ROZDZIAŁ SZÓSTY

— Bez podwładnych — rzekł stanowczo Miles. — Chcę rozmawiać z szefem, koniec i kropka. A potem zabierać się stąd jak najszybciej.

— Ciągle próbuję — powiedziała Quinn. Siedzieli w kabinie dowodzenia „Peregrine’a”. Elli odwróciła się z powrotem do konsoli, która w tej chwili pokazywała twarz wysokiego oficera służb bezpieczeństwa Bharaputry, i na nowo zaczęła go przekonywać.

Miles odchylił się na krześle, opierając stopy w butach płasko na podłodze i spokojnie kładąc ręce na nafaszerowanych urządzeniami sterującymi oparciach. Spokój i opanowanie. To była jego strategia, jedyna, jaka mu teraz pozostała. Gdyby zdążył dziewięć godzin wcześniej… przeklinał każdą chwilę zwłoki w ciągu ostatnich pięciu dni, w czterech językach, dopóki nie zabrakło mu inwencji w wymyślaniu inwektyw. Nie oszczędzając na paliwie, pruli „Peregrine’em”, uzyskując maksymalne przyspieszenia i prawie odrobili stratę do „Ariela”. Prawie. Dzięki przewadze Mark miał dość czasu, by wpaść na zły pomysł i obrócić go w katastrofę. Ale nie tylko Mark. Miles nie był już zwolennikiem teorii, według której katastrofa ma zawsze jednego bohatera. Do tak całkowitej klęski mogło dojść tylko przy współpracy grupy kilkudziesięciu osób. Miał wielką ochotę porozmawiać na osobności z Belem Thorne’em, najlepiej — jak najszybciej. Nie sądził, że on okaże się równie niebezpieczny dla otoczenia jak sam Mark.

Rozejrzał się po kabinie, odczytując najnowsze informacje z wyświetlaczy holowidowych. „Ariel” był z tego wyłączony, pod ostrzałem uciekł na Stację Fella pod dowództwem zastępcy Thorne’a, porucznika Harta. Teraz blokowało go sześć okrętów bharaputrańskich sił bezpieczeństwa, zaczajonych za strefą Fella. Dwa inne statki Bharaputry eskortowały „Peregrine’a” na orbicie. Była to siła symboliczna; „Peregrine” dysponował cięższym uzbrojeniem. Równowaga uległaby zachwianiu, gdyby na horyzoncie zjawili się wszyscy towarzysze Bharaputry. Gdyby nie udało mu się przekonać barona Bharaputry, że to nie będzie konieczne.

Na holowidowym wyświetlaczu włączył widok sytuacji na dole, tak jak go w tej chwili interpretowały komputery taktyczne „Peregrine’a”. Zewnętrzny układ kompleksu medycznego był widoczny jak na dłoni nawet z orbity, ale Miles nie miał szczegółowego schematu wnętrza, który by się przydał, gdyby miał zaplanować sprytny atak. Nie będzie sprytnego ataku. Negocjacje i przekupstwo… skrzywił się na myśl o kosztach, jakie go czekały. Bel Thorne, Mark, Oddział Zielonych i mniej więcej pięćdziesiątka bharaputrańskich zakładników od ośmiu godzin byli uwięzieni w jednym budynku, odcięci od zniszczonego wahadłowca. Pilot wahadłowca nie żył, trzech komandosów odniosło rany. Miles przysiągł sobie w duchu, że Bel zapłaci za to utratą dowództwa.

Niedługo na dole będzie świtać. Dzięki Bogu Bharaputranie ewakuowali wszystkich cywilów z pozostałej części kompleksu, lecz w zamian sprowadzili liczne oddziały służby bezpieczeństwa i masę sprzętu. Od szturmu powstrzymywała ich jedynie groźba, że bezcennym klonom może stać się jakaś krzywda. Niestety nie będzie mógł negocjować z pozycji siły. Tylko spokój.

Quinn, nie odwracając się, dała mu znak uniesioną ręką. Przygotuj się. Sprawdził szybko, jak wygląda. Szary polowy mundur oficerski wisiał na nim jak na wieszaku, ponieważ pożyczył go od (nie licząc siebie) najniższej osoby na „Peregrinie”, kobiety z oddziału technicznego, która miała metr pięćdziesiąt wzrostu. Miał tylko połowę odpowiednich dystynkcji. Ostentacyjna niechlujność mogła należeć do cech dowódcy, ale żeby być skutecznym, potrzebował jeszcze jakiegoś punktu oparcia. Będzie musiał czerpać siłę z tłumionej wściekłości i buzującej adrenaliny. Gdyby nie biochip wszczepiony w nerw błędny, dawne wrzody już dawno spowodowałyby perforację żołądka. Otworzył swoją konsolę, na którą Quinn przełączyła rozmowę, i czekał.

Błysnęło i nad płytką talerza pojawił się wizerunek mężczyzny marszczącego brwi. Ciemne włosy miał ściągnięte w węzeł spięty złotym kółeczkiem, co podkreślało wydatne kości policzkowe. Miał na sobie ciemnobrązową jedwabną tunikę, a poza kółkiem nie nosił żadnej biżuterii. Zdrowa oliwkowa cera zdradzała, że liczy sobie około czterdziestu lat. Pozory jednak myliły. W istocie musiał poświęcić całe życie, aby walką i sprytem zdobyć bezdyskusyjne przywództwo jednego z jacksońskich Domów. Vasa Luigi, baron Bharaputra, co najmniej od dwudziestu lat nosił ciało klona. Widać było, że bardzo o nie dbał. Trudny czas następnej operacji przeszczepu mózgu mógł być podwójnie niebezpieczny dla kogoś, kogo władzy pożądało wielu bezwzględnych podwładnych. Z tym człowiekiem nie ma żartów, uznał Miles.

— Tu Bharaputra — oznajmił odziany w brąz mężczyzna. Istotnie, on i jego Dom ze względów praktycznych stanowili jedność.

— Tu Naismith — rzekł Miles. — Dowodzący Wolną Najemną Flotą Dendarii.

— Chyba jednak nie do końca — zauważył łaskawie Vasa Luigi.

Miles obnażył w uśmiechu zaciśnięte zęby, starając się nie zarumienić.

— Otóż to. Naturalnie, wiadomo panu, że nie udzieliłem zgody na ten atak?

— Wiadomo mi, że pan tak twierdzi. Gdyby to dotyczyło mnie, nie obawiałbym się przyznać, że zdarza mi się nie panować nad własnymi podkomendnymi.

To haczyk. Tylko spokojnie.

— Musimy ustalić fakty. Jeszcze nie stwierdziłem, czy komandor Thorne został namówiony, czy po prostu oszukany przez mojego klona-bliźniaka. W każdym razie to pański twór z powodu jakichś sentymentów wrócił do rodzinnego domu, żeby spróbować zemścić się na panu, baronie. Ja jestem tylko bezstronnym widzem, który stara się uporządkować sytuację.

— Pan — baron Bharaputra zamrugał jak jaszczurka — również wygląda osobliwie. Ale nie jest pan naszym dziełem. Skąd pan pochodzi?

— To ważne?

— Być może.

— Wobec tego nie udzielę panu tej informacji za darmo. Coś za coś. — To należało do dobrych obyczajów w Obszarze Jacksona; baron bez urazy skinął głową. Zbliżali się do zawarcia Umowy, choć może jeszcze strony nie były sobie równe. Bardzo dobrze.

Jednak baron wcale nie zaczął wypytywać o historię rodzinną Milesa.

— Czego więc pan ode mnie chce, admirale?

— Pragnę panu pomóc. Gdyby dano mi wolną rękę, mógłbym wyciągnąć swoich ludzi z tej nieszczęsnej kabały na dole, przy minimalnych stratach w ludziach Bharaputry i jak najmniejszych zniszczeniach. Cicho i sprawnie. Mógłbym nawet rozważyć zwrot pewnych kosztów związanych ze zniszczeniami dokonanymi dotychczas, oczywiście w granicach rozsądku.

— Nie potrzebuję pańskiej pomocy, admirale.

— Potrzebuje pan, jeżeli chce pan ograniczyć własne koszty.

Vasa Luigi zmrużył oczy w zamyśleniu.

— To groźba?

Miles wzruszył ramionami.

— Wręcz przeciwnie. Możemy ponieść albo niskie, albo bardzo wysokie koszty. Ja raczej wolałbym niskie.

Baron spojrzał gdzieś w bok, na kogoś lub coś poza zasięgiem obrazu holowidowego.

— Przepraszam na chwilę, admirale. — Jego twarz zniknęła, ustępując miejsca obrazowi kontrolnemu.

Quinn podeszła do Milesa.

— Myślisz, że będziemy mogli uratować te biedne klony?

Przejechał palcami przez włosy.

— Do diabła, Elli, na razie cały czas próbuję wyciągnąć stamtąd Oddział Zielonych! A co do klonów, to wątpię.

— Szkoda. Taki kawał drogi.

— Słuchaj, jeśli będę miał ochotę podjąć krucjatę, mogę to zrobić bliżej domu, nie muszę lecieć na Jacksona. Co roku znacznie więcej niż pięćdziesięcioro dzieci ginie w zapadłych wioskach Barrayaru z powodu podejrzeń, że są mutantami. Nie stać mnie na taką… donkiszoterię jak Marka. Nie wiem, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, na pewno nie wziął go od Bharaputran. Ani Komarrczyków.

Quinn uniosła brwi; otworzyła usta, lecz zaraz zamknęła, jakby się rozmyśliła, a potem posłała mu ironiczny uśmiech. Jednak po chwili powiedziała:

— Myślałam o Marku. Wciąż powtarzasz, że chcesz go nakłonić, żeby ci zaufał.

— Podarować mu klony? Chciałbym móc to zrobić. Tylko najpierw muszę zadusić go gołymi rękami, a wcześniej powiesić Bela Thorne’a. Mark to Mark, nic do niego nie mam, ale Bel powinien być mądrzejszy. — Bezsilnie zacisnął zęby. Słysząc jej słowa, oczyma wyobraźni ujrzał obydwa statki z wszystkimi klonami na pokładzie, triumfalnie opuszczające przestrzeń Obszaru Jacksona… grają na nosie złym Bharaputranom… Mark, jąkając się, dziękuje mu, patrzy na niego z podziwem… on zabiera wszystkich do domu, do Matki… to szaleństwo. Nieprawdopodobne. Może gdyby sam zaplanował wszystko od początku do końca… Na pewno jednak nie przeprowadziłby frontalnego ataku o północy bez żadnego wsparcia. Płyta holowidu znów zamigotała, więc dał znak Quinn, aby zniknęła z wizji. Pojawił się Vasa Luigi.

— Admirale Naismith. — Skinął głową. — Postanowiłem pozwolić panu wydać rozkaz swojej zbuntowanej załodze, żeby skapitulowała przed moimi oddziałami.

— Nie chciałbym narażać pańskich sił bezpieczeństwa na dalsze kłopoty, baronie. Przecież byli całą noc na nogach. Są zmęczeni, zdenerwowani. Sam zabiorę swoich ludzi.

— To niemożliwe. Ale daję panu gwarancję, że darujemy im życie. Później ustalimy wysokość kar za przestępstwa, jakich się dopuścili.

Okup. Stłumił w sobie gniew.

— To… jest pewne wyjście. Ale wysokość kar należy ustalić z góry.

— Pańska sytuacja raczej nie sprzyja dyktowaniu warunków.

— Chcę tylko, żebyśmy uniknęli nieporozumień, baronie.

Vasa Luigi zacisnął wargi.

— Świetnie. Szeregowi komandosi, dziesięć tysięcy dolarów betańskich za każdego. Oficerowie, dwadzieścia pięć tysięcy. Pański komandor hermafrodyta, pięćdziesiąt tysięcy, chyba że życzy pan sobie, abyśmy sami się nimi zajęli. Nie wiem, jaki pożytek mógł by pan mieć ze swojego, hm, bliźniaczego klona, więc zatrzymamy go w areszcie. W zamian odstąpię od roszczeń za zniszczenia. — Baron pokiwał głową, zadowolony z własnej hojności.

Z górą ćwierć miliona. W duchu Miles skulił się jak po uderzeniu. Cóż, pewnie dałoby się zrobić.

— Interesuje mnie jednak także klon. Jaką… cenę wyznacza pan za niego?

— Dlaczego pana interesuje? — zaciekawił się Vasa Luigi.

Miles wzruszył ramionami.

— To chyba oczywiste. Czyha na mnie mnóstwo niebezpieczeństw. Z całej partii klonów ocalałem tylko ja. Istnienie tego, którego nazywam Markiem, zaskoczyło mnie w równym stopniu jak jego moja osoba. Żaden z nas nie wiedział o drugim projekcie klonowania. Gdzie indziej tak szybko znajdę idealnego, hm, dawcę narządów?

Vasa Luigi rozłożył ręce.

— Możemy się umówić, że bezpiecznie go przechowamy.

— Gdybym go kiedykolwiek potrzebował, na pewno najważniejszy byłby czas. W takiej sytuacji obawiałbym się, że nagle może podskoczyć cena. Poza tym wypadki chodzą po ludziach. Proszę sobie przypomnieć, co spotkało klona biednego barona Fella, wyhodowanego zresztą u pana.

Miles miał wrażenie, że temperatura rozmowy gwałtownie spadła, co najmniej o dwadzieścia stopni. Ugryzł się w język. Widocznie w tych stronach tamto wydarzenie nadal trzymano w tajemnicy albo stanowiło bardzo drażliwą kwestię. Baron przypatrywał mu się jeśli nie z większym szacunkiem, to na pewno z większą podejrzliwością.

— Admirale, jeśli chce pan innego klona do celów transplantacji, trafił pan we właściwe miejsce. Ale ten klon nie jest na sprzedaż.

— Ten klon nie jest pańską własnością — warknął w odpowiedzi Miles. Za szybko. Nie — opanuj się. Spokojnie, ukryj prawdziwe myśli jak najgłębiej, graj dalej wazeliniarza, który chce dobić targu z baronem Bharaputrą i nie zbiera mu się od tego na wymioty. Tylko spokój. — Poza tym jest jeszcze dziesięcioletni okres realizacji zamówienia. Prawdopodobnie nie umrę z powodu podeszłego wieku w dalekiej przyszłości. Obawiam się śmierci nagłej, nieoczekiwanej. — Zamilkł, a potem wykrztusił bohatersko: — Oczywiście, w takiej sytuacji nie musi pan odstępować od zadośćuczynienia za zniszczenia.

— Niczego nie muszę robić, admirale — zauważył baron. Spokojnie.

Nie bądź tego taki pewien, jacksoński łajdaku.

— Po co panu akurat ten klon, baronie? Zważywszy na fakt, że z łatwością może stworzyć pan nowego.

— To wcale nie takie łatwe. Z jego kartoteki medycznej wynika, że stanowił spore wyzwanie. — Vasa Luigi pogładził palcem swój orli nos i uśmiechnął się niewesoło.

— Zamierza pan go ukarać? Żeby przestrzec innych złoczyńców?

— On bez wątpienia tak to odbierze.

A zatem istniał jakiś plan dotyczący Marka albo przynajmniej pomysł, który mógł przynieść korzyści.

— Mam nadzieję, że pański plan nie jest związany z naszym barrayarskim pierwowzorem. Tamten spisek dawno spalił na panewce. Wiedzą o mnie i o nim.

— Przyznaję, że interesują mnie jego powiązania z Barrayarem. Pańskie także. Z imienia, jakie pan przybrał, niezbicie wynika, że od dawna zna pan swoje pochodzenie. Jakie są pana stosunki z Barrayarem, admirale?

— Dość delikatne — przyznał. — Tolerują mnie, od czasu do czasu wyświadczam im jakąś przysługę, oczywiście, nie za darmo. Poza tym unikamy się nawzajem. Macki barrayarskiej Służby Bezpieczeństwa sięgają dalej niż wpływy Domu Bharaputra. Zapewniam pana, że lepiej nie wchodzić im w drogę.

Vasa Luigi uniósł brwi z uprzejmym niedowierzaniem.

— Pierwowzór i dwa klony… trzej identyczni bracia. Wszyscy tacy niscy. Przypuszczam, że razem stanowicie pełnego człowieka.

Uwaga zupełnie nie na temat; baron zarzucał sieć, prawdopodobnie w nadziei uzyskania informacji.

— Trzej, ale wcale nie tak identyczni — rzekł Miles. — Prawdziwy lord Vorkosigan jest podobno tępakiem. Mark, jak się obawiam, już zademonstrował swoje ograniczone możliwości. Ja natomiast jestem modelem ulepszonym. Moi konstruktorzy planowali przeznaczyć mnie do poważniejszych zadań, lecz nieco przedobrzyli, dlatego sam zacząłem wyznaczać sobie cele. Tej sztuczki nie posiadł chyba nikt z mojego rodzeństwa…

— Chciałbym móc porozmawiać z tymi konstruktorami.

— Podzielam pańskie pragnienie, ale to niemożliwe. Już nie żyją.

Baron zaszczycił go łaskawym uśmiechem.

— Zuchwały malec z ciebie, chłopcze.

Miles rozciągnął usta w uśmiechu, jednak nic nie powiedział.

Baron odchylił się na krześle i złożył dłonie, łącząc czubki palców.

— Moja propozycja pozostaje aktualna. Klon nie jest na sprzedaż. Ale co trzydzieści minut wysokość kar ulega podwojeniu. Radzę panu szybko przystać na tę umowę, admirale. Lepszej nie będzie.

— Muszę się skonsultować z oficerem księgowym floty. — Miles grał na zwłokę. — Niebawem odezwę się do pana.

— Jakżeby inaczej — mruknął z uśmieszkiem Vasa Luigi, zadowolony z własnej przebiegłości.

Miles gwałtownie przerwał połączenie i usiadł. Czuł drżenie w żołądku, z którego zdawały się rozchodzić gorące fale gniewu i upokorzenia.

— Ale księgowej floty tu nie ma — zauważyła Quinn odrobinę zdezorientowana. Istotnie porucznik Bonę opuściła Escobar z Bazem i resztą floty dendariańskiej.

— Nie podoba mi się… ten układ z baronem Bharaputra.

— A CesBez nie może uratować Marka później?

— To ja jestem CesBez.

Quinn nie mogła zaprzeczyć; zamilkła.

— Chcę mój pancerz bojowy — burknął nadąsany, garbiąc się na krześle.

— Mark go zabrał — powiedziała Quinn.

— Wiem. Mój półpancerz. Mój hełm naczelnego dowódcy.

— Też są u Marka.

— Wiem. — Uderzył z hałasem otwartą dłonią oparcie krzesła. Quinn wzdrygnęła się na ten dźwięk, który nagle rozdarł panującą w kabinie ciszę. — Więc chociaż hełm dowódcy oddziału!

— Po co? — spytała Quinn bezbarwnym głosem, w którym kryła się nuta niechęci. — Mówiłeś, że nie chcesz tu urządzać krucjaty.

— Sam ustalę warunki umowy z baronem. — Zerwał się na nogi. Coraz gorętsza krew huczała mu w uszach. — Chodź.


* * *

Pasy wpiły mu się boleśnie w ciało, gdy wahadłowiec odpalił blokady i zaczął szybko oddalać się od „Peregrine’a”. Miles zerknął ponad ramieniem pilota na krzywiznę planety przesuwającą się za oknem i dwa swoje wahadłowce myśliwskie, które odrywały się od macierzystego statku, aby ich osłaniać. Ruszył za nimi drugi desantowiec „Peregrine’a”, który także miał wziąć udział w zaplanowanym przez niego podwójnym ataku. Maleńki manewr mylący przeciwnika. Czy Bharaputranie dadzą się na to nabrać? Miał nadzieję. Z powrotem skupił uwagę na migających na wyświetlaczu hełmu danych globalnych.

W końcu nie dostał hełmu dowódcy oddziału. Zarekwirował za to osobisty sprzęt naziemny komandora należący do Eleny Bothari-Jesek, która pozostała w kabinie dowodzenia na pokładzie „Peregrine’a”. Masz, ale oddaj bez żadnych paskudnych dziur, powiedziała. Z trwogi pobladły jej usta. Właściwie wszystko, co miał na sobie, pochodziło od kogoś. Kombinezon z siatki chroniącej przed porażaczem nerwów był za duży, musiał więc podwinąć mankiety i zabezpieczyć opaskami elastycznymi na przegubach i kostkach nóg. Quinn nalegała, aby to zrobił, a ponieważ panicznie bał się porażacza nerwów, nie protestował. Workowaty mundur polowy umocował tak jak kombinezon. Paski zasilacza generującego antyplazmowe pole lustrzane dość dobrze dociskały nadmiar tkaniny do jego ciała. Pożyczone buty trzymały się na nogach dzięki dwóm parom grubych skarpet. Szczegóły stroju irytowały go, ale nie tym przejmował się najbardziej w obliczu ataku, do którego planowania przystąpił raptem pół godziny wcześniej.

Najbardziej martwiło go miejsce lądowania. Z początku wybrał szczyt budynku, w którym zabarykadował się Thorne, ale pilot wahadłowca wyraził obawę, że budynek zawaliłby się, gdyby próbowali na nim siadać, zresztą dach nie był płaski, lecz spadzisty. Drugim korzystnym lądowiskiem było miejsce zajmowane teraz przez porzucony i bezużyteczny wahadłowiec z „Ariela”. Z trzeciego potencjalnego miejsca mieliby kawałek drogi do przejścia, a to mogło mieć duże znaczenie podczas ich powrotu, gdy ludzie Bharaputry zdążyliby już przygotować kontruderzenie. Frontalny atak nie był raczej w jego stylu. Cóż, może sierżant Kimura i Oddział Żółtych w drugim desantowcu bardziej zaprzątną uwagę barona. Uważaj na swój wahadłowiec, Kimura. Teraz to nasze jedyne wsparcie. Powinienem tu przylecieć całą flotą.

Nie zwracał uwagi na wizg i metaliczny stukot, jakie wydawał jego własny wahadłowiec, tracąc prędkość przy wchodzeniu w atmosferę — spadali fantastycznie, ale nie dość szybko jak dla niego — jednocześnie obserwował na wyświetlaczu danych wewnątrz hełmu barwne kody i wykresy ilustrujące trasę osłaniającego ich desantowca. Piloci zaskoczonych bharaputrańskich myśliwców pilnujących wcześniej „Peregrine’a” znaleźli się nagle w rozterce. Jednostki oddały kilka bezsensownych strzałów do „Peregrine’a”, przez moment ścigały Kimurę, ale po chwili wahania ruszyły za Milesem i jego ofensywną formacją. Za tę próbę jeden Bharaputranin został od razu rozerwany na kawałki, a Miles natychmiast nagrał szeptem do rejestratora hełmu krótką, ale treściwą pochwałę pod adresem pilota dendariańskiego myśliwca. Drugi Bharaputranin wytrącony z równowagi umknął, postanawiając zaczekać na posiłki. To było łatwe. Dopiero droga powrotna przysporzy im mnóstwo zabawy. Już czuł buzowanie adrenaliny w żyłach, słodsze i dziwniejsze od wpływu narkotyków. To potrwa wiele godzin, potem nagle adrenalina przestanie działać, a Miles zmieni się w wypaloną powłokę człowieka o pustym spojrzeniu i głuchym głosie. Warto? Będzie warto, jeżeli wygramy.

Wygramy.

Gdy okrążali planetę, aby znaleźć się w jednej linii ze swoim celem, ponownie spróbował skontaktować się z Thorne’em. Ludzie Bharaputry blokowali główne kanały dowodzenia. Starał się przekazać mu krótkie pytanie przez łącza publiczne, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Powinien polecić komuś monitorowanie kanałów łączności. Chyba się uda przebić, gdy będą na miejscu. Włączył obraz holowidowy kompleksu medycznego i zaczął się przyglądać nierzeczywistym obrazom tańczącym mu przed oczyma. Przez moment korciło go, żeby rozkazać myśliwcom otworzyć ogień i wypalić rów prowadzący od proponowanego lądowiska do schronienia Thorne’a, usuwając z drogi niewygodne budynki. Ale taki okop musiałby długo stygnąć, a poza tym osłona tego typu mogłaby posłużyć zarówno jego siłom, jak i siłom Bharaputry. Nie mówiąc o tym, że Bharaputranie lepiej znali teren. Rozważał też możliwość wykorzystania tuneli, tuneli technicznych i kanałów. Porzucił z pogardą tę myśl; nachmurzył się natomiast na myśl o Taurze, która dała się ślepo zaprowadzić Markowi prosto w pułapkę.

Wreszcie ustały wstrząsy i wokół nich wyrosły budynki — kryjówki snajperów. Wahadłowiec opadł ciężko na ziemię. Siedząca obok Milesa, za fotelem drugiego pilota Quinn, która cały czas próbowała uruchomić kanały łączności, spojrzała na niego i powiedziała z prostotą:

— Mam Thorne’a. Spróbuj 6-2-j. Na razie tylko audio, nie ma wizji.

Ruchem oczu i kontrolowanym mrugnięciem ustawił właściwy kanał i połączył się ze swym niegdysiejszym podkomendnym.

— Bel? Jesteśmy na dole, idziemy do was. Przygotujcie się do ucieczki. Został tam ktoś żywy?

Nie musiał widzieć twarzy Bela, by wyczuć, że komandor skrzywił się boleśnie. Na szczęście jednak Bel nie marnował czasu na usprawiedliwienia i przeprosiny.

— Dwoje rannych, nie mogą iść o własnych siłach. Phillipi umarła jakiś kwadrans temu. Wpakowaliśmy jej lód do głowy. Jeżeli możecie wziąć przenośną kriokomorę, może uda się coś uratować.

— Da się zrobić, ale nie mamy czasu, żeby się przy niej bawić. Od razu zacznijcie ją przygotowywać do zamrażania. — Skinął głową Quinn, po czym oboje wstali i opuścili pokład załogi. Miles kazał pilotom zamknąć za nimi drzwi.

Quinn poinformowała sanitariusza, co go czeka, a po chwili z wahadłowca wysypała się połowa Oddziału Pomarańczowych i zajęła pozycje obronne. Natychmiast pomknęły w górę dwa poduszkowce, by wykryć bharaputrańskich snajperów i zastąpić ich dendariańskimi. Gdy Miles i Quinn usłyszeli meldunek: „Na razie czysto”, wyszli po trapie za Oddziałem Niebieskich w chłodne i wilgotne powietrze świtu. Druga połowa Pomarańczowych została jako osłona wahadłowca, aby Bharaputranie nie powtórzyli swojej wcześniejszej sztuczki.

Poranna mgła zdawała się rzednąć w zderzeniu z gorącym poszyciem wahadłowca. Jaśniejące niebo przybrało perłową barwę, lecz budynki kompleksu medycznego nadal pozostawały w plamie cienia. W powietrze wzbił się motolot, dwaj żołnierze pomknęli co sił w nogach na szpicę, a ich śladem ruszył Oddział Niebieskich. Miles skupił się, zmuszając swe krótkie nogi do szybkiego galopu, by nie odstawać od reszty. Nie chciał, żeby jakiś długonogi żołnierz kiedykolwiek musiał z jego powodu zwalniać kroku. Tym razem żaden nie zwolnił, więc sapnął z zadowoleniem, jednocześnie dysząc z wysiłku. Daleki odgłos kanonady z lekkiej broni, dochodzącej z kilku różnych miejsc, stanowił znak, że Pomarańczowi mają pełne ręce roboty.

Otoczyli jeden z budynków, przemknęli pod cieniem portyku drugiego, potem minęli trzeci, poruszając się skokami i osłaniając nawzajem. Wszystko szło zbyt łatwo. Kompleks przypominał Milesowi mięsożerny kwiat kryjący w środku zwrócone do wewnątrz kolce pokryte słodkim nektarem. Takie jak on drobne owady mogły bez trudu wśliznąć się do kielicha, ale gdy próbowały się wydostać, ginęły z wyczerpania…

Dlatego niemal z ulgą powitał huk pierwszego granatu dźwiękowego. Zatem Bharaputranie nie zostawiali sobie wszystkiego na deser. Eksplozja kilka budynków dalej wstrząsnęła pasażami i przetoczyła się po nich dziwnym echem. To nie była broń Dendarian, hałas wydawał się bowiem mniej ogłuszający. Miles na wpół świadomie skierował podgląd hełmu w stronę, skąd dobiegała strzelanina — tam Pomarańczowi likwidowali gniazdo sił bezpieczeństwa Bharaputry. Nie martwił się Bharaputranami, których jego ludzie mogli wykurzyć; martwił się, że mogą nie znaleźć wszystkich… Zastanawiał się, czy nieprzyjaciel poza granatami dźwiękowymi sprowadził ciężką broń palną. Na myśl o brakującej części pożyczonego półpancerza oblewał go zimny pot. Quinn próbowała mu wcisnąć swój ochraniacz tułowia, lecz zdołał ją przekonać, że w za dużym i luźnym pancerzu, który będzie mu przeszkadzał w poruszaniu się, z pewnością oszaleje. Zdawało mu się, że w odpowiedzi mruknęła pod nosem: „Chyba bardziej nie można”, ale nie prosił o rozwinięcie tej uwagi. Zresztą i tak nie planował w tej akcji żadnej szarży kawaleryjskiej.

Mrugnięciem odegnał strumień danych i po chwili dotarli do ostatniego załomu, gdzie wystraszyli kilku zaczajonych Bharaputran. Zbliżyli się do żłobka klonów — dużego, masywnego budynku, który przypominał hotel. Roztrzaskane szklane drzwi prowadziły do holu, gdzie odziani w szare ubrania maskujące obrońcy ukrywali się za zaimprowizowaną osłoną z wyrwanych z zawiasów metalowych drzwi. Po szybkiej wymianie znaków Niebiescy znaleźli się w środku. Połowa ich oddziału natychmiast rozbiegła się, by wspomóc zmęczonych Zielonych; druga połowa została przy Milesie.

Sanitariusz przeciągnął przez drzwi lotopaletę z przenośną kriokomorą i został skierowany przez swoich towarzyszy na drugą stronę korytarza. Zieloni rozsądnie umieścili Phillipi w bocznym pokoju, poza zasięgiem wzroku klonów, gdzie poddali ją wstępnej fazie zamrożenia. Pierwszy krok polegał na usunięciu jak największej ilości krwi pacjenta; podczas akcji, w tak polowych warunkach nie próbowali jej nawet odsączyć ani odpowiednio przechować. Pospieszny i nerwowy zabieg w tak niehigienicznych warunkach to nie był widok dla nieprzygotowanych i lękliwych dzieci.

— Admirale — odezwał się cichy alt.

Odwróciwszy się, ujrzał przed sobą Bela Thorne’a. Twarz hermafrodyty była niemal tak szara jak jego kaptur z siatką pancerną, poznaczona zmarszczkami i spuchnięta z wyczerpania. Poza tym Miles dostrzegł coś, co mu się bardzo nie spodobało, mimo że był wściekły na komandora. Bel wyglądał na zupełnie pokonanego, jakby przegrał z kretesem. Bo przegrał. Nie padło między nimi ani jedno słowo usprawiedliwienia czy oskarżenia. Nie musieli nic mówić; wszystko malowało się na twarzy Bela i, jak podejrzewał Miles, na jego także. Skinął krótko głową.

Obok Bela stał inny żołnierz, którego hełm — mój hełm — sięgał Thorne’owi ledwie do ramienia. Miles prawie zapomniał, jakiego zaskoczenia doznawał na widok Marka. Naprawdę tak wyglądam?

— Ty… — Milesowi załamał się głos. Musiał na chwilę przystanąć i opanować się. — Później o wszystkim porozmawiamy. Zdaje się, że wielu rzeczy nie rozumiesz.

Mark hardo uniósł podbródek. Moja twarz na pewno nie jest taka okrągła. Pewnie złudzenie z powodu kaptura.

— A co z dziećmi? — zapytał Mark. — Z klonami?

— Jak to, co? — Kilku młodych ludzi w brązowych tunikach i szortach nie sprawiało wrażenia wrogów i w istocie pomagało dendariańskim obrońcom, zamiast im przeszkadzać. Inna grupka przestraszonych chłopców i dziewcząt siedziała na podłodze pod czujnym okiem uzbrojonego w ogłuszacz komandosa. Psiakrew, to rzeczywiście tylko dzieci.

— Musimy… musicie je stąd zabrać. Inaczej nie idę. — Mark zaciskał zęby, lecz Miles zauważył, jak przełyka ślinę.

— Nie prowokuj mnie — warknął Miles. — Oczywiście, że je zabierzemy, jak inaczej moglibyśmy się stąd wydostać z życiem?

Twarz Marka pojaśniała i wyglądał, jak gdyby nadzieja walczyła w nim z nienawiścią.

— A potem? — spytał podejrzliwie.

— Och — odrzekł z teatralnym sarkazmem Miles — potem pofruniemy prościutko na Stację Bharaputry, wysadzimy je i grzecznie podziękujemy Vasie Luigiemu za pożyczkę. A jak sądzisz, idioto? Ładujemy je na pokład i bierzemy nogi za pas. Będę spokojny, kiedy znajdą się za śluzą powietrzną, i zaręczam ci, że pierwszy stamtąd wylecisz!

Mark wzdrygnął się, lecz wziął głęboki oddech i skinął głową.

— W takim razie w porządku.

— Nic nie jest w porządku — odgryzł się Miles. — To po prostu… po prostu… — Nie potrafił znaleźć słowa, które opisałoby ich obecną sytuację, poza tym, że była to najgorzej wymyślona i najbardziej spartolona akcja, jaką kiedykolwiek widział. — Jeżeli już wymyśliłeś sobie tak kretyński wyskok, mogłeś przynajmniej skonsultować się z fachowcem w rodzinie!

— Z tobą? Miałem cię prosić o pomoc? Sądzisz, że mam nie po kolei w głowie?

— Owszem…

Przerwał im jasnowłosy klon, który podszedł, przypatrując się im z otwartymi ustami.

— Wy naprawdę jesteście klonami — wykrztusił w zdumieniu.

— Nie, jesteśmy bliźniakami, tylko jeden urodził się sześć lat później — odburknął Miles. — Zgadza się, jesteśmy klonami tak samo jak wy, a ty wracaj na swoje miejsce i bądź grzeczny.

Chłopiec wycofał się pospiesznie, szepcząc:

— To prawda!

— Niech to szlag — zawył półgłosem Mark, jeśli tak można określić jego zduszony krzyk. — Dlaczego wierzą tobie, a nie mnie? To nie fair!

W rodzinnym spotkaniu przeszkodził głos Quinn w hełmie Milesa.

— Skoro skończyłeś się już witać z Don Kichotem juniorem, to sanitariusz Norwood melduje, że Phillipi jest w komorze, a ranni są gotowi do drogi.

— Wobec tego formujemy szyk i wychodzi pierwsza grupa — zdecydował. Połączył się z sierżantem Niebieskich. — Framingham, poprowadzisz pierwszy konwój. Jesteście gotowi do wyjścia?

— Gotowi. Sierżant Taura ustawiła wszystkich w szyku.

— Ruszaj. I nie oglądaj się za siebie.

W holu zgromadziło się pół tuzina Dendarian oraz ze trzy razy więcej zdezorientowanych i zmęczonych klonów — dwójka rannych leżała na lotopaletach — i wszyscy wyszli gęsiego przez zniszczone drzwi. Framingham nie wyglądał na zbyt zadowolonego z faktu, że musi wykorzystywać jako tarczę dwie dziewczynki; na jego czekoladowej twarzy malowało się przygnębienie. Ale bharaputrańscy snajperzy musieliby celować bardzo starannie. Dendarianie wypchnęli dzieci do przodu, zmuszając je do żwawego truchtu. Minutę po pierwszej grupie wyszła druga, a Miles śledził obie kątem oka z hełmów podoficerów, wytężając jednocześnie słuch w kierunku, skąd dobiegała nieustająca kanonada z lekkiej broni.

Uda się zakończyć to wszystko szczęśliwie? Sierżant Taura wprowadziła do holu ostatnie stadko klonów. Przywitała się z nim, salutując niedbałym gestem, nie przystając nawet, by sprawdzić, który z nich jest Markiem, a który Milesem.

— Miło znów pana widzieć, admirale — zadudniła.

— Mnie też miło, sierżancie — odparł szczerze. Gdyby Taura zginęła przez Marka, nie wiedział, czy kiedykolwiek mogłoby dojść między nim a jego bratem bliźniakiem do zgody. W stosownej chwili chciał się koniecznie dowiedzieć, jak Markowi udało się ją oszukać i jak daleko zaszła ich znajomość. Później. Taura podeszła bliżej i ściszyła głos.

— Zgubiliśmy czwórkę dzieci, które uciekły z powrotem do Bharaputran. Niedobrze mi się robi na tę myśl. Jest jakaś szansa…?

Z żalem pokręcił głową.

— Nie. Tym razem nie będzie cudów. Musimy zabrać, co się da, i uciekać, bo inaczej stracimy wszystko.

Pokiwała głową, doskonale rozumiejąc taktyczny wymiar sytuacji, w jakiej się znaleźli. Zrozumienie nie niosło ze sobą jednak żadnej pociechy i Taura nadal targały wyrzuty sumienia. Spróbował uśmiechnąć się do niej przepraszająco, a ona w odpowiedzi uniosła z trudem kącik ust.

Zjawił się sanitariusz Oddziału Niebieskich z lotopaletą z kriokomorą, której przezroczystą część przykryto kocem, aby zasłonić zamrożone i nagie ciało pacjentki przed oczyma przerażonych i nierozumiejących niczego klonów. Taura poleciła dzieciom wstać.

Bel Thorne rozejrzał się wokół.

— Nie cierpię tego miejsca — rzekł beznamiętnym głosem.

— Może tym razem uda nam się na odchodnym zbombardować ten budynek — odparł równie beznamiętnie Miles. — Ostatecznie.

Bel skinął głową.

Wszyscy wyszli przez drzwi frontowe: grupa około piętnastu ostatnich klonów, tylna straż Dendarian, sanitariusz z lotopaletą, Taura, Quinn, Mark i Bel. Miles spojrzał w górę, czując, jak gdyby miał wymalowaną na hełmie tarczę, ale kształt, który przemknął po dachu sąsiedniego budynku, miał na sobie szary mundur dendariański. Dobrze. Holowid z prawej strony pola widzenia poinformował go, że Framingham ze swoją grupą bez problemów dotarli do wahadłowca. Jeszcze lepiej. Przerwał połączenie z hełmem Framinghama, transmisję z hełmu dowódcy drugiej grupy wyciszył, pozostawiając ledwie słyszalny szmer, i skupił się na czekającym go zadaniu.

Przeszkodził mu jednak głos Kimury, pierwszy znak od Żółtych, którzy wylądowali po drugiej stronie miasta.

— Panie admirale, opór jest słaby. Nie kupili tego. Jak daleko mam się posunąć, żeby potraktowali nas poważnie?

— Jak daleko się da, Kimura. Musisz odwrócić uwagę Bharaputry od nas. Odciągnij ich, ale nie ryzykujcie życia i przede wszystkim nie narażajcie wahadłowca. — Miles miał nadzieję, że porucznik Kimura jest zbyt zajęty, by zwrócić uwagę na nieco paranoiczną logikę rozkazu. Jeżeli…

Pierwszym znakiem obecności bharaputrańskich strzelców wyborowych był potworny huk; piętnaście metrów przed nimi rozerwał się granat dźwiękowy. Wybuch wyrwał kawał chodnika, który, posłuszny grawitacji, opadł po chwili w postaci deszczu gorącej materii, niespodziewanego, ale niezbyt groźnego. Ogłuszony Miles jakby z oddali słyszał krzyki klonów.

— Musimy kończyć, Kimura. Polegam na twojej inicjatywie.

Zorientował się, że atak nieprzypadkowo był chybiony, jęzor plazmy trafił bowiem w klomb z drzewem z prawej i ścianę z ich lewej strony, rozpryskując obydwa cele na kawałki. Brali ich w widły ognia, aby wzbudzić panikę w klonach. I wszystko wskazywało na to, że to działa — dzieci przewracały się i potykały, trzymając się nawzajem kurczowo i krzycząc — jeszcze chwila i rozpierzchną się na oślep we wszystkie strony. Potem nie będzie sposobu, żeby je z powrotem zebrać. Wiązka z łuku plazmowego trafiła prosto w jednego z Dendarian, na dowód, jak przypuszczał Miles, że Bharaputranie potrafią nie pudłować. Promień pochłonęła lustrzana tarcza, odbijając go z błękitnym błyskiem i piekielnym hałasem, co jeszcze bardziej przeraziło stojące najbliżej klony. Doświadczeni żołnierze zaczęli spokojnie odpowiadać ogniem, gdy tymczasem Miles wrzeszczał do hełmu, przywołując osłonę powietrzną. Sądząc po kącie ognia, Bharaputranie znajdowali się przede wszystkim nad nimi.

Taura obrzuciła krótkim spojrzeniem klony, rozejrzała się wokół, uniosła łuk plazmowy i jednym strzałem otworzyła na oścież drzwi najbliższego budynku — pozbawionego okien magazynu czy garażu.

— Do środka! — zawołała.

Słuszne posunięcie — jeżeli już dzieci muszą gnać przed siebie, niech biegną w tym samym kierunku. Pod warunkiem że nie zatrzymają się w środku. Jeśli znów utkną uwięzieni w budynku, tym razem nie przybędzie na ratunek żaden starszy brat.

— Naprzód! — zawtórował Taurze Miles. — Ale cały czas naprzód. Wyjdźcie z drugiej strony!

Machnęła mu w podziękowaniu ręką, a dzieci pędem umknęły ze strefy ognia prosto do, jak im się zdawało, bezpiecznego schronienia. Miles sądził, że budynek wygląda raczej na pułapkę. Musiały się jednak trzymać razem. Gorsze od utknięcia w miejscu było tylko rozproszenie i utknięcie. Przepuścił oddział i ruszył za nim. Kilku Niebieskich pozostało z tyłu, strzelając w górę z łuków plazmowych do Bharaputran, którzy przypominali mu… pasterzy gnających stado bezwolnych owieczek. Miały to być ostrzegawcze strzały w niebo, ale jednemu z komandosów poszczęściło się, ponieważ promień z jego łuku plazmowego trafił Bharaputranina, który nierozważnie próbował przemknąć skrajem dachu sąsiedniego budynku. Tarcza pochłonęła strzał, jednak jej właściciel stracił równowagę i z krzykiem runął w dół. Miles starał się nie słyszeć dźwięku, z jakim jego ciało uderzyło w beton, ale nie udało mu się, mimo że wcześniej ogłuszył go granat. Krzyk ustał.

Miles wbiegł do budynku, pokonał korytarz i wpadł w jakieś duże podwójne drzwi, poganiany przez zaniepokojonego Thorne’a, który czekał, by go osłaniać.

— Zostanę z tyłu — zaofiarował się Thorne.

Czyżby zamierzał umrzeć bohaterską śmiercią, aby uniknąć nieuchronnego sądu wojennego? Przez chwilę Milesowi przemknęła nawet myśl, by mu na to pozwolić. Tak postąpiłby prawdziwy Vor. Starzy Vorowie potrafili być czasem bandą drani.

— Zaprowadź klony do wahadłowca — warknął w odpowiedzi Miles. — Skończ to, co zacząłeś. Skoro tyle płacę, chcę dostać to, za co płacę.

Thorne obnażył zęby, ale skinął głową. Obaj popędzili za resztą oddziału.

Podwójne drzwi prowadziły do olbrzymiego pomieszczenia z betonową posadzką, wypełniającego niemal cały budynek. Pod dźwigarami wysokiego sufitu zawieszono pomalowane na czerwono i zielono pomosty przystrojone splątanymi zwojami tajemniczych kabli. Kilka górnych lamp dawało mdłe, nieprzyjemne światło, rzucające zwielokrotnione cienie. Miles zmrużył w półmroku oczy, prawie do końca opuszczając ekran podczerwieni. Pomieszczenie było zapewne jakąś dużą salą zgromadzeń, choć w tym momencie nie odbywało się tu żadne spotkanie. Quinn i Mark zawahali się, czekając, aż do nich dołączą, mimo ponaglających gestów Milesa.

— Dlaczego stajecie? — rzucił wściekle głosem, w którym wyczuwało się nutę lęku. Zatrzymał się obok nich.

— Uwaga! — wrzasnął ktoś. Quinn obróciła się na pięcie, unosząc łuk plazmowy i szukając celu. Mark otworzył usta, jak gdyby im chciał nadać kształt owalu własnego kaptura.

Miles zobaczył Bharaputranina, ponieważ przez ułamek sekundy patrzyli sobie prosto w oczy. Oddział bharaputrańskich snajperów w brązowych mundurach przedostał się tu zapewne tunelami. Wspinali się na dźwigary i wyglądali na niewiele lepiej uzbrojonych niż Dendarianie, których ścigali. Ten Bharaputranin miał jakąś ręczną wyrzutnię pocisków wycelowaną prosto w niego. Lufa bluznęła płomieniem.

Oczywiście Miles nie widział pocisku ani podczas lotu, ani wtedy, gdy trafił go w pierś. Zobaczył tylko, jak jego pierś wybucha jak rozkwitający na czerwono kwiat. Nie usłyszał towarzyszącego temu dźwięku, lecz poczuł, jakby ogromny młot uderzył go w plecy. W oczach zawirowały mu inne kwiaty, czarne, zasnuwając wszystko nieprzejrzystą zasłoną.

Zdumiał się, nie własnymi myślami, bo nie było czasu na myślenie, ale tym, ile zdołał poczuć w tak krótkiej chwili, gdy z ostatnim skurczem serca krew przestała dopływać do mózgu. Sala przechyliła się na bok… ból nie do zniesienia… wściekłość i oburzenie… i bezbrzeżny żal, trwający tylko nieskończenie krótką chwilę, lecz nieskończenie głęboki. Zaraz, przecież nie zdążyłem…

Загрузка...