— Przykro mi, że to właśnie ja muszę panu to przekazać, baronie — mówił technik — ale wszystko wskazuje na to, że pańskiej ofierze tortury bardzo się spodobały.
Żarłok uśmiechnął się, mimo że usta rozpychała mu rura. Baron Ryoval chodził wokół niego, przyglądając mu się z uwagą. Zapewne podziwiał zdumiewających rozmiarów brzuch.
— W takich sytuacjach pojawia się wiele psychologicznych reakcji obronnych — powiedział Ryoval. — Od rozszczepienia osobowości po identyfikację z porywaczem. Spodziewałem się, że u Naismitha też się z czasem pojawią, ale tak szybko?
— Ja też nie wierzyłem, panie baronie, toteż zrobiłem skanowanie mózgu. Wyniki przeszły wszelkie oczekiwanie.
— Jeśli jego osobowość rzeczywiście ulega rozszczepieniu, coś byłoby widać.
— I było widać. Wydaje się, że on chroni część umysłu przed naszymi bodźcami i zewnętrzne reakcje istotnie wskazują na rozszczepienie, ale… model jest nienormalnie nienormalny, jeśli to ma sens, panie baronie.
— Nie bardzo. — Ryoval zacisnął wargi, zaciekawiony. — Chciałbym się przyjrzeć tym wynikom.
— Cokolwiek się z nim dzieje, na pewno tego nie udaje.
— Niemożliwe, żeby tak szybko… — mruknął Ryoval. — Jak sądzisz, kiedy pękł? Jak mogłem tego nie zauważyć?
— Nie jestem pewien. Wcześnie. Pierwszego dnia — może nawet w ciągu pierwszej godziny. Ale jeżeli to się utrzyma, stanie się nieuchwytny, będzie się mocniej opierał. Może… często zmieniać metody.
— Ja też — oświadczył chłodno Ryoval.
Ucisk w żołądku stawał się coraz bardziej bolesny. Wyjęć wypychał się naprzód, ale Żarłok nie zamierzał ustępować mu miejsca. Nadal była jego kolej. Czwarty przysłuchiwał się uważnie. Zawsze słuchał w obecności barona Ryovala. Rzadko sypiał, prawie w ogóle się nie odzywał.
— Spodziewałem się, że takie stadium dezintegracji osiągnie dopiero po kilku miesiącach. To mi burzy cały harmonogram — narzekał baron.
Zgadza się, baronie. Czyż nie jesteśmy fascynujący? Czyż nie potrafimy cię zaintrygować?
— Muszę się zastanowić, jak najlepiej przywrócić go do poprzedniego stanu — zamyślił się Ryoval. — Przyprowadźcie go później do mojej kwatery. Zobaczę, co da krótka rozmowa i parę eksperymentów.
Mimo pozornej obojętności ten Czwarty zadrżał na myśl o tym, co ich czekało.
Dwaj strażnicy zaprowadzili go/ich do przytulnego salonu barona Ryovala. W pokoju nie było okien, lecz większą część jednej ściany zajmował wielki ekran holowidowy, na którym w tym momencie było widać jakąś plażę tropikalną. Kwatera Ryovala na pewno jednak znajdowała się pod ziemią. Nikt tu nie mógłby się wedrzeć przez okna.
Skórę wciąż miał w łatach. Technicy potraktowali go wcześniej jakimś sprayem, który przykrył odarte miejsca rodzajem warstwy ochronnej, by nie zanieczyścił eleganckich mebli Ryovala, a inne rany opatrzyli plastikowymi bandażami, żeby się nie otworzyły i nie pozostawiły nigdzie krwawych śladów.
— Sądzisz, że to coś da? — zapytał technik ze sprayem w dłoni.
— Pewnie nie — westchnął jego towarzysz. — Lepiej pójdę przodem i postawię w stan gotowości sprzątaczy. Szkoda, że nie rozłożył jakiegoś brezentu.
Strażnicy posadzili go teraz na niskim, szerokim krześle. Było to zwykłe krzesło, bez kolców, brzytew i zaostrzonych pali. Ręce miał skrępowane za plecami, nie mógł się więc oprzeć. Rozstawiwszy kolana, siedział wyprostowany i dyszał ciężko.
Starszy stopniem strażnik zapytał Ryovala:
— Chce pan, żebyśmy dla bezpieczeństwa zostali, panie baronie?
Ryoval uniósł brew.
— Potrafi wstać bez niczyjej pomocy?
— Z tej pozycji nie tak łatwo.
Usta Ryovala skrzywiły się lekko z pogardą i rozbawieniem. Spojrzał na więźnia.
— Poradzimy sobie. Powolutku. Zostawcie nas. Sam was zawołam. I nie przeszkadzajcie. Może będzie trochę hałasu.
— Warstwa dźwiękoszczelna jest naprawdę bardzo skuteczna, panie baronie. — Strażnicy o płaskich twarzach zasalutowali i wycofali się. Z tymi strażnikami było coś nie tak. Kiedy nie wypełniali rozkazów, po prostu siedzieli albo stali bez słowa, z obojętnością wypisaną na twarzy. Niewątpliwie tak zostali skonstruowani.
Żarłok, Burk, Wyjęć i ten Czwarty rozglądali się ciekawie, zachodząc w głowę, na którego z nich wypadnie teraz kolej.
— Właśnie miałeś swoją kolej — powiedział do Żarłoka Wyjęć. — Teraz ja.
— Nie bądź taki pewien — wtrącił się Burk. — Może akurat ja.
— Gdyby nie Żarłok — powiedział ponuro Czwarty — byłaby moja kolej. Ale muszę czekać.
— Przecież nigdy jeszcze nie przyszła twoja kolej — zauważył Żarłok. Lecz Czwarty znowu zamilkł.
— Obejrzyjmy sobie coś — zaproponował Ryoval, dotykając pilota. Tropikalna plaża ustąpiła miejsca holowidowemu nagraniu w skali naturalnej z jednego ze spotkań Burka z… tymi stworzeniami z burdeli. Burk oglądał siebie z odmiennego punktu widzenia z wielkim zainteresowaniem i zadowoleniem. W wyniku działań Żarłoka wiele ciekawych widoków coraz bardziej znikało mu z oczu, chowając się za coraz szerszym równikiem jego brzucha.
— Zastanawiam się, czy nie przesłać kopii tego zapisu do floty dendariańskich najemników — mruknął Ryoval, obserwując go. — Wyobraź sobie, jak oglądają to twoi oficerowie. W ten sposób chyba ściągnąłbym tu kilku, co?
Nie. Ryoval kłamał. Nikomu jeszcze nie wyjawił, że go tu przetrzymuje, w przeciwnym razie w ogóle by go tu nie było. Poza tym niemożliwe, żeby pośpiech miał go skłonić do wyjawienia tajemnicy. Czwarty mruknął drwiąco: Lepiej prześlij kopię Simonowi fllyanowi, wtedy zobaczysz, co na siebie ściągniesz. Ale Illyan należał do lorda Marka, którego tu nie było, a ten Czwarty nigdy, przenigdy nie odzywał się na głos.
— Wyobraź sobie tę swoją piękną ochroniarkę, która z tobą… — ciągnął Ryoval, szczegółowo opisując sceny, które mogłyby się tu rozegrać. Burk chętnie wyobraził sobie część tych rzeczy, ale niektóre gorszyły nawet jego. Wyjęć?
— Ja nie! — powiedział Wyjęć. — To nie moje zadanie.
— Trzeba będzie wystawić kogoś nowego — powiedzieli wszyscy. Mógł powoływać tysiące nowych rekrutów w zależności od potrzeby. Był jak wielka armia płynąca jedną falą, rozdzielająca się przed przeszkodami i omijająca je bezpiecznie, której nie mógł zniszczyć pojedynczy cios.
Obraz na ekranie pokazywał teraz Wyj ca w jednej z jego ważniejszych chwil, dzięki której otrzymał swe imię. Niedługo po chemicznym usunięciu skóry technicy pomalowali go jakąś lepką substancją, co go potwornie swędziało. Technicy nie musieli go wcale dotykać. Sam omal się nie zabił. Potem zrobili mu transfuzję, aby uzupełnić krew, którą stracił, orząc sobie ciało do żywego mięsa.
Przyglądał się obojętnie drgającej konwulsyjnie istocie na ekranie holowidu. Przedstawienie, jakie Ryoval chciał mu pokazać, stanowił on sam. Przyglądając mu się teraz, ktoś mógłby doznać mniej więcej tylu wrażeń, co przy oglądaniu obrazu kontrolnego. Nuda. Ryoval natomiast wyglądał, jakby miał ochotę skierować pilota w jego stronę i zmienić kanał.
Czwarty czekał z rosnącym zniecierpliwieniem. Zaczynał odzyskiwać oddech, lecz nadal musiał pokonać opór tego cholernie niskiego krzesła. Dziś, to musi się stać dziś wieczorem. Przy najbliższej okazji, jeśli w ogóle się nadarzy, Żarłok mógł pomóc, powstrzymując ich wszystkich. Tak. Czekał.
Ryoval wydął rozczarowany usta, wpatrując się w jego spokojny profil. Wyłączył holowid, wstał i obszedł wokół krzesło, przyglądając mu się spod zmrużonych powiek.
— Nie jesteś wobec mnie w porządku. Wolisz udawać wariata. Muszę pomyśleć, jak przywrócić ci zdrowe zmysły. A raczej wam.
Ryoval był zdecydowanie zbyt spostrzegawczy.
— Nie ufam ci — rzekł do Czwartego Żarłok z powątpiewaniem. — Co się ze mną potem stanie?
— I ze mną — dodał Burk. Tylko Wyjęć milczał, ponieważ był bardzo zmęczony.
— Przyrzekam Żarłokowi, że Mark będzie go nadal karmił — szepnął Czwarty z głębi swej kryjówki. — Przynajmniej od czasu do czasu. Burk, Mark mógłby cię zabrać na Kolonie Beta. Mieszkają tam ludzie, którzy pomogą ci wyjść z tego na tyle, że nie będziesz się wstydził pokazać innym. Nie będziesz potrzebował hiporozpylacza Ryovala. Biedny Wyjęć i tak jest wykończony. Pracował najciężej, osłaniając was wszystkich. Burk, a gdyby Ryoval zdecydował się potem na kastrację? Może porozumiesz się z Wyjcem, a Mark wynajmie wam oddział pięknych kobiet — czy to nie byłyby miła odmiana? — z batami i łańcuchami. To Obszar Jacksona, na pewno coś znajdziecie w katalogu holowidowym. Nie potrzebujecie Ryovala. Uratujemy Marka, a on uratuje nas. Przyrzekam.
— Kim ty jesteś, żeby ręczyć słowem Marka? — spytał szorstko Żarłok.
— Jestem mu najbliższy.
— Najlepsze zostawiłeś na koniec — powiedział Wyjęć z nutką urazy.
— To było konieczne. Ale Ryoval dopadnie każdego z nas po kolei i zginiemy wszyscy. Jest bardzo przenikliwy. To my jesteśmy oryginałami. Nowi rekruci mogą być już tylko naszymi zniekształconymi cieniami.
To prawda, nikt nie miał wątpliwości.
— Przyprowadzę ci kolegę do zabawy — odezwał się Ryoval, wciąż spacerując wokół niego. Kiedy miał Ryovala za plecami, w jego wewnętrznej topografii zachodziły dziwne zmiany. Żarłok rozpłaszczał się, a głowę wystawiał Wyjęć, lecz gdy Ryoval ponownie pojawiał się w polu widzenia, Wyjęć chował się z powrotem. Burk przyglądał się czujnie, czekając na sygnał i lekko się kołysząc. — Twojego klona — bliźniaka. Tego, którego nie zabrał mój oddział idiotów.
Uśpiony gdzieś w ciemnym zakątku lord Mark zbudził się z krzykiem. Czwarty natychmiast go uciszył. On kłamie. Kłamie.
— Ich partactwo okazało się bardzo kosztownym błędem, za który słono zapłacą. Twój sobowtór zniknął, a potem zupełnie znikąd pojawił się u Vasy Luigiego. Typowa dla Vasy zręczna sztuczka. Nadal nie jestem przekonany, czy kochana Lotus nie ma jakiegoś prywatnego dojścia do Grupy Durony.
Ryoval znów zaczął wokół niego krążyć, a on czuł się przez to coraz bardziej zdezorientowany.
— Vasa jest przekonany, że jego bliźniak to admirał, a ty jesteś klonem. Zaraził mnie swoimi wątpliwościami, chociaż jeżeli to prawda, że tamten ma krioamnezję, byłbym bardzo rozczarowany, nawet gdyby Vasa miał rację. Jednak teraz to bez znaczenia. Mam was obu. Tak jak się spodziewałem. Zgadniesz, co najpierw każę wam ze sobą zrobić?
Burk zgadł. Natychmiast, choć bez wyrafinowanych szczegółów, które Ryoval dodał szeptem.
Lord Mark szalał z wściekłości, płakał z bezsilności i przerażenia. Twarz Burka o obwisłych ustach nawet nie drgnęła, jego oczy także pozostały zupełnie obojętne. Czekajcie, błagał Czwarty.
Baron podszedł do blatu czy barku zrobionego z lśniącego prążkowanego drewna i rozpakował zestaw błyszczących narzędzi, których żaden z nich nie mógł zobaczyć, mimo że Wyjęć wyciągał szyję. Ryoval w zamyśleniu zaczął przeglądać swój arsenał.
— Musicie zejść mi z drogi. I nie sabotować tego, co zamierzam zrobić — mówił ten Czwarty. — Wiem, że Ryoval daje wam to, czego najbardziej pragniecie, ale to tylko sztuczka.
— Ryoval cię nie karmi — odezwał się Żarłok.
— To ja karmię się Ryovalem — szepnął Czwarty.
— Będziesz miał tylko jedną szansę — rzekł zdenerwowany Wyjęć. — Potem zabiorą się do mnie.
— Jedna szansa mi wystarczy.
Ryoval odwrócił się. W dłoni błysnął ręczny ciągnik chirurgiczny. Przestraszony Burk ustąpił miejsca Czwartemu.
— Tak sobie myślę — powiedział Ryoval — że zaraz wydłubię ci jedno oko. Tylko jedno. A kiedy zagrożę wydłubaniem drugiego, mogę osiągnąć interesujące efekty psychologiczne.
Wyjęć bez protestów usunął się z drogi. Ostatni, choć nie bez oporów, ustąpił Burk. Ryoval zbliżał się do nich wolno.
Pierwsza próba dźwignięcia się na nogi była nieudana i Zabójca opadł z powrotem na krzesło. Niech cię szlag, Żarłoku. Spróbował jeszcze raz; przenosząc ciężar ciała w przód, wstał chwiejnie, gdyż nie mógł sobie pomóc złapać równowagi rękami, które miał związane z tyłu. Ryoval przyglądał się rozbawiony człapiącemu nieporadnie stworowi, który, jak niewątpliwie uważał, był jego dziełem.
Usiłując poradzić sobie z nowym brzuchem Żarłoka, przypominał Ślepego Łucznika Zeń. Mimo to doskonale panował nad koordynacją.
Pierwszy kopniak trafił Ryovala w krocze. Zgięło go wpół, dzięki czemu górna połowa ciała znalazła się w zasięgu nóg Zabójcy, który płynnie wymierzył następny cios, uderzając Ryovala prosto w gardło. Poczuł, jak miażdży chrząstkę i tkankę aż do kręgosłupa. Tym razem nie miał butów ze wzmocnionym stalą szpicem, więc złamał kilka palców, które wygięły się pod kątem prostym. Nie poczuł bólu. Wyjęć dobrze wypełnił swoje zadanie.
Upadł. Nie było mu łatwo wstać z rękami wciąż skrępowanymi z tyłu. Turlał się po podłodze, usiłując wygramolić się na nogi, gdy nagle ku swemu niezadowoleniu zauważył, że Ryoval nie umarł od razu. Wił się na dywanie i charczał, trzymając się za gardło. Ale główny sterownik komputerowy w pokoju nie rozpoznawał już poleceń głosowych barona. Mieli jeszcze trochę czasu. Przysunął się bliżej Ryovala i szepnął mu do ucha:
— Ja też jestem Vorkosiganem. Tym, którego wyszkolono na szpiega i mordercę. Naprawdę bardzo się wkurzam, kiedy ktoś mnie nie docenia, wiesz?
Gdy udało mu się wreszcie wstać, pomyślał chwilę nad rozwiązaniem problemu z Ryovalem, który jeszcze żył. Westchnął, przełknął ślinę, odsunął się o krok i zaczął mu wymierzać metodyczne ciosy nogami, dopóki Ryoval nie przestał wymiotować krwią, drgać i oddychać. Ogarniały go mdłości, lecz czuł także ulgę, że gdzieś w głębi duszy czerpie przyjemność z tego, co robi. Nawet Zabójca musiał się zdobyć na pełny profesjonalizm, by doprowadzić rzecz do końca.
Pomyślał o tym Czwartym, który okazał się Zabójcą.
— Jesteś przede wszystkim dziełem Galena, prawda?
— Tak, ale nie zrobił mnie z niczego.
— Świetnie sobie poradziłeś. Czekałeś na odpowiedni moment w ukryciu. Zastanawiałem się, czy którykolwiek z nas w ogóle potrafi rozpoznać właściwą chwilę. Cieszę się, że jeden na pewno potrafi.
— Mówił o tym książę, nasz ojciec — przyznał Zabójca, zadowolony i zmieszany z powodu usłyszanych pochwał. — Ludzie zdradzą się przed tobą, jeżeli będziesz cierpliwy i sam nie zdradzisz się przed nimi wcześniej. Byłem cierpliwy. Ryoval też. Książę również jest zabójcą — dodał nieśmiało. — Tak jak ja.
— Hm.
Rozciągnął rękami kajdanki na rękach i utykając podszedł do blatu, gdzie leżał zestaw narzędzi Ryovala. Był wśród nich świder laserowy, a także ogromny wybór noży, skalpeli, sond oraz szczypców. Świder był narzędziem chirurgicznym o krótkiej ogniskowej i świetnie nadawał się do przecinania kości, ale raczej nie mógł stanowić śmiercionośnej broni. Mógł mu jednak teraz posłużyć.
Odwrócił się tyłem do blatu i spróbował chwycić świder. Kiedy upuścił go na podłogę, omal się nie rozpłakał. Znów musiał kucnąć. Zrobił to powolutku i po jakimś czasie w końcu namacał świder. Wiele minut zajęło mu takie ustawienie narzędzia, by mógł przeciąć kajdanki bez ryzyka, że utnie sobie rękę albo oparzy się w tyłek. Uwolniwszy się z pęt, objął ramionami wydęty tułów i chwilę się kołysał, jak gdyby chciał uciszyć zmęczone płaczem dziecko. Zaczynał odczuwać ból w stopie. Nierównomierne rozłożenie siły i masy podczas zadawania Ryovalowi ciosu w gardło musiało mu również nadwerężyć plecy.
Zerknął w bok na swą ofiarę, swego kata i swoją zdobycz. Klonożerca. Nagle zapragnął przeprosić ciało, które zmasakrował własnymi nogami. To nie twoja wina. Umarłeś przecież jakieś dziesięć lat temu. Jego wróg mieszkał wyżej, wewnątrz czaszki.
Ogarnęła go irracjonalna trwoga, że wtargnie tu straż Ryovala i ocali swego pana nawet po śmierci. Powlókł się po świder, co tym razem poszło mu o wiele lepiej, ponieważ miał wolne ręce, i zadbał o to, by już nikt nigdy nikomu nie przeszczepił jego mózgu.
Opadł z powrotem na niskie krzesełko, wyczerpany do cna, czekając na śmierć. Ludzie Ryovala na pewno mieli stosowne rozkazy, by pomścić swego pana.
Nikt nie przyszedł.
Racja. Przecież szef zamknął się w swojej kwaterze z więźniem i zestawem narzędzi chirurgicznych, rozkazując swoim zbirom, aby mu nie przeszkadzali. Ile czasu musi upłynąć, by zebrali się na odwagę i zakłócili mu spokojne oddawanie się swemu oryginalnemu hobby? Możliwe, że całkiem sporo.
Powróciła mu nadzieja, niemal obezwładniająca. Bolała jak pogruchotane kości stopy. Nie chcę się ruszać. Był zły na CesBez, że go tu porzucił, ale pomyślał jednocześnie, że mógłby im wszystko wybaczyć, gdyby w tym momencie wpadli tu i zabrali go, żeby już nie musiał podejmować żadnych wysiłków ani znosić cierpień. Czy nie zasłużyłem sobie na trochę spokoju? W pokoju zrobiło się bardzo cicho.
To zabójstwo było więcej niż skuteczne, pomyślał, spoglądając na zwłoki Ryovala. Trochę za mało wyważone. Poza tym zabrudziłeś dywan.
Nie wiem, co dalej robić.
Kto to mówił? Zabójca? Żarłok? Burk? Wyjęć? Może wszyscy?
— Jesteście dobrymi i oddanymi żołnierzami, ale trochę brak wam pomyślunku.
— Nie jesteśmy od pomyślunku.
Nadeszła pora zbudzić lorda Marka. Ale czy on w ogóle spał?
— Dobra, uwaga, brygada — mruknął na głos, obejmując się ramionami. Niskie krzesło samo w sobie stanowiło narzędzie tortur. Ostatnia złośliwość Ryovala. Z jękiem ponownie dźwignął się na nogi.
Niemożliwe, żeby taki szczwany lis jak Ryoval miał tylko jedno wejście do swojej jamy. Zaczął myszkować po podziemnej kryjówce. Gabinet, salon, mała kuchnia, duża sypialnia i dość dziwnie urządzona łazienka. Spojrzał tęsknie na prysznic. Nie pozwalano mu się kąpać, odkąd go tu przywieziono. Bał się jednak, że woda mogłaby zmyć plastikową skórę. Umył za to zęby. Dziąsła mu krwawiły, lecz nie przejął się tym zbytnio. Przynajmniej nie jestem głodny. Wydał z siebie stłumiony rechot.
Wreszcie odnalazł wyjście awaryjne, za szafą w sypialni.
— Jeśli nie jest strzeżone — uznał Zabójca — to musi tu być jakaś pułapka.
— Główne zabezpieczenia Ryovala działają zapewne od zewnątrz — rzekł wolno lord Mark. — W środku przypuszczalnie wszystko jest skonstruowane w taki sposób, by ułatwić Ryovalowi szybką ucieczkę. Tylko i wyłącznie Ryovalowi.
Zamek był zaopatrzony w czytnik dłoni. Urządzenia te odczytywały zwykle puls, temperaturę i przewodność elektryczną skóry, a także rysunek linii papilarnych. Ręce nieboszczyków nie mogły otworzyć takich zamków.
— Istnieją sposoby na obejście czytników dłoni — mruknął Zabójca. Zabójcę uczono kiedyś takich rzeczy, w tamtym wcieleniu. Lord Mark ustąpił mu miejsca i przyglądał się w milczeniu.
Zestaw chirurgiczny okazał się w rękach Zabójcy prawie tak użyteczny jak komplet narzędzi elektronicznych. Zwłaszcza że mieli dużo czasu, a zamek nie musiał już potem działać. Lord Mark gapił się sennie, jak Zabójca poluzowywał płytkę czytnika, dotknął czymś tu, przeciął coś tam.
W końcu mrugnął wirtualny wskaźnik na ścianie.
— Aha — mruknął triumfalnie Zabójca.
— O — odrzekła z uznaniem reszta. Na wyświetlaczu ukazał się niewielki świetlisty kwadrat.
— Domaga się klucza szyfrowego — powiedział z konsternacją Zabójca. Serce zabiło im wszystkim szybciej, gdy w panice zdali sobie sprawę, że są uwięzieni. Wyjęć powoli przestawał panować nad bólem, który zaczął ich przeszywać falami jak wyładowania elektryczne.
— Zaczekaj — odezwał się lord Mark. Jeżeli musi mieć klucz szyfrowy, to znaczy, że potrzebował go także Ryoval.
Baron Ryoval nie ma następcy, nikogo, kto mógłby przejąć jego obowiązki. Gnębił swoich podkomendnych, każąc im komunikować się ze sobą oddzielnymi kanałami. Dom Ryoval składał się z barona Ryovala i niewolników, koniec, kropka. Dlatego właśnie Dom Ryoval nigdy nie stał się poważną siłą. Ryoval nigdy nikomu nie przekazywał władzy.
Czyli Ryoval nie miał nikogo zaufanego, by mu powierzyć klucze szyfrowe, nie miał też gdzie ich schować. Musiał je wszystkie nosić przy sobie. Cały czas.
Kiedy lord Mark zawrócił i skierował się z powrotem do salonu, czarna brygada zaskomlała. Mark nie zwrócił na nich uwagi. Teraz kolej na moje zadanie.
Odwrócił ciało Ryovala na wznak i dokładnie obszukał od stóp do głów. Nie przegapił żadnego miejsca, zajrzał nawet do dziurawych zębów. Potem usiadł sfrustrowany. Bolał go rozdęty brzuch, nadwerężony kręgosłup palił żywym ogniem. Ból stawał się coraz dokuczliwszy, w miarę jak wracał do jednej osobowości, co następowało dość powoli i niepewnie. Musi tu być. Musi tu gdzieś być.
— Uciekaj, uciekaj, uciekaj — bełkotała jednym głosem czarna brygada.
— Zamknijcie się i dajcie pomyśleć. — Obrócił prawą dłoń Ryovala. W świetle błysnął pierścień z płaskim czarnym kamieniem…
Roześmiał się głośno.
Zaraz jednak zdusił śmiech i trwożnie rozejrzał się dookoła. Osłona dźwiękoszczelna chyba działała. Pierścień nie chciał zejść z palca. Przyklejony? Przyśrubowany do kości? Odciął Ryovalowi całą dłoń laserem, dzięki któremu tkanka uległa kauteryzacji, więc z nadgarstka wyciekło niewiele krwi. Ładnie. Powlókł się, czując ból przy każdym kroku, do szafy w sypialni i spojrzał w jasny kwadracik, którego rozmiar dokładnie odpowiadał rozmiarowi kamienia w pierścieniu.
Którą stroną? Czy niewłaściwe ustawienie włączy alarm?
Lord Mark spróbował naśladować śpieszącego się barona Ryovala. Uderza dłonią w czytnik, odwraca rękę i wsuwa pierścień w szczelinę…
— Tą stroną — szepnął.
Drzwi otworzyły się, ukazując osobową rurę windową, która ciągnęła się w górę na jakieś dwadzieścia metrów. Przyciski pola antygrawitacyjnego paliły się w półmroku: zielone dla ruchu w dół, czerwone w górę. Lord Mark i Zabójca spojrzeli dookoła. Nie dostrzegli widocznych środków bezpieczeństwa, takich jak generator pola krzyżowego.
Lekki podmuch z góry przyniósł zapach świeżego powietrza.
— Idziemy! — wrzasnęli chórem Żarłok, Burk i Wyjęć.
Lord Mark stał, szeroko rozstawiwszy nogi. Czuł się ociężały i nie miał ochoty, żeby go popędzać.
— Nie ma drabiny awaryjnej — powiedział w końcu.
— No i co?
— No i to. Co robimy?
Zabójca cofnął się, uciszył resztę i czekał z respektem.
— Chcę mieć drabinę awaryjną — mruknął niezadowolonym tonem lord Mark. Odwrócił się i poszedł w głąb mieszkania Ryovala. Buszując w jego rzeczach, znalazł ubrania. Nie było zbyt dużego wyboru; wszystko wskazywało na to, że nie jest to główna rezydencja Ryovala. Po prostu jeden z prywatnych apartamentów. Wszystkie stroje były za długie i za wąskie. Lord Mark nie zmieściłby się w żadne spodnie. Na otartą skórę narzucił natomiast miękką koszulę i luźną kurtkę, która zapewniała nieco lepszą ochronę. Biodra okręcił kąpielowym sarongiem w stylu betańskim. Pantofel spadał mu z lewej stopy, a złamana i spuchnięta prawa ledwie się mieściła. Szukał gotówki, kluczy, czegokolwiek, co mogłoby się przydać. Nie znalazł jednak podręcznego sprzętu do wspinaczki.
Będę musiał sam zrobić drabinę awaryjną. Na szyi powiesił świder laserowy na związanych paskach Ryovala, stanął na dnie rury windowej i począł systematycznie wypalać dziury w plastikowej ścianie.
— To za wolno! — zawodziła czarna brygada. Wyjęć wył w środku i nawet Zabójca wrzasnął:
— Uciekaj, do diabła!
Lord Mark nie zwracał na nich uwagi. Włączył pole „w górę”, ale nie pozwolił się unieść. Trzymając się gorących, świeżo wypalonych uchwytów, zaczął się powolutku wspinać. Podtrzymywało go pole antygrawitacyjne, więc wcale nie było tak trudno, tylko musiał pamiętać, żeby cały czas trzymać się ściany w trzech punktach. Prawa stopa była prawie bezużyteczna. Czarna brygada bełkotała w przerażeniu. Mark wspinał się uparcie i metodycznie. Wytopić dziurę. Odczekać. Wsunąć rękę, stopę, rękę, stopę. Wytopić następną dziurę. Odczekać…
Trzy metry od szczytu jego głowa znalazła się na poziomie wpuszczonego w ścianę małego odbiornika audio oraz zaopatrzonego w osłonę czujnika ruchu.
— Pewnie trzeba podać hasło. Głosem Ryovala — zauważył obojętnie lord Mark. — Nie potrafię.
— To wcale nie musi być to, o czym myślisz — powiedział Zabójca. — Może to łuki plazmowe. Trujący gaz.
— Nie. Ryoval mnie widział, ale ja widziałem jego. To będzie proste. I eleganckie. Sam to zrobisz. Patrz.
Chwycił się mocno występu i wyciągnął laser obok czujnika ruchu, aby wypalić kolejny otwór.
Wyłączyło się pole antygrawitacyjne.
Mimo że się tego spodziewał, ciężar ciała omal nie pociągnął go w dół. Wyjęć nie mógł zapanować nad wszystkim. Mark wydał z siebie stłumiony wrzask bólu. Ale wytrzymał i nie pozwolił im spaść.
Ostatnie trzy metry można by nazwać koszmarem, lecz on miał już nowe pojęcie na temat znaczenia tego słowa, dlatego były po prostu męczące.
Przy górnym wyjściu znajdowała się pułapka z polem krzyżowym, ale skierowana w górę. Świder laserowy unieszkodliwił jej mechanizm. Mark ruszył bokiem, powłócząc nogami, wpełznął do prywatnego podziemnego garażu, gdzie stał lotniak barona. Dach uchylił się po dotknięciu pierścienia Ryovala.
Wśliznął się do lotniaka, tak ustawił fotel i sterowniki, by obsługa sprawiała mu jak najmniej bólu. Uruchomił pojazd i ruszył naprzód. Przycisk na panelu… to ten? Drzwi garażu się rozsunęły. Gdy znalazł się na zewnątrz, wystrzelił w górę, w ciemność, aż siła przyspieszenia wtłoczyła go w fotel. Nikt do niego nie strzelał. Na dole nie dostrzegł świateł. Tylko skaliste zimowe pustkowie. Cała instalacja musi znajdować się pod ziemią.
Sprawdził mapę na ekranie wyświetlacza i wybrał kierunek — wschód. W stronę światła. Wydawało mu się, że to właściwy krok.
I przyspieszał coraz bardziej.