ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Dwadzieścia godzin później dwa dendariańskie statki odcumowały od Stacji Fella, szykując się, by wystrzelić w stronę punktu skokowego numer pięć. Nie były same. Eskortowało je, nie odstępując na krok, pół tuzina statków sił bezpieczeństwa Domu Fell. Były to okręty wojenne przeznaczone do działań w lokalnej przestrzeni, pozbawione prętów Necklina i niezdolne do wykonania skoku; zaoszczędzoną w ten sposób moc wykorzystano do wyposażenia ich w imponujące uzbrojenie i pancerze. Stateczki były naprawdę groźne.

Za konwojem, trzymając się w bezpiecznej odległości, sunął krążownik bharaputrański, bardziej przypominający jacht niż okręt; statek był gotów przyjąć na pokład barona Bharaputrę, kiedy znajdą się w pobliżu stacji skokowej kontrolowanej przez Fella. Niestety, na jego pokładzie nie było kriokomory z Milesem.

Quinn, zanim pogodziła się z tragiczną prawdą, znajdowała się na skraju załamania. Podczas ich ostatniej prywatnej narady w sali odpraw Bothari-Jesek musiała dosłownie pchnąć ją na ścianę.

— Nie zostawię Milesa! — wyła Quinn. — Najpierw wyrzucę w przestrzeń tego łajdaka Bharaputrę!

— Posłuchaj — syknęła Bothari-Jesek, mnąc w garści jej mundur. Gdyby była zwierzęciem, pomyślał Mark, jej uszy na pewno przylegałyby teraz płasko do głowy. Skulił się na krześle, chcąc stać się jak najmniejszym. Jeszcze mniejszym, niż był. — Mnie nie podoba się to tak samo jak tobie, ale sytuacja znacznie nas przerosła. Wszystko wskazuje na to, że Bharaputranie nie mają Milesa, który zmierza Bóg wie dokąd. Potrzebujemy posiłków: nie okrętów, lecz przeszkolonych agentów wywiadu. I to wielu. Potrzebujemy Illyana i CesBezu, jak najszybciej. Pora stąd uciekać. Im prędzej się stąd wydostaniemy, tym prędzej wrócimy.

— Ja wrócę — przysięgła Quinn.

— Ustalicie to z Illyanem. Bez wątpienia za wszelką cenę spróbują odzyskać kriokomorę.

— Illyan to tylko barrayarski… — wyrzuciła z siebie Quinn, szukając właściwego słowa — biurokrata. Nie może mu zależeć tak jak nam.

— Nie bądź taka pewna — szepnęła Bothari-Jesek.

Ostatecznie zwyciężyła Bothari-Jesek, wrodzona obowiązkowość Quinn oraz logika sytuacji. Wkrótce Mark przebrał się w szary mundur admirała, by wystąpić po raz ostatni — modlił się o to — w roli Milesa Naismitha i uczestniczyć w przekazaniu zakładnika na pokład wahadłowca przysłanego przez Dom Fell. Za to, co potem stanie się z Vasą Luigim, odpowiedzialność spadnie tylko na barona Fella. Mark miał nadzieję, że nie będzie to przyjemne.

Zjawiła się Bothari-Jesek, aby osobiście eskortować Marka z kabinyceli do korytarza włazu wahadłowca, gdzie miał przybić statek Fella. Jak zawsze wydawała się spokojna, mimo zmęczenia, i w przeciwieństwie do Quinn nie krytykowała jego stroju, ograniczając się jedynie do poprawienia kołnierza z dystynkcjami. Obszerna kurtka mundurowa maskowała na szczęście miejsce, gdzie w ciało wpijał mu się mocno pasek. Obciągnął poły kurtki i ruszył za dowódcą „Peregrine’a” w głąb statku.

— Dlaczego muszę to robić? — spytał żałośnie.

— To nasza ostatnia szansa, żeby ostatecznie udowodnić Vasie Luigiemu, że jesteś Milesem Naismithem, a… w kriokomorze przebywa klon. Na wypadek gdyby komora nie opuściła jednak przestrzeni Jacksona i Bharaputra w jakiś sposób odnalazł ją przed nami.

Dotarli do korytarza w tej samej chwili co dwójka uzbrojonych techników dendariańskich, którzy zajęli stanowiska przy sterownikach blokad doku. Zaraz potem zjawił się baron Bharaputra eskortowany przez dwóch ponurych strażników oraz komandor Quinn, na której twarzy malowała się nieufność. Mark uznał, że strażnicy pełnią wyłącznie funkcję dekoracyjną. Prawdziwa groźna siła była po stronie stacji skokowej numer pięć i strzegących jej statków Fella — jedynych figur, które pozostały na tej szachownicy. Wyobraził je sobie ustawione w równy szereg wokół statków Dendarian. Szach. Czy królem w tej partii był baron Bharaputra? Mark czuł się jak pionek udający skoczka. Vasa Luigi nie zwracał najmniejszej uwagi na straż, jedynie zerkał od czasu do czasu na Quinn, królową, ale przede wszystkim patrzył na właz prowadzący do wahadłowca.

Quinn zasalutował Markowi.

— Admirale.

Oddał honory.

— Witam, komandorze.

Stanął w pozycji „spocznij”, założywszy ręce do tyłu, jakby nadzorował operację przejęcia zakładnika. Czy miał zamienić z baronem parę słów? Czekał, aż Vasa Luigi rozpocznie rozmowę. Jednak baron milczał, irytował go swoją cierpliwością, jak gdyby dla niego czas płynął inaczej niż dla Marka.

Mimo ogromnej przewagi wroga Dendarianie szykowali się do ucieczki. Zaraz po przekazaniu jeńca „Peregrine” i „Ariel” mogły dokonać skoku, po którym klony znajdą się poza zasięgiem Domu Bharaputra. Tyle przynajmniej udało mu się dokonać, mimo że okrężną drogą, psując wszystko, co się dało, lecz w końcu odniósł zwycięstwo. Małe, ale zawsze.

Wreszcie rozległ się szczęk blokad włazu przechwytujących ich zdobycz, a potem syk zamków rękawa. Dendarianie otworzyli portal włazu i stanęli na baczność. Po drugiej stronie portalu zjawił się mężczyzna ubrany w zielone barwy Domu Fell z dystynkcjami komandora, któremu towarzyszyło dwóch ludzi obstawy. Skinął krótko głową i przedstawił się, podając nazwę swego macierzystego statku.

Zauważył, że Mark ma najwyższą szarżę spośród obecnych, zasalutował i rzekł:

— Wyrazy uszanowania od barona Fella, admirale Naismith. Baron zwraca panu coś, co przez przypadek zostawiliście.

Quinn zbladła w nadziei; Mark mógłby przysiąc, że przestało jej bić serce. Komandor Fella cofnął się, odsłaniając właz. Ale zza jego pleców nie wysunęła się upragniona kriokomora na palecie, tylko grupka złożona z trzech mężczyzn i dwóch kobiet w cywilnych ubraniach. Na ich twarzach malowało się zmieszanie, złość i przygnębienie. Jeden z mężczyzn utykał i musiał go podtrzymywać inny.

Szpiedzy Quinn. Dendariańscy ochotnicy, których próbowała przemycić do Domu Fell, by kontynuowali poszukiwania. Quinn poczerwieniała z upokorzenia. Uniosła jednak hardo podbródek i powiedziała, wyraźnie akcentując słowa:

— Proszę podziękować baronowi za troskę.

Komandor zasalutował z cierpkim uśmieszkiem.

— Spotkam się z wami za chwilę, żeby wysłuchać sprawozdania — rzuciła krótko i skinieniem głowy odprawiła nieszczęsnych szpiegów, którzy powlekli się w głąb statku w towarzystwie Eleny Bothari-Jesek.

— Jesteśmy gotowi przyjąć pasażera — oznajmił komandor. Drobiazgowo przestrzegając zasad, nie postawił stopu na pokładzie „Peregrine’a”, ale zastygł w oczekiwaniu. Dendariańscy strażnicy i Quinn z równą dbałością o przyjęte zasady odsunęli się od barona Bharaputry, który uniósł kanciasty podbródek i ruszył naprzód.

— Mój panie! Proszę na mnie zaczekać!

Mark odwrócił się raptownie w stronę, z której dobiegł przeraźliwy krzyk. Zdumiony baron również szeroko otworzył oczy.

Z bocznego korytarza wybiegła eurazjatycka dziewczyna z rozwianymi włosami, trzymając za rękę platynową blondynkę. Przemknęła obok strażników, którzy w tej krytycznej chwili mieli na tyle rozsądku, że nie wyciągnęli broni, ale zabrakło im refleksu, by ją złapać. Blondynka o drobnych stopach nie była tak zwinna i przez podtrzymywanie jedną ręką swych obfitych piersi o mały włos nie straciła równowagi. Dyszała ciężko, a w jej błękitnych oczach malowało się przerażenie.

Mark w wyobraźni ujrzał ją na stole operacyjnym, gdzie starannie zdjęto jej skórę z głowy, usłyszał wizg piły chirurgicznej przecinającej kość; potem wolno przerywają neurony w rdzeniu mózgowym, na koniec wyjmują mózg — umysł, pamięć, całą osobowość — jak ofiarę dla jakiegoś mrocznego boga, trzymaną przez zamaskowanego potwora w odzianych w rękawiczki dłoniach…

Rzucił się i złapał ją za nogi. Jej dłoń o delikatnych kościach wysunęła się z uścisku ciemnowłosej dziewczyny i blondynka runęła na pokład. Krzyknęła wniebogłosy, a potem zaczęła go kopać, miotając się z krzykiem i usiłując przekręcić się na plecy. Bojąc się, że ją wypuści, zaczął się przesuwać w górę, aż udało mu się przygnieść dziewczynę ciężarem całego ciała. Wiła się pod nim bezsilnie; była tak głupia, że nawet nie próbowała trafić go kolanem w krocze.

— Przestań, przestań, na litość boską, nie chcę ci zrobić krzywdy — wymamrotał jej do ucha przykrytego kosmykiem odurzająco pachnących włosów.

Tymczasem drugiej dziewczynie udało się przemknąć przez właz wahadłowca. Kapitana straży Domu Fell zaskoczyło nieco jej pojawienie się, nie zaskoczyli go jednak Dendarianie; odpowiedział na instynktowny ruch ludzi Quinn, wydobywając z kabury porażacz nerwów.

— Nie ruszajcie się z miejsca. Baronie Bharaputra, o co tu chodzi?

— Mój panie — krzyczała Eurazjatka. — Zabierz mnie ze sobą! Chcę wrócić do swojej pani, błagam!

— Zostań po tamtej stronie — poradził jej spokojnie baron. — Tam nie mogą cię tknąć.

— Spróbuj ze mną — zaczęła Quinn, robiąc krok w przód, lecz baron uniósł dłoń, lekko zaginając palce, pokazując jej ni to pięść, ni to nieprzyzwoity gest, a jednak było w tym coś obraźliwego.

— Komandor Quinn, z pewnością nie chce pani spowodować przykrego incydentu i opóźnić odlotu, prawda? Wszystko wskazuje na to, że ta dziewczyna dokonała wyboru.

Quinn zawahała się.

— Nie! — krzyknął Mark. Zdążył już wstać; pociągnął blondynę, którą po chwili przekazał najwyższemu Dendarianinowi. — Trzymaj ją. — Obrócił się i wyminął barona Bharaputrę.

— Admirale? — Baron uniósł brew z lekką ironią.

— Nosi pan na sobie zwłoki — warknął do niego Mark. — Proszę się do mnie nie odzywać. — Wychylił się naprzód, wyciągając ręce do ciemnowłosej dziewczyny przez dzielącą ich niewielką, ale straszną przestrzeń, która miała ogromne znaczenie polityczne. Dziewczyno… — Nie znał jej imienia. Nie wiedział, co powiedzieć. — Nie idź z nim. Nie możesz. Zabiją cię.

Coraz pewniejsza własnego bezpieczeństwa, choć nadal chowając się za kapitanem i trzymając się daleko, by uniknąć ewentualnego ataku Dendarian, uśmiechnęła się do Marka triumfująco i odrzuciła włosy do tyłu. Oczy jej jaśniały.

— Ocaliłam swój honor. Własnymi siłami. Mój honor to moja pani. Ty nie masz honoru. Łajdak! Moje życie to ofiara… większa, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem jak kwiat złożony na jej ołtarzu.

— Jesteś zupełnie stuknięta — rzuciła Quinn.

Uniosła podbródek, zaciskając mocno usta.

— Proszę, baronie — rozkazała spokojnie, wyciągając w teatralnym geście dłoń w stronę włazu.

Baron Bharaputra wzruszył ramionami, jak gdyby chciał rzec: „Co pani powie?”, po czym ruszył we wskazanym kierunku. Żaden z Dendarian nie uniósł broni; Quinn rozkazała im wcześniej tego nie robić. Mark nie miał broni. Odwrócił do niej udręczoną twarz.

— Quinn…

Łapała z trudem powietrze.

— Jeżeli nie skoczymy teraz, możemy wszystko stracić. Nie ruszaj się.

Vasa Luigi przystanął u włazu z dłonią na zamku i jedną stopą nadal na pokładzie „Peregrine’a”. Odwrócił się do Marka.

— Gdyby się pan zastanawiał, admirale, ona jest klonem mojej żony — mruknął półgłosem. Polizał palec wskazujący prawej dłoni i położył na czole Marka, pozostawiając tam chłodną plamkę. Śmiały czyn wojownika. — Jeden dla mnie, czterdzieści dziewięć dla pana. Przyrzekam, że jeżeli kiedykolwiek ośmieli się pan tu wrócić, wyrównam ten rachunek w taki sposób, że będzie pan błagać o własną śmierć. — Szybko pokonał odległość dzielącą go od włazu. — Witam, kapitanie, i dziękuję za cierpliwość… — Właz zamknął się i nie usłyszeli dalszego ciągu powitania barona ze strażą swojego sojusznika lub rywala.

Ciszę przerwał szczęk uwalnianych blokad i żałosny płacz porzuconej i zapomnianej blondynki. Plama na czole swędziała Marka, jakby przyłożono mu tam kostkę lodu. Potarł czoło wierzchem dłoni w nadziei, że ją zlikwiduje.

Przez obuwie antypoślizgowe kroki nadchodzącej osoby były prawie bezgłośne, ale tak ciężkie, że cały pokład zdawał się wibrować. Do korytarza wpadła jak burza sierżant Taura. Ujrzawszy blondynkę, krzyknęła przez ramię:

— Jest następna! Zostały tylko dwie.

Zaraz za nią zjawił się inny żołnierz, ciężko dysząc.

— Została ta druga dziewczyna, prowodyrka, ta przemądrzała — powiedziała Taura, zatrzymując się i lustrując boczne korytarze, choć nie przestawała mówić. — Naopowiadała dziewczynkom jakichś bzdur, że jesteśmy statkiem łowców niewolników. Przekonała dziesięć z nich do ucieczki. Wartownik z ogłuszaczem złapał trzy, pozostałe siedem rozbiegło się po pokładzie. Udało się nam schwytać cztery. Większość pochowała się na statku, ale zdaje mi się, że tamta długowłosa miała precyzyjny plan przedostania się do ładowników pasażerskich przed naszym skokiem. Postawiłam tam ludzi, żeby odciąć jej drogę.

Quinn zaklęła z posępną miną.

— Dobre posunięcie, sierżancie. Widocznie to podziałało, bo przybiegła tutaj. Niestety wpadła w sam środek przekazywania barona Bharaputry. Poszła razem z nim. Tę drugą udało się nam złapać. — Quinn ruchem głowy wskazała blondynkę, której płacz przeszedł w ciche pochlipywanie. — Czyli szukacie tylko jednej.

— Jak… — olbrzymia sierżant obrzuciła zdziwionym spojrzeniem korytarz prowadzący do włazu — jak mogła pani do tego dopuścić?

Twarz Quinn zmieniła się w kamienną maskę bez wyrazu.

— Postanowiłam nie wywoływać strzelaniny z jej powodu.

Szponiaste ręce sierżant Taury drgnęły, ale z jej wywiniętych ust nie padło żadne słowo krytyki pod adresem przełożonej.

— Lepiej znajdziemy ostatnią, zanim zdarzy się coś gorszego.

— Proszę szukać dalej, sierżancie. Wy czterej, pomóżcie im — powiedziała Quinn do strażników, którzy nie mieli tu już nic do roboty. — Kiedy wszystkie znajdą się z powrotem na swoim miejscu, zamelduj się w sali odpraw, Tauro.

Taura skinęła głową, skierowała żołnierzy do różnych korytarzy, a sama dała susa do najbliższej rury windowej. Poruszała nozdrzami, jak gdyby chciała zwietrzyć ściganą dziewczynkę.

Quinn obróciła się na pięcie, mrucząc:

— Muszę przesłuchać szpiegów i dowiedzieć się, co się stało z…

— Ja… zabiorę ją do kabiny klonów, Quinn — zaofiarował się Mark, wskazując blondynkę.

Quinn posłała mu nieufne spojrzenie.

— Proszę. Chcę to zrobić.

Zerknęła na właz, za którym zniknęła Eurazjatka, potem zatrzymała wzrok na jego twarzy. Nie wiedział, jak w tej chwili wygląda, lecz Quinn głęboko nabrała powietrza.

— Posłuchaj, po naszym wylocie ze Stacji Fella kilka razy przeglądałam zapisy z akcji. Zdawałeś sobie sprawę, kiedy ruszyłeś przede mną do wahadłowca Kimury, na ile strzałów wystarczy twoja tarcza przeciwplazmowa?

— Nie. To znaczy, wiedziałem, że kilka razy trafili mnie w tunelach.

— Na jeden. Gdyby odbiła jeszcze jeden strzał, byłoby po niej. Dwa więcej i byś się usmażył.

— Aaa…

Zmarszczyła brwi, jak gdyby wahając się, czy uznać to za dowód odwagi, czy głupoty.

— Pomyślałam sobie, że to interesujące. Że może powinieneś się dowiedzieć. — Zamilkła na chwilę. — Moja bateria była już wyczerpana. Jeśli więc chcesz znać prawdziwy rachunek gry z Bharaputrą, możesz podwyższyć swój wynik do pięćdziesięciu.

Nie wiedział, jakiej odpowiedzi od niego oczekuje. W końcu Quinn westchnęła.

— Dobrze. Możesz ją odprowadzić. Jeśli to ci sprawi przyjemność. — Z chmurną miną ruszyła w stronę sali odpraw.

Odwrócił się i delikatnie wziął za rękę blondynkę; wzdrygnęła się, spoglądając na niego szklistymi od łez oczami. Dobrze wiedział — najlepiej ze wszystkich tutaj — że jej rysy i ciało zostało drobiazgowo zaprojektowane na zamówienie, jednak mimo to poczuł, jak odurza go jej uroda i niewinność zmieszana ze zmysłowością i lękiem. Wyglądała na w pełni rozwiniętą dwudziestoletnią kobietę — osobę dokładnie w jego wieku. I była zaledwie parę centymetrów od niego wyższa. Mogłaby zostać heroiną jego dramatu, gdyby jego życie nie zmieniło się w pseudoheroiczną farsę, która wymknęła mu się spod kontroli. Zamiast nagród dostawał coraz to nowe kary.

— Jak masz na imię? — spytał ze sztucznym ożywieniem. Zerknęła na niego podejrzliwie.

— Maree.

Klony nie miały nazwisk.

— Bardzo ładnie. Chodź, Maree. Zabiorę cię z powrotem do twojej, hm, sypialni. Poczujesz się lepiej wśród koleżanek.

Trzymał ją, toteż musiała z nim pójść.

— Wiesz, sierżant Taura jest całkiem w porządku. Naprawdę chce się wami opiekować. A uciekając, napędziłyście jej po prostu strachu. Martwiła się, że może się wam stać coś złego. Chyba się nie boicie sierżant Taury, co?

Zacisnęła piękne usta w zakłopotaniu.

— Nie… nie jestem pewna.

Szła, kołysząc się wdzięcznie, mimo że przy każdym kroku jej piersi skryte do połowy pod różową tuniką trzęsły się niebezpiecznie. Powinni jej zaproponować terapię pomniejszającą, choć nie wiedział, czy taki zabieg nie przekracza możliwości chirurga z „Peregrine’a”. A jeśli jej doświadczenia z Domu Bharaputra przypominały w jakimś stopniu jego przeżycia, prawdopodobnie myśl o wszelkich ingerencjach chirurgicznych przyprawia dziewczynę o mdłości. W każdym razie on, po wszystkich zniekształceniach, jakim go poddano, z pewnością miał dość sal operacyjnych.

— Nie jesteśmy statkiem łowców niewolników — zaczął z powagą. — Zabieramy was… — Wiadomość, że ich miejscem przeznaczenia jest Cesarstwo Barrayaru, mogła się okazać niezbyt pocieszająca. — Naszym pierwszym przystankiem prawdopodobnie będzie Komarr. Ale niewykluczone, że wcale tam nie zostaniecie. — Nie miał już żadnej władzy, by składać jakiekolwiek obietnice. Żaden więzień nie może uratować swego współtowarzysza niedoli.

Zakaszlała i przetarła oczy.

— Dobrze… się czujesz?

— Chcę się napić wody. — Po wyczerpującym biegu i płaczu zaczęła chrypieć.

— Dam ci wody — obiecał. Jego kabina była zaledwie korytarz dalej; zaprowadził ją tam.

Gdy położył dłoń na czytniku zamka, drzwi rozsunęły się z sykiem.

— Wejdź. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z tobą. Zapewne gdybym miał… nie dałabyś się nabrać tamtej dziewczynie. — Wprowadził ją do środka i posadził na łóżku. Lekko drżała. On też.

— Nabrała cię?

— Nie wiem… admirale.

Prychnął rozgoryczony.

— Nie jestem admirałem. Jestem klonem, tak jak ty. Wychowałem się w Domu Bharaputra, piętro pod dormitorium, w którym mieszkasz. Mieszkałaś. — Poszedł do łazienki, nalał do kubka wody i zaniósł jej. Zdusił w sobie odruch, by paść na kolana i w tej pozycji ofiarować jej wodę. Musiał ją skłonić… — Uświadomię ci, kim jesteś i co się z tobą stało. Nikt cię już więcej nie nabierze. Musisz się nauczyć bardzo wielu rzeczy dla własnego bezpieczeństwa. — Rzeczywiście, zwłaszcza z powodu takiego ciała. — Będziesz musiała pójść do szkoły.

Przełknęła łyk wody.

— Nie chcę iść do szkoły — powiedziała, nie odejmując kubka od ust.

— Bharaputranie nie pozwalali ci oglądać wirtualnych programów do nauki? To zajęcie wspominam najmilej z całego mojego pobytu. Lepsze niż gry. Chociaż gry też oczywiście lubiłem. Grałaś w Zylac?

Skinęła głową.

— To dopiero zabawa. Ale historia, pokazy astrograficzne… najzabawniejszy był wirtualny instruktor. Taki siwowłosy dziadek w stroju z dwudziestego wieku — marynarce z łatami na łokciach — zawsze się zastanawiałem, czy stworzyli go, wzorując się na prawdziwej postaci, czy złożyli go z różnych elementów.

— Nigdy ich nie widziałam.

— To co robiłaś cały dzień?

— Rozmawiałyśmy ze sobą. Czesałyśmy się. Pływałyśmy. Opiekunowie zmuszali nas do codziennej gimnastyki.

— Nas też.

…aż zrobili mi to. — Dotknęła swego biustu. — Potem kazali mi już tylko pływać.

Dostrzegł w tym logikę.

— Czyli ostatni zabieg formowania ciała przeszłaś niedawno?

— Mniej więcej przed miesiącem. — Zamilkła na chwilę. — Naprawdę uważasz… że nie przyjdzie po mnie moja matka?

— Przykro mi, ale nie masz matki. Ja też nie. A twoja przyszłość… byłaby straszna. Nie do wyobrażenia. — Choć on potrafił to sobie wyobrazić ze wszystkimi szczegółami.

Zmarszczyła brwi. Widać było, że niechętnie rozstaje się ze swoimi marzeniami o cudnej przyszłości.

— Wszyscy jesteśmy piękni. Jeśli naprawdę jesteś klonem, dlaczego nie jesteś taki jak my?

— Cieszę się, że w końcu zaczynasz myśleć — rzekł ostrożnie. — Moje ciało uformowano na wzór mojego pierwowzoru. Był kaleką.

— Ale jeżeli to prawda — o przeszczepach mózgu — czemu tobie tego nie zrobili?

— Ja… byłem częścią pewnego spisku. Ci, którzy mnie kupili, zabrali mnie w całości. Dopiero później dowiedziałem się prawdy o Bharaputrze. — Usiadł obok niej na łóżku. Jej zapach… czy to możliwe, żeby genetycznie zmodyfikowali jej skórę, dodając do niej woń subtelnych perfum? Odurzająca. Nie dawało mu spokoju wspomnienie jej miękkiego ciała, wijącego się pod nim wtedy, w korytarzu przed włazem. Mógłby się w nim roztopić…

— Miałem przyjaciół — ty nie?

Pokiwała w milczeniu głową.

— Zanim zdążyłem im jakoś pomóc — właściwie na długo przedtem — wszyscy zostali zabici. Zamiast nich uratowałem was.

Patrzyła na niego z powątpiewaniem. Nie potrafił odgadnąć, o czym teraz myśli.

Kabiną zachybotało, a jego żołądek skręciła fala mdłości, które nie miały nic wspólnego z tłumionym pożądaniem.

— Co to było? — wykrztusiła Maree, szeroko otwierając przestraszone oczy. Bezwiednie chwyciła go za rękę, a on zapłonął, czując jej dotyk.

— Wszystko w porządku. Nawet lepiej. Właśnie przeżyłaś swój pierwszy skok w tunelu czasoprzestrzennym. — Jako że sam odbył kilka skoków, szczerze starał się dodać jej otuchy. — Jesteśmy już daleko. Jacksończycy nas nie dostaną. — Zniknęła groźba zdrady ze strony sił barona Fella, której obawiał się w głębi duszy, sądząc, że może nastąpić w momencie przekazywania mu Vasy Luigiego. Nie znajdą się też pod obstrzałem nieprzyjacielskich statków. Po prostu łagodny skok i nic więcej. — Jesteś bezpieczna. Wszyscy jesteśmy bezpieczni. — Pomyślał o szalonej Eurazjatce. Prawie wszyscy.

Tak chciał, żeby Maree uwierzyła. Dendarianie, Barrayarczycy — nie sądził, aby potrafili mu uwierzyć. Ale ona — gdyby tylko mógł urosnąć w jej oczach. Nie chciał żadnej nagrody z wyjątkiem pocałunku. Przełknął ślinę. Na pewno chcesz tylko pocałunku? W brzuchu, pod morderczo ściągniętym paskiem, miał gorącą, nieprzyjemną kulę. Poczuł wprawiające w zakłopotanie sztywnienie w lędźwiach. Może nie zauważy. Najważniejsze, żeby zrozumiała. Oceniła.

— Pocałujesz mnie? — spytał nieśmiało, wyschłymi nagle ustami. Wyjął z jej dłoni kubek, wytrząsając z niego ostatnią kroplę. Za mało, by rozluźnić ściśnięte gardło.

— Czemu? — zapytała, marszcząc czoło.

— Tak… na niby.

Tego usłuchała. Zamrugała oczami, ale nawet chętnie pochyliła się i dotknęła wargami jego ust. Tunika lekko się zsunęła…

— Och — wydyszał. Jego dłoń powędrowała na jej szyję, blokując drogę odwrotu. — Proszę, jeszcze… — Przyciągnął jej twarz do swojej. Nie opierała się, ale i nie reagowała, mimo to jej usta były cudowne. Chcę, chcę… Przecież dotykając, tylko i wyłącznie dotykając, nie wyrządzi jej krzywdy. Odruchowo zarzuciła mu ręce na szyję. Czuł chłodny dotyk każdego palca zakończonego drobnym paznokciem. Rozchyliła usta. Stopniały w nim resztki skrupułów. Zupełnie się rozkleił. W głowie mu huczało. Jednym ruchem zrzucił z ramion kurtkę.

Przestań. Przestań w tej chwili. Ale to właśnie ona powinna być heroiną jego dramatu. Miles na pewno miał cały harem. Może pozwoli mu na coś więcej… niż tylko pocałunek? Nie, penetracja nie wchodzi w grę. Nie zrobi niczego, co by ją zabolało. Pieszczenie tych ogromnych piersi chyba nie sprawi jej bólu. Wcale nie musiał szukać zaspokojenia między udami dziewczyny, wystarczy, że zatopi się w miękkim ciele. Mogłaby pomyśleć, że oszalał, ale przy najmniej nie zrobi jej krzywdy. Znów łapczywie przywarł do warg blondynki. Dotknął jej skóry. Jeszcze. Zsunął tunikę z ramion trzęsącymi się dłońmi. Skóra miała miękki dotyk aksamitu. Drugą drżącą ręką uwolnił się z duszącej uwięzi paska. Co za ulga. Czuł potworne, nieznośne podniecenie. Ale nie dotknie jej poniżej bioder, nie…

Pchnął ją na łóżko, całował gorączkowo piękne ciało, schodząc coraz niżej. Zaskoczona wydała krótki, zduszony jęk. Jego oddech stawał się coraz głębszy, lecz nagle ustał. Skurcz sięgnął w głąb płuc, jak gdyby oskrzela zwęziły się jednocześnie, zamykając się niczym sidła.

Nie, tylko nie to! Znów to samo co przy próbie w zeszłym roku…

Zsunął się z niej, czując na całym ciele zimny pot. Walczył z niewidzialną ręką zaciskającą się na jego gardle. Zdołał jak astmatyk wciągnąć ze świstem powietrze. Dawne wspomnienia wróciły do niego niczym halucynacja, przerażająco realne.

Wściekłe krzyki Galena. Lars i Mok przytrzymują go z rozkazu Galena, zdzierają z niego ubranie, jak gdyby bicie nie było wystarczającą karą. Zanim zaczęli go bić, wygonili dziewczynę; uciekła jak spłoszony królik. Splunął słoną krwią, która miała posmak żelaza. Paralizator dotyka go tu i tam, trzask za trzaskiem. Twarz Galena czerwienieje jeszcze bardziej, stary oskarża go o zdradę i co gorsza zaczyna wykrzykiwać coś o rzekomych skłonnościach seksualnych Arala Vorkosigana, zwiększając moc paralizatora. „Odwróćcie go”. Dławiony przerażeniem, czuje w trzewiach tamten ból, upokorzenie, oparzenia i skurcze, dziwne podniecenie, jak krótkie spięcie, a potem haniebne rozładowanie na przekór wszystkiemu, swąd przypalanego ciała…

Odepchnął od siebie te wizje i bliski omdlenia zdołał w końcu wykonać głęboki wdech i wydech. Okazało się, że zamiast na łóżku, siedzi na podłodze, podkuliwszy kurczowo ręce i nogi. Blondynka klęczała półnaga na wymiętym materacu i przypatrywała się Markowi w zdumieniu.

— Co ci jest? Dlaczego przestałeś? Umierasz?

Nie, ale chciałbym. To było nie fair. Doskonale wiedział, skąd się wziął ten odruch warunkowy. To nie z powodu wspomnienia ukrytego głęboko w podświadomości ani tym bardziej niewyraźnego obrazu pochodzącego z wczesnego dzieciństwa. Stało się to dokładnie przed czterema laty. Czyżby wyraźne uświadomienie sobie tego faktu zawsze miało uwalniać demony przeszłości? Czy przy każdej próbie uprawiania seksu z żywą kobietą będzie przeżywał podobne katusze, które przecież sam wywoływał? A może powód stanowiło wyjątkowe napięcie w tej szczególnej chwili? Gdyby kiedykolwiek nie musiał czuć wyrzutów sumienia, gdyby kiedykolwiek miał naprawdę dużo czasu, by skoncentrować się na uprawianiu miłości, zamiast gnać na oślep w pośpiechu — może udałoby mu się pokonać wspomnienia i szaleństwo — a może nie… Jeszcze raz z trudem wciągnął haust powietrza. I jeszcze jeden. Płuca znów zaczęły funkcjonować normalnie. Ciekawe, czy rzeczywiście mógłby się zadusić na śmierć. Prawdopodobnie, gdyby naprawdę zemdlał, układ nerwowy zacząłby działać niezależnie.

Rozsunęły się drzwi kabiny. Na tle jasnego korytarza ukazały się sylwetki Eleny Bothari-Jesek i sierżant Taury, które zaglądały w mrok wnętrza kabiny. Bothari-Jesek zaklęła, a Taura przepchnęła się naprzód.

Zapragnął zemdleć właśnie w tej chwili, teraz. Lecz jego demon myślał tylko o jednym i odmówił współpracy. Mark skulił się, ale nadal oddychał. Spodnie miał opuszczone do kolan.

— Co ty robisz? — zabulgotała Taura. Jej głos zabrzmiał naprawdę groźnie, jak stłumione warknięcie wilka. W kącikach ust błysnęły kły. Mark widział przecież, jak jedną ręką rozszarpywała ludziom gardła.

Dziewczyna-klon uklękła na łóżku, sprawiając wrażenie śmiertelnie przerażonej. Jej dłonie jak zwykle próbowały przysłonić i podtrzymać najbardziej rzucające się w oczy części ciała, z normalnym skutkiem — jeszcze bardziej zwracał uwagę wszystkich ich nadnaturalny rozmiar.

— Chciałam się tylko napić wody — chlipnęła. — Przepraszam. Sierżant Taura pospiesznie przyklękła na jedno kolano, by nie górować nad nią wzrostem, po czym rozłożyła ręce, pokazując wnętrze dłoni na znak, że nie jest zła na dziewczynkę. Mark nie był pewien, czy Maree pojęła subtelne znaczenie gestu.

— Co tu się stało? — spytała surowo Bothari-Jesek.

— Zmusił mnie, żebym go pocałowała.

Bothari-Jesek obrzuciła krótkim spojrzeniem jego skuloną sylwetkę i strój w nieładzie. W jej oczach zamigotała wściekłość. Napięła się jak łuk gotowy do wypuszczenia strzały. Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w twarz.

— Próbowałeś ją zgwałcić? — spytała niemal szeptem.

— Nie! Nie wiem, ja tylko…

Sierżant Taura podniosła się, schwyciła go za koszulę i częściowo za skórę, postawiła, unosząc go nawet nieco powyżej podłogi, a potem rozpłaszczyła na najbliższej ścianie. Podłoga znalazła się metr pod jego bezradnie wymachującymi stopami.

— Odpowiadaj jasno — warknęła sierżant olbrzymka.

Zamknął oczy i głęboko nabrał powietrza. Nie, nie lękał się gróźb kobiet Milesa. Ale przypomniał sobie dalszy ciąg upokorzeń, jakich doznał od Galena, które stanowiły znacznie okrutniejszy gwałt niż te wcześniejsze. Kiedy zaniepokojeni Lars i Mok zdołali w końcu przekonać Galena, by przestał, Mark był w tak głębokim szoku, że groziło mu nawet zatrzymanie akcji serca. Galen musiał więc w środku nocy zabrać cennego klona do swego lekarza, którego wcześniej zdołał siłą nakłonić, by ten dostarczał mu leki i hormony konieczne do zapewnienia właściwego kierunku rozwoju ciała Marka. Tłumacząc powód oparzeń, Galen wmówił lekarzowi, że Mark ukradkiem masturbował się paralizatorem, przypadkowo włączył zbyt wysoką moc i z powodu skurczu mięśni nie potrafił wyłączyć urządzenia. Dopiero jego krzyk sprowadził pomoc. Lekarz wybuchnął nawet krótkim śmiechem. Cichym głosem Mark potwierdził tę wersję wydarzeń, bo bał się przeczyć słowom Galena, nawet gdy był sam na sam z lekarzem. Jednak doktor, ujrzawszy jego sińce, musiał się domyślić brakujących elementów opowieści. Ale nic nie powiedział. Niczego nie zrobił. Dziś Mark najbardziej żałował swojej słabości i niemego potwierdzenia kłamstwa, tamtego ponurego śmiechu, który dotknął go do żywego. Nie mógł dopuścić, by Maree wyszła stąd, ujrzawszy podobną próbę.

Krótko i bezceremonialnie dokładnie opisał to, co właśnie zamierzał zrobić. Brzmiało okropnie, choć przecież wszystkiemu winna była uroda i wdzięk dziewczyny. Miał zamknięte oczy. Nie wspomniał o ataku paniki ani nie starał się tłumaczyć Galena. Skręcało go ze wstydu, lecz mówił prawdę. Mówił, a jego kręgosłup powoli przesunął się w dół ściany i Mark stanął obiema nogami na pokładzie. Ręka ściskająca go za koszulę rozluźniła się i wreszcie odważył się otworzyć oczy.

Ale zaraz zapragnął z powrotem je zamknąć, ponieważ w twarzy Bothari-Jesek dostrzegł bezgraniczną pogardę. Tragedia. Jedyna osoba, która okazywała mu coś w rodzaju współczucia i życzliwości, była mu niemal przyjazną duszą, stała teraz naprzeciw niego, dysząc wściekłością. Wiedział, że zraził do siebie ostatnią osobę, która mogła grać rolę jego rzecznika. Miał tak niewiele i wszystko stracił. Boleśnie to odczuł.

— Kiedy Taura zameldowała, że brakuje jednej dziewczynki — wyrzuciła z siebie Bothari-Jesek — Quinn powiedziała nam, że koniecznie chciałeś odprowadzić tę małą. Teraz wiemy dlaczego.

— Nie. Wcale nie… niczego nie zamierzałem zrobić. Ona naprawdę chciała się tylko napić wody. — Pokazał kubek leżący na podłodze.

Taura odwróciła się do niego plecami i uklękła przy łóżku, zwróciwszy się do blondynki łagodnym głosem:

— Zrobił ci coś złego?

— Nic mi nie jest — odrzekła drżącym głosem. Wciągnęła z powrotem tunikę na ramiona. — Ale jemu było coś poważnego. — Spojrzała na niego z troską i zgrozą zarazem.

— Naturalnie — mruknęła Bothari-Jesek. Uniosła głowę, przeszywając Marka spojrzeniem, a on zamarł, nadal stojąc pod ścianą. — Nie wolno ci opuszczać kabiny, mój panie. Przy drzwiach postawię strażnika. Nawet nie próbuj wychodzić.

Nie będę, nie będę.

Wyprowadziły Maree. Drzwi zasunęły się z sykiem jak spadające ostrze gilotyny. Rzucił się na swe wąskie łóżko, dygocząc.

Za dwa tygodnie Komarr. Naprawdę szczerze żałował, że nie umarł.

Загрузка...