?

— To dlatego, że narząd jest za mały.

— Załatwione, kochana. — Doktor C. zatrzasnęła panel i rzuciła doktor R., po czym wyszła z sali; doktor P. podążyła za nią.

Jego doktor Durona, doktor R., podeszła do łóżka, uśmiechnęła się i odgarnęła mu włosy z oczu.

— Trzeba cię będzie niedługo ostrzyc. Łyse miejsca zaczęły porastać nowymi włosami. To bardzo dobry znak. Tyle się dzieje na zewnątrz, więc chyba wewnątrz głowy też coś się dzieje, hę?

Jeżeli uznać napady rozpaczy za aktywność… po policzku spłynęła mu łza, efekt wcześniejszego ataku przerażenia. Doktor R. dotknęła wilgotnego śladu.

— Och — szepnęła ze współczuciem, które nagle wydało mu się krępujące. Nie jestem… nie jestem… nie jestem mutantem. Co?

Nachyliła się niżej.

— Jak się nazywasz?

Spróbował.

— Jaaach… pchch… — Język nie chciał go słuchać. Wiedział, co chce powiedzieć, lecz nie potrafił nadać słowom właściwej formy. — Jaach… śś… ywasz?

— Powtórzyłeś? — Rozpromieniła się. — To początek…

— Niii! Jaach śś… zywasz? — Dotknął kieszonki jej kitla w nadziei, że nie odczyta tego jako nieprzyzwoitego gestu.

— Co…? — Spojrzała w dół. — Pytasz o moje imię?

— Kch! Kch!

— Jestem doktor Durona.

Jęknął, przewracając oczami.

— Mam na imię Rowan.

Opadł na poduszkę i odetchnął z ulgą. Rowan. Śliczne imię. Chciał jej powiedzieć, że to śliczne imię. Ale jeżeli wszystkie tak mają na imię — nie, do tej pokrzykującej jak sierżant mówili Chrys. W porządku. Mógł odróżnić swoją doktor Duronę od reszty; była jedyna w swoim rodzaju. Drżącą dłonią musnął jej usta, potem swoje, ale nie zrozumiała aluzji i nie pocałowała go.

Niechętnie, tylko dlatego, że nie miał siły jej zatrzymać, pozwolił jej wysunąć rękę ze swojego wątłego uścisku. Może tamten pocałunek mu się przyśnił. Może wszystko to mu się przyśniło.


Po jej wyjściu upłynęło nie wiadomo ile czasu, lecz tym razem dla odmiany nie zapadł w drzemkę. Czuwał, pogrążony w niespokojnych, chaotycznych myślach. Co pewien czas ze strumienia myśli wyłaniał się jakiś obraz, który mógł być wspomnieniem, ale gdy tylko skupił na nim uwagę, by przyjrzeć mu się uważniej, strumień myśli zamierał, a jego ogarniała fala paniki. Cóż. W takim razie zajmie się czymś innym, obserwując swoje myśli z boku, z ukosa; przyjrzy się sobie przez pryzmat tego, co już wie, odgrywając rolę detektywa, poszukującego własnej tożsamości. Jeśli nie możesz zrobić tego, czego chcesz, zrób to, co możesz. Skoro nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim jest, może przynajmniej uda mu się rozwikłać zagadkę, gdzie jest. Nie miał już przyklejonych do ciała końcówek monitora; odłączono go.

Było bardzo cicho. Wyśliznął się z łóżka i odnalazł drogę do drzwi. Otworzyły się automatycznie, ukazując krótki korytarz rozświetlony tylko przytłumionym blaskiem nocnych lamp umieszczonych na poziomie podłogi.

Łącznie z jego pokojem w korytarzyku znajdowały się tylko cztery sale. W żadnej nie było okien. Ani pacjentów. Małe, wyposażone w monitory biuro też było puste… jednak nie. Na blacie obok włączonej konsoli stał parujący kubek. Ktoś za chwilę miał tu wrócić. Przemknął obok i skierował się do jedynych drzwi wyjściowych, które znajdowały się na końcu korytarza; one również otworzyły się automatycznie.

Następny krótki korytarz. Dwie świetnie wyposażone sale operacyjne, zamknięte i wygaszone na noc, puste i ciche. I także pozbawione okien. Dwa pomieszczenia magazynowe, jedno zamknięte, drugie nie. Dwa laboratoria wyposażone w zamki z czytnikiem dłoni; przez szklane drzwi dostrzegł w jednym rząd klatek dla małych zwierząt. Pomieszczenie zostało zapchane sprzętem medycznym i biochemicznym, którego było o wiele za dużo jak na potrzeby zwykłej kliniki. Niemal czuło się, że prowadzone są tu jakieś badania.

Skąd o tym wiem? Nie zadawaj pytań. Po prostu idź. Kusiła go rura windowa znajdująca się na końcu korytarza. Jego ciało przeszywał ból, każdy oddech był straszliwym wysiłkiem, ale musiał spróbować szansy. Naprzód, naprzód.

Gdziekolwiek się znajdował, był na samym dole. Dno rury windowej miał tuż pod stopami. Górna część tonęła w mroku rozjaśnionym tylko blaskiem paneli, które wyświetlały symbole S3, S2, Sl. Rura była wyłączona, a wyjście bezpieczeństwa po drugiej stronie otworu zamknięte. Rozsunął je ręcznie i zaczął się zastanawiać, co dalej. Mógł włączyć rurę windową, ryzykując, że na jakimś monitorze zapali się sygnalizator alarmowy (dlaczego wyobrażał sobie coś takiego?); mógł też z tego zrezygnować i po cichu wspiąć się drabiną awaryjną. Wypróbował pierwszy szczebel; pociemniało mu w oczach. Cofnął się ostrożnie i włączył windę.

Wzniósł się łagodnie na poziom S — l i wysiadł. W małym holu dostrzegł tylko jedne drzwi, nieprzezroczyste i gładkie. Otworzyły się przed nim, a potem zamknęły. Rozejrzał się po pomieszczeniu, które najwyraźniej służyło jako składzik rupieci, a potem zawrócił. Drzwi zniknęły, zlewając się z gładką ścianą.

Przez całą minutę upewniał się z przerażeniem, że to nie udręczony mózg płata mu figle. Drzwi zamaskowały się, udając ścianę, a on właśnie zamknął sobie drogę powrotną. Zaczął gorączkowo ostukiwać gładką powierzchnię, lecz daremnie. Marzły mu bose stopy, którymi stał na błyszczącym betonie, kręciło mu się w głowie i czuł śmiertelne zmęczenie. Chciał wrócić do łóżka. Strach i zawód niemal go paraliżowały, nie dlatego że były tak przytłaczające, ale dlatego że on był bardzo słaby.

Chcesz, bo nie możesz tego mieć. Perwersja. Idź, nakazał sobie surowo. Szedł powolutku, podpierając się przy każdym kroku, aż dotarł do zewnętrznych drzwi pomieszczenia. One także zamknęły się za nim, o czym się boleśnie przekonał, kiedy się już znalazł po drugiej stronie. Idź.

Za składzikiem znajdował się następny krótki korytarz, pośrodku którego znajdował się szyb rury windowej. Wyglądało na to, że ten poziom jest ostatni, B2; wyżej znajdowały się oznaczenia B — l, P, l, 2 i tak dalej, niknąc z pola widzenia. Wybrał punkt zero, P. P jak parter? Tak. Wyszedł do tonącego w półmroku holu.

W niewielkim, elegancko urządzonym korytarzyku, przypominającym nieco bardziej biuro niż dom, stały kwiaty w doniczkach i biurko przeznaczone dla recepcjonisty lub ochroniarza. W pobliżu nie dostrzegł nikogo, ani śladu ludzi. Ale wreszcie ukazały się okna oraz przezroczyste drzwi. Widać w nich było niewyraźne odbicie wnętrza, ponieważ na zewnątrz panowała noc. Oparł się o pulpit komkonsoli. Lepiej nie mógł trafić. Znalazł nie tylko miejsce do siedzenia, ale i mnóstwo danych… do diabła. Konsola była zaopatrzona w czytnik linii papilarnych, toteż nie mógł jej nawet włączyć. Istniały sposoby na obejście takich blokad — skąd on…? — nieuchwytne fragmenty obrazów znów mu uciekły, eksplodując w drobne kawałeczki przypominające ławicę srebrzystych rybek. Omal się nie rozpłakał z żalu nad własną bezradnością, złożywszy ciężką głowę na ramionach, obok martwej płyty holowidu.

Wzdrygnął się. Boże, nienawidzę zimna. Niepewnym krokiem podszedł do szklanych drzwi. Na dworze padał śnieg — błyszczące płatki przecinały skośnie strumień światła reflektora. Na pewno były twarde w dotyku i siekłyby boleśnie obnażoną skórę. Przez myśl przemknął mu dziwaczny obraz kilkunastu ludzi, którzy dygotali z zimna, stojąc nago nocą w śnieżycy. Nie mógł powiązać z tą wizją żadnych nazwisk, tylko wrażenie całkowitej porażki. Czyżby tak właśnie umarł, zamarzając w śniegu i wietrze? Niedawno i gdzieś niedaleko?

Byłem martwy. Po raz pierwszy uświadomił to sobie ze wstrząsem, czując bolesny skurcz w żołądku. Przesunął palcem po wyczuwalnych przez cienką tkaninę koszuli bliznach. I teraz też nie czuję się za dobrze. Zachichotał, ale nawet w jego uszach ów dźwięk zabrzmiał dość osobliwie. Zatkał usta pięścią. Pewnie nie zdążył się wówczas przestraszyć, ponieważ obezwładniła go spóźniona fala przerażenia. Opadł na kolana, a po chwili stanął na czworakach. Nie potrafił zapanować nad drżeniem rąk z zimna. Zaczął pełznąć.

Musiał zawadzić o jakiś czujnik, przezroczyste drzwi bowiem rozsunęły się z sykiem. O nie, nie popełni jeszcze raz tego błędu, nie zatrzaśnie się w ciemnościach na zewnątrz. Zaczął się przesuwać do tyłu. Wzrok mu się zamglił; jakimś dziwnym trafem zawrócił; lodowaty beton pod dłońmi zamiast gładkich płytek ostrzegł go o błędzie. Miał wrażenie, że coś chwyta go za głowę i zadaje mu cios albo poraża z okropnym bzyczącym dźwiękiem. Odrzuciło go do tyłu i poczuł woń przypalonych włosów. Na siatkówce zatańczyły mu świetliste kręgi. Próbował się cofnąć, lecz upadł w poprzek prowadnicy drzwi, prosto w kałużę lodowatej wody i jakąś pomarańczową maź przypominającą w dotyku grudkowatą pleśń. Nie, tylko nie to, nie chcę znowu zamarznąć…! Zwinął się z odrazą.

Głosy; ostrzegawcze krzyki. Kroki, gwar, ciepłe, nareszcie ciepłe ręce unoszące go z progu śmiertelnego zimna. Kilka kobiecych głosów i jeden męski:

— Jak on się tu dostał?… Nie powinien wychodzić. Wezwijcie Rowan, obudźcie ją… Wygląda strasznie… Nie. — Czyjaś dłoń szarpnęła jego głowę za włosy, podstawiając twarz pod światło. — Zawsze tak wygląda. Nie wiadomo, czy teraz jest gorzej.

Ujrzał nad sobą twarz właściciela ręki, surową i pełną niepokoju. Był to asystent Rowan, młody człowiek, który podał mu środek uspokajający. Szczupły, o eurazjatyckich rysach, z wydatnym grzbietem nosa. Na jego niebieskim fartuchu widniał napis „R. Durona”. Obłęd, przecież to nie jest doktor R. Nazwijmy go więc… Bratem Dumną. Młody człowiek mówił:

…niebezpieczny. Nie do wiary, że penetrował nasz system zabezpieczeń w takim stanie!

— Nie… bzpieczeń. — Słowa! Jego usta umiały wypowiedzieć słowa! — Bz… czeństwo pożarowe! Ośle — dodał po namyśle.

Twarz młodzieńca drgnęła na dźwięk obraźliwego słowa, ale i z zaskoczenia.

— Do mnie mówisz, Panie Krótki?

— On mówi! — Mignęła nad nim podekscytowana twarz jego doktor Durony. Poznał ją mimo rozpuszczonych włosów, które opadały jej na czoło jak czarna chmura. Rowan, ukochana. — Raven, co on powiedział?

Młodzieniec zmarszczył brwi.

— Mógłbym przysiąc, że powiedział „bezpieczeństwo pożarowe”. Jakiś bełkot.

Rowan uśmiechnęła się szeroko.

— Raven, wszystkie drzwi otwierają się na zewnątrz i nie mają kodowanych zamków. Na wypadek ewakuacji w razie pożaru albo skażenia chemicznego, albo… wiesz, o jakim poziomie pojmowania to świadczy?

— Nie — odparł chłodno Raven.

Musiało zaboleć nazwanie go osłem, zwłaszcza że obelga padła z takich ust… uśmiechnął się posępnie do twarzy kołyszących się na tle sufitu.

Z lewej rozległ się alt należący do starszej osoby, która zaprowadziła porządek wśród podnieconych ludzi.

— Jeśli nie macie tu żadnych obowiązków, wracajcie do łóżek. — W jego polu widzenia zjawiła się jeszcze jedna doktor Durona z niemal białymi, krótko obciętymi włosami i przyjrzała mu się z uwagą. — Moja droga Rowan, mimo stanu, w jakim się znajduje, prawie udało mu się uciec!

— Marna by to była ucieczka — odezwał się Brat Raven. — Nawet gdyby udało mu się przedostać przez zasłonę siłową, w tym stroju zamarzłby w ciągu dwudziestu minut.

— Jak się wydostał?

Zdenerwowana doktor Durona wyznała:

— Pewnie minął stanowisko przy monitorach, kiedy poszłam do toalety. Przepraszam!

— Gdyby udało mu się dojść aż tutaj w ciągu dnia? — powiedział alt. — I gdyby ktoś go zobaczył? Wolę o tym nie myśleć.

— Zamknę drzwi w prywatnym skrzydle na czytnik dłoni — obiecała doktor Durona.

— Nie jestem pewna, czy to wystarczy, zważywszy na jego dzisiejszy nadzwyczajny występ. Lepiej postawmy kogoś na straży.

— Kto będzie wolny? — spytała Rowan.

Kilka postaci doktor Durony ubranych w szlafroki i koszule spojrzało na młodego człowieka.

— O, nie — zaprotestował Raven.

— Rowan może go pilnować w dzień, nie przerywając pracy. Ty obejmiesz nocną zmianę — poleciła mu stanowczo siwowłosa.

— Tak jest, proszę pani. — Młodzieniec westchnął.

Uniosła dłoń we władczym geście.

— A teraz zabierz go do pokoju. Rowan, lepiej sprawdź, czy nie ma żadnych uszkodzeń.

— Wezmę lotopaletę — rzekła Rowan.

— Dla niego nie trzeba lotopalety — parsknął kpiąco Raven. Przyklęknął, wziął na ręce błędnego wędrowca, stęknął i wyprostował się. Chciał zademonstrować swoją siłę? Chyba… nie. Przecież waży nie więcej niż mokry płaszcz. Chodź, Krótki, wracamy do łóżka.

Oburzony, ale zbyt oszołomiony, by protestować, pozwolił się nieść. Rowan szła u jego boku, przyglądając mu się z obawą. Razem minęli korytarz, zjechali rurą windową, przeszli przez pomieszczenie magazynowe i wrócili do tego specyficznego budynku pod budynkiem. Przynajmniej tym razem, widząc, że drży z zimna, ustawiła osłonę termiczną łóżka na wyższą temperaturę.

Rowan zbadała go, zwracając szczególną uwagę na blizny.

— Nie uszkodził sobie niczego w środku. Ale ma zaburzenia fizjologiczne, być może spowodowane bólem.

— Chcesz, żebym mu podał jeszcze dwa centymetry środka uspokajającego? — spytał Raven.

— Nie. Po prostu pilnuj, żeby w pokoju było ciemno i cicho.

Jest wyczerpany. Kiedy się ogrzeje, myślę, że zaśnie. — Dotknęła jego policzka, potem delikatnie ust. — Już drugi raz dzisiaj coś powiedział.

Chciała, żeby się do niej odezwał. Ale był zbyt zmęczony. I zbyt roztrzęsiony. Dziś między tymi ludźmi, między wszystkimi Duronami, panowało jakieś napięcie, większe, niż gdyby chodziło tylko o bezpieczeństwo pacjenta. Bardzo się czymś martwili. Czymś, co miało związek z nim? Dla siebie był zagadką, ale oni wiedzieli więcej, tyle że nie chcieli mu powiedzieć.

Wreszcie Rowan szczelniej otuliła się szlafrokiem i wyszła. Raven ustawił dwa krzesła, na jednym usiadł, na drugim oparł nogi i zaczął czytać z ręcznej przeglądarki. Chyba się uczył, bo od czasu do czasu wracał do niektórych ekranów i robił notatki. Niewątpliwie uczy się, by zostać lekarzem.

Leżał zupełnie wypompowany. Dzisiejsza wyprawa omal go nie zabiła i na co się zdały jego cierpienia? Dowiedział się niewiele, lecz doszedł do jednego wniosku: Trafiłem do bardzo dziwnego miejsca.

Jestem tu więźniem.

Загрузка...