Vernon Allen Winters urodził się 25 czerwca 1950 roku, w dniu, w którym Północna Korea dokonała inwazji na Południową. Jego ojciec, Martin Winters, ciężko zapracowany, głęboko religijny farmer, przez całe swe życie przypominał mu o znaczeniu tej daty. Gdy Yernon miał trzy lata, a jego siostra Linda miała lat sześć, rodzina przeniosła się z farmy do miasta Columbus w środkowo-
— południowej Indianie,zamieszkałego przez około trzydzieści tysięcy białych, średniozamożnych ludzi. Matka Yernona czuła się na farmie odizolowana od świata, zwłaszcza w zimie, i bardzo pragnęła towarzystwa. Farma Wintersów dostarczała niezłego dochodu. Pan Winters, wówczas około czterdziestki, odłożywszy większość zaskórniaków jako zabezpieczenie na złe czasy, został bankierem.
Martin Winters był dumny z tego, że jest Amerykaninem. Ilekroć opowiadał Yernonowi o dniu jego narodzin, opowieść nieuchronnie skupiał wokół wiadomości o rozpoczęciu wojny koreańskiej i tego, w jaki sposób prezydent Harry Truman tłumaczył ten fakt obywatelom. — Pomyślałem tego dnia — mawiał pan Winters — że to na pewno nie był żaden zbieg okoliczności. Dobry Bóg przyniósł nam ciebie tego właśnie dnia ze względu na swoje zamiary wobec ciebie. I zakładam się, że przeznaczył cię do tego, byś bronił tego cudownego kraju, który stworzyliśmy…
— Co więcej, bankier Winters uważał potem, że mecz footballowy armiamarynarka jest najważniejszym wydarzeniem roku i mawiał do swoich przyjaciół, zwłaszcza gdy stało się jasne, że Yernon jest dobrym uczniem, że chłopak wciąż zastanawia się nad wyborem akademii wojskowej, do której ma uczęszczać. Yernona nigdy o to nie zapytał.
Wintersowie wiedli proste życie ludzi Środkowego Zachodu. Pan Winters odnosił umiarkowane sukcesy i ostatecznie został pierwszym wiceprezesem największego banku w Columbus. Miejscem aktywności społecznej głowy rodziny był kościół. Rodzina była prezbiteriańska i prawie całą niedzielę spędzała w kościele. Pani Winters działała w szkółce niedzielnej i odpowiadała za prezentację treści biblijnych w gazetkach ściennych przedszkoli i sal lekcyjnych szkół podstawowych.
W ciągu tygodnia pani Winters zajmowała się szyciem i oglądaniem seriali. Czasami grała z przyjaciółmi w brydża. Poza domem nigdy nie pracowała. Jej praca to mąż i dzieci. Była troskliwą i cierpliwą matką, która bardzo dbała o swoje potomstwo i niezmordowanie przez lata ich dorastania kierowała ich rozlicznymi zajęciami.
W szkole średniej Yernon uprawiał wszelkie sporty: football i koszykówkę dlatego, że tego od niego oczekiwano; baseball — bo lubił. We wszystkich dziedzinach sportu był ponadprzeciętny. — Aktywność jest bardzo ważna, zwłaszcza sportowa — często mawiał do niego z aprobatą bankier Winters. — Uczelnie bardziej na to zwracają uwagę, aniżeli na stopnie. — Jedyna poważna decyzja, jaką Yernon musiał podjąć w pierwszych osiemnastu latach swego życia, to wybór którejś z wojskowych uczelni. (Pan Winters, jako człowiek przewidujący, gotów był Yernonowi zapewnić wstęp na każdą z akademii. Mocno nalegał na Yernona, by na wszelki wypadek pomyślał o zgłoszeniu swej kandydatury na wszystkie trzy). W pierwszych latach szkoły średniej Yernon poddał się testowi uzdolnień szkolnych (SAT) i osiągnął tak wysoki wynik, że było oczywiste, iż będzie mógł sobie pozwolić na wybór tej, która mu się podoba. Zdecydował się na Annapolis, a o powody go nie pytano. Gdyby zapytano, odpowiedziałby, że po prostu podoba się sobie w mundurze Marynarki.
Lata młodzieńcze Yernona upłynęły wybitnie spokojnie, zwłaszcza jeżeli zważyć, że przypadły na czas wielkiego społecznego zamętu w Stanach. Rodzina Wintersów catymi godzinami modliła się wspólnie po zabójstwie Kennedy’ego, martwiła się o miejscowych chłopaków, którzy byli na wojnie w Wietnamie, niepokoiła się, kiedy trzech wyróżniających się w szkole uczniów klas starszych odmówiło obcięcia włosów, za co zostali wyrzuceni ze szkoły. Uczęszczała także na kościelne mityngi protestując przeciw klęsce marihuany. Te wszystkie niepokoje nie zakłócały jednak harmonii codziennego życia rodziny Wintersów. Muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów przenikała do ich tradycyjnej kultury. Na gramofonie stereofonicznym Yernona puszczano nawet niektóre protestsongi Boba Dylana i Joan Baez. Jednak ani Yernon, ani jego siostra Linda nie zwracali większej uwagi na tekst.
Wiedli beztroskie życie. Najbliżsi przyjaciele Yernona pochodzili z rodzin takich samych jak jego. Matki nie pracowały, ojcowie byli bankierami, prawnikami czy biznesmenami, w większości zwolennikami republikanów (do przyjęcia byli patriotycznie nastawieni demokraci) i żarliwie wierzyli w Boga, w kraj i całą tę litanię, która kończy się na szarlotce. Z Yernona był „dobry chłopak”, nawet
„wyjątkowy”, który najpierw zwrócił na siebie uwagę swoimi występami w dorocznych kościelnych widowiskach na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Pastor ich kościoła gorąco wierzył, że misterium narodzin i ukrzyżowania Chrystusa w wykonaniu dzieci stanowiło skuteczny sposób na odrodzenie obywateli miasta. I nie mylił się. Widowiska Kościoła Prezbiteriańskiego w Columbus zaliczały się do corocznych miejscowych atrakcji. Gdy kościelna kongregacja i jej zwolennicy patrzyli, jak ich własne dzieci grają role Józefa, Marii, wreszcie Chrystusa, uczuciowo włączali się w przedstawiane zdarzenia, czego naprawdę nie można było osiągnąć w inny sposób.
Wielebny Pendleton miał dwie obsady do każdego z widowisk tak, by mogło w nich uczestniczyć więcej dzieci.
Niemniej gwiazdą zawsze był Yernon. Gdy miał jedenaście lat, po raz pierwszy zagrał Chrystusa w Wielkanocnym widowisku. Po czym na religijnej kolumnie miejscowej gazety pisano, że dźwigany przez niego krzyż męki „zawierał wszelkie ludzkie cierpienie”. Był Józefem na Boże Narodzenie i Jezusem na Wielkanoc przez cztery lata z rzędu, zanim nie wyrósł i tym samym przestał nadawać się do widowisk. Przez ostatnie dwa lata, gdy Yernon miał trzynaście, czternaście lat, rolę Dziewicy Marii w obsadzie
„A” grała córka pastora, Betty. Yernon i Betty dość często uczestniczyli we wspólnych próbach, a obie rodziny były zachwycone. Cała czwórka rodziców nie taiła, że ogólnie rzecz biorąc wyraziliby zgodę, gdyby — „zakładając, że tego życzy sobie Bóg” — przyjaźń Yernona i Betty ewentualnie dojrzała do czegoś bardziej trwałego.
Yernonowi spodobało się to zainteresowanie, jakim się cieszył z powodu widowisk. Mimo że Betty głęboko przeżywała jedynie religijne aspekty ich występów (szczerze oddawała się Bogu, bez chwiejności, we wszystkim), to jego radość po każdym przedstawieniu łaknęła pochwały i pomnażali ją dumni z niego rodzice. W szkole średniej, naturalną koleją rzeczy, zbliżył się do małych form teatralnych i co roku grał główną rolę w szkolnym przedstawieniu. Matka popierała to, mimo umiarkowanych sprzeciwów ojca. (— Poza tym, mój drogi — mawiała — nie sądzę, by ktoś naprawdę mógł pomyśleć, że Yernon jest zniewieściały, skoro uprawia aż trzy sporty), także dlatego, że sama pośrednio zbierała pochwały.
W lecie 1968 roku, tuż przed wstąpieniem do Annapolis, Yernon pracował przy kukurydzy u swojego wuja. W tym samym czasie, w odległym o niewiele ponad sto mil Chicago doszło do zamieszek podczas Konwencji Partii Demokratycznej. Yernon jednak spędzał letnie wieczory w Columbus, z Betty, rozmawiał z kumplami i pił korzenne piwo w „A nad W Drivein”. Państwo Winters od czasu do czasu grali z Yernonem i z Betty w minigolfa albo w kanastę. Byli zachwyceni i dumni, że mają „dobre, porządne dzieciaki”, które nie są ani hippisami, ani ofiarami narkomanii. Ogólnie rzecz biorąc ostatnie lato Yernona w Indianie było poukładane, przyzwoite i bardzo przyjemne.
W Annapolis był, jak należało oczekiwać, wzorowym studentem. Wytrwale studiował, przestrzegał regulaminów, uczył się tego, co przekazywali mu profesorowie i marzył, że zostanie komandorem na lotniskowcu albo na atomowym okręcie podwodnym. Nie licytował się z chłopcami z wielkiego miasta, którzy — jak na niego — sprawiali wrażenie za bardzo doświadczonych i zawsze czuł się nieswojo, gdy przypadkiem rozmawiali o seksie. Był dziewicem, czego się nie wstydził, ale i nie widział potrzeby, aby to rozgłaszać po całej Akademii Marynarki. Parę razy w miesiącu miał randki z Joanną Carr z Uniwersytetu Maryland, nic szczególnego, właściwie tylko wtedy, gdy wymagała tego sytuacja: po wieczorku zapoznawczym na wstępnym roku studiów, po którym spotkał się z nią i jeszcze kilka razy. Przez jeden weekend, gdy w Filadelfii odbywał się mecz armiamarynarka, była jego dziewczyną.
(Przez cały okres studiów Yernon przyjeżdżał do domu, do Indiany dwa razy do roku: w lecie i na Boże Narodzenie. Widywał się wtedy zawsze z Betty Pendleton, która skończyła szkołę średnią i rozpoczęła studia nauczycielskie na pobliskim stanowym uniwersytecie. Takie szczególne okazje jak rocznica ich pierwszego pocałunku albo Nowy Rok w jakimś sensie celebrowali ofiarowując sobie z Betty czułości: namiętne pocałunki i pieszczoty. Żadne z nich nigdy nie dążyło do zmiany tego utrwalonego na dobre stanu rzeczy.)
Vernon i Joanna stali się parą na weekend za sprawą innego aspiranta, najbliższego kolegi, jakiego Yernon miał w Marynarce, którego jeszcze nie całkiem można było nazwać przyjacielem, Duane’a Ellera i jego dziewczyny z Columbii, niezwykle hałaśliwej i energicznej Edith. Yernon nigdy nie spędzał zbyt wiele czasu w towarzystwie dziewczyn z Nowego Yorku, a Edith wydała mu się zupełnie nieznośna. Była zażarcie antynixonowska i antywietnamska, i niejako wbrew temu, że jej chłopak na weekendy miał zostać wojskowym, była także antymilitarna.
Plany na ten weekend były pierwotnie jak najbardziej przyzwoite, nawet jeżeli zważyć, że był rok 1970 i przypadkowy stosunek nie stanowił niezwykłego zjawiska na uniwersyteckim kampusie. Yernon i Duane zamieszkali razem w jednym hotelowym pokoju, a obie dziewczyny w drugim.
Przy kolacji w pizzerii, wieczorem przed meczem, Edith często robiła afronty Joannie i Yernonowi, a Duane nie interweniował. Yernon, widząc, że Edith dokucza Joannie, zaproponował, że może byłoby lepiej, gdyby oni oboje zajęli wspólny pokój i tym samym zrezygnowali z pierwotnych ustaleń. Zgodziła się chętnie.
W trakcie czterech czy pięciu randek Yernon nie odważył się na żadne erotyczne gesty w stosunku do Joanny. Był czuły, parę razy pocałował ją na dobranoc, a przez większą część wieczoru ich ostatniej randki trzymał jej dłoń w swojej ręce. Wszystko było zawsze nadzwyczaj poprawne, jednak gwoli prawdy, sytuacja nie sprzyjała intymności.
Dlatego Joanna nie wiedziała, czego naprawdę ma oczekiwać. Podobał jej się ten przystojny aspirant z Indiany i parę razy pomyślała, że może rozwinie się z tego coś poważniejszego. Jednak Yernon nie był dla niej jeszcze kimś „nadzwyczajnym”.
Tuż po zamianie pokoi (utrudniała ją pijana Edith zawstydzając ich i siebie sprośnymi komentarzami), Yernon taktownie przeprosił Joannę i powiedział, że gdyby miała czuć się nieswojo to on prześpi się w samochodzie.
Pokój, typowy w sieci Holliday Inn, miał dwa podwójne łóżka. Joanna zaśmiała się. — Wiem, że tego nie planowałeś — powiedziała. — Jeśli poczułabym się zagrożona, to zawsze mogę cię wysłać do twojego łóżka.
Pierwszą noc spędzili oglądając w pokoju telewizję i popijając piwo. Oboje czuli się dość skrępowani. Gdy przyszła pora snu wymienili parę namiętnych pocałunków, pośmiali się, a potem poszli do swoich łóżek.
Następnego dnia wieczorem, po zabawie zorganizowanej z okazji meczu przez Akademię Marynarki w hotelu, w śródmieściu Filadelfii, Joanna i Yernon tuż przed północą powrócili do swego pokoju w Holliday Inn. Przebrali się w dżinsy i Yernon mył zęby, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Joanna otworzyła. W drzwiach stał Duane Eller z przeraźliwym uśmiechem na twarzy. W dłoni ściskał jakiś mały przedmiot. — Ten towar jest kurewsko dobry — powiedział wciskając Joannie w rękę skręta. — Musisz spróbować. — Duane szybko wycofał się.
Joanna miała już niejednego chłopaka. Ale jeszcze się nie zdarzyło, by któryś z nich nigdy choćby nie spróbował skręta, nie mówiąc już by nie palił. Ona sama paliła marihuanę może z dziesięć razy w ciągu czterech lat poczynając od pierwszej klasy szkoły średniej. Lubiła to, gdy było stosowne miejsce i odpowiednie towarzystwo; unikała, gdy nie miała wpływu na otoczenie. Z Yernonem jednak spędzała weekend i pomyślała, że mógłby to być doskonały sposób, by go trochę rozluźnić.
Vernon, gdyby mu zaproponowano marihuanę, w każdych innych okolicznościach, odmówiłby. Nie tylko dlatego, że w ogóle miał coś przeciwko narkotykom, ale także dlatego, że bałby się, iż ktoś mógłby się jakoś dowiedzieć i skończyłoby się na wyrzuceniu z Annapolis. Teraz jednak był z uroczą dziewczyną, która właśnie zapaliła skręta i mu go podawała. Joanna szybko domyśliła się, że w tej dziedzinie był nowicjuszem. Pokazała mu, jak się zaciągać i przytrzymywać dym, jak nie przeciągać skręta i w końcu, w jaki sposób trzymać niedopałek (przy pomocy spinki do włosów), by go dopalić. Yernon spodziewał się, że będzie się czuł jak pijany. Był zaskoczony, gdy okazało się, że poczuł się raźniej. Ku własnemu zdumieniu zaczął recytować wiersze E. E. Cummingsa, których uczył się na zajęciach z literatury. A potem razem z Joanną zaczęli się śmiać. Śmiali się ze wszystkiego, z Edith, z footballu, z Akademii Marynarki, ze swoich rodziców, nawet z Wietnamu. Śmiali się do łez.
Ogarnął ich przejmujący głód. Założyli kurtki i wyszli na chłodne grudniowe powietrze, by poszukać czegoś do zjedzenia. Pod ramię przedefilowali przez podmiejski parking znajdując pół mili od swojego hotelu dobrze zaopatrzony sklep, który jeszcze był czynny. Kupili colę, ziemniaczane chipsy, frytki i, ku zdziwieniu Yernona, paczkę Ding Dongów. Joanna otworzyła torebkę z chipsami, gdy znajdowali się jeszcze w sklepie. Włożyła jednego do ust Yernonowi.
Oboje zamruczeli ze smakiem. W trójkę, z kasjerem, roześmiali się.
Yernon nie mógł uwierzyć, że tak smakują chipsy. Zjadł całą torbę, gdy wracali do swojego pokoju. Kiedy skończył, spontanicznie odśpiewał piosenkę Beatlesów Maxwell’s Siher Hammer. Joanna ochoczo włączała się przy słowach Bang, bang, Maxwell’s silver hamtner came down upon his head… wyciągała zwiniętą dłoń i jej bokiem żartobliwie uderzała w czubek głowy Vernona. Vernon był beztroski i czuł się swobodnie, jakby znał Joannę od zawsze. Objął ją i gdy skręcali w drogę dojazdową prowadzącą do ich hotelu, ostentacyjnie pocałował.
Usiedli na podłodze rozkładając przed sobą wszystkie swoje smakołyki. Yernon włączył radio. Było nastawione na stację z muzyką klasyczną. Dźwięk hipnotyzował go. Po raz pierwszy w życiu naprawdę usłyszał w głowie poszczególne instrumenty całej orkiestry symfonicznej.
Wyobrażał sobie scenę i widział muzyków, jak smyczkami pociągają po strunach skrzypiec. Był zachwycony i podniecony. Joannie powiedział, że ożyły wszystkie jego zmysły.
Dziewczyna odnosiła wrażenie, że Yernon w końcu otworzył się. Gdy pochylił się, by ją pocałować, była więcej niż chętna. Symfonia grała, a oni całowali się bez pamięci.
Podczas chwilowej przerwy na chrupki, Joanna nastawiła radio na stację z rock and roiłem. Muzyka zmieniła rytm ich pieszczot. Od świdrującego, brzęczącego brzmienia ich pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne. W zapale Vernon popchnął Joannę na podłogę, gdzie leżąc obok siebie, nadal całkowicie ubrani, bez przerwy całowali się.
Zniewoliła ich siła własnego podniecenia.
W radio zaczęli właśnie grać Light My Fire Doorsów.
I zanim utwór dobiegł końca, Yernon Allen Winters z Columbus w Indianie, aspirant trzeciego roku w Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych nie był już dziewicem.
— The time to hesitate is through, no time to wallaw in the mirę, try nów you can only lose, and our love become a funeral pyre… Come on baby, light my fire… Come on baby, light my fire. — Yernon nigdy, przez całe swoje życie nie stracił panowania nad sobą. Ale gdy Joanna pieściła jego odznaczającego się pod dżinsami penisa, nagle jakby ustąpiła jakaś żelbetowa zapora. Wiele lat później Yernona wciąż zdumiewała dzika namiętność, jaka wtedy doszła do głosu na dwie, może trzy minuty. Połączenie natarczywych pocałunków Joanny, trawy i przeszywających rytmów muzyki sprawiły, że przekroczył barierę. Był jak zwierzę.
Parokrotnie silnie szarpnął spodnie Joanny omalże ich nie rozdzierając, gdy usiłował ściągnąć je z jej bioder.
Spodnie ściągnęły do połowy majtki. Yernon chwycił je mocno i pociągnął do końca wyswobadzając się równocześnie ze swoich dżinsów.
Joanna usiłowała go przyhamować, spokojnym głosem dając do zrozumienia, że może w łóżku byłoby lepiej, że może przyjemniej by było, gdyby w tej chwili zdjęli przynajmniej buty i skarpety i nie kochali się mając wokół kostek spodnie, które krępowały ich ruchy. Ale Yernon był nieprzytomny. Lata powściągliwości sprawiły, że nie nabył umiejętności panowania nad falą swojego pożądania. Był opętany. Położył się na niej. Twarz miał przeraźliwie poważną. Joanna najpierw przestraszyła się, ale jej nagły strach wzmógł jej podniecenie. Yernon przez kilka sekund usiłował znaleźć właściwe miejsce (słychać było teraz gorączkową instrumentalną część Light My Fire) a potem wszedł w nią raptownie i mocno. Raz, drugi poczuła, jak się wciska, a potem całe jej ciało przeniknął dreszcz.
W dziesięć sekund było po wszystkim. Intuicyjnie wyczuwała, że to był jego pierwszy raz i ta przyjemna świadomość była silniejsza niż uczucie zranione przez niedostatek wyrafinowania i czułości.
Yernon nie odezwał się i szybko zasnął na podłodze obok Joanny.
Podeszła do łóżka, ściągnęła narzutę, przytuliła się na podłodze do ramienia Yernona i okryła ich oboje. Uśmiechała się do siebie i zanurzała w sen, wciąż nieco zaintrygowana tym mieszkańcem Indiany, który leżał obok niej.
Wiedziała jednak, że coś dla siebie znaczyli. Ile, tego Joanna po prawdzie nigdy się nie dowiedziała.
Gdy Yernon obudził się w środku nocy, przepełniało go poczucie winy. Nie mógł uwierzyć, że palił narkotyk a potem właściwie zgwałcił dziewczynę, którą ledwie co znał.
Stracił panowanie. Nie był w stanie powstrzymać tego, co robił i wyraźnie przekroczył granice przyzwoitości. Skrzywił się, gdy pomyślał, co jego rodzice (albo, co gorsza, Wielebny Pendleton i Betty), pomyśleliby o nim, gdyby widzieli, co zrobił. Potem wina przerodziła się w strach.
Yernon wyobraził sobie, że Joanna jest w ciąży, że będzie musiał opuścić Annapolis i ożenić się z nią (Co by robił?
Czym by się zajmował, gdyby nie został oficerem marynarki?), że będzie musiał wszystko wyjaśnić swoim rodzicom i Pendletonom. Co gorsza, potem wyobraził sobie, że za chwilę do hotelu przyjdzie obława i że policja znajdzie niedopałek skręta. Najpierw wywalą go z Akademii za zażywanie narkotyków, potem dowiedzą się, że dziewczyna zaszła z nim w ciążę.
Vernon Winters był naprawdę przestraszony. Leżąc na podłodze w pokoju hotelu na obrzeżach Filadelfii w niedzielę o trzeciej nad ranem zaczai się żarliwie modlić.
— Dobry Boże — modlił się Yernon Winters błagając o coś tylko dla siebie po raz pierwszy od dnia, gdy składał test uzdolnień szkolnych i prosił Boga o pomoc — pozwól mi wyjść z tego cało, a ja będę najbardziej zdyscyplinowanym oficerem marynarki, jakiego kiedykolwiek widziałeś.
Poświęcę swoje życie obronie tego kraju, który Cię czci.
Błagam, pomóż mi.
W końcu udało mu się ponownie zasnąć. Sen jednak miał niespokojny, zakłócany wyrazistymi obrazami. W jednym śnie Yernon miał na sobie mundur aspiranta, ale znajdował się za kulisami sceny w prezbiteriańskim kościele w Columbus. Trwało wielkanocne widowisko, a on znowu był Chrystusem dźwigającym krzyż na Kalwarię.
Ostra krawędź krzyża wpijała mu się przez koszulę w ramię i Yernon zaczai się obawiać, że może nie przetrzymać próby. Potknął się i upadł. Krzyż uciskał coraz mocniej i Yernon zobaczył, że krew spływa mu z ramienia.
— Ukrzyżować go! — usłyszał we śnie czyjś krzyk. — Ukrzyżować go! — wrzasnęła grupa ludzi na widowni, gdy na próżno usiłował coś dostrzec przez światło łukowych lamp. Przebudził się spocony. Przez parę chwil nie wiedział, gdzie jest. Potem znowu odtwarzał zdarzenia mijającej nocy, a jego emocje znowu weszły w cykl wstrętu, depresji i strachu.
Joanna przebudziła się. Była czuła i tkliwa. Yernon jednak był nieobecny. Wytłumaczył się ze swojego stanu mówiąc, że martwi się zbliżającymi egzaminami. Joanna parę razy próbowała rozmawiać o tym, co zaszło w nocy, ale on za każdym razem gwałtownie zmieniał temat. Cierpiał, gdy razem jedli śniadanie i gdy jechali z powrotem do College Park, do żeńskiego akademika. Gdy rozstawali się, Joanna chciała go znacząco pocałować, ale Vernon nie odwzajemnił się. Spieszno mu było zapomnieć o całym weekendzie. Po powrocie w zacisze swego pokoju w Annapolis, skruszony układał się z Bogiem, by pozwolił mu wyjść z opresji bez szwanku.
Aspirant Yernon Winters dotrzymał słowa. Nie tylko nie rozmawiał już więcej z Joanną Carr (parę razy dzwoniła i nie udało jej się go złapać; wysłała dwa listy, które pozostały bez odpowiedzi; w końcu dała za wygraną) ale i zupełnie dał sobie spokój z randkami podczas ostatnich osiemnastu miesięcy w Annapolis. Ciężko pracował na studiach i, tak jak obiecał Bogu, dwa razy w tygodniu służył w kościele.
Uczelnię ukończył z wyróżnieniem i odbył swój pierwszy rejs na wielkim lotniskowcu. Dwa lata później, w czerwcu 1974 roku, jak już Betty Pendleton ukończyła college i otrzymała dyplom nauczycielki, Yernon poślubił ją w prezbiteriańskim kościele w Columbus, w którym dwanaście lat wcześniej grali role Józefa i Marii. Przenieśli się do Norfolk w Yirginii i Yernon był przekonany, że ustabilizował swój tryb życia, które przez długie okresy czasu miał spędzać na morzu powracając do domu jedynie na krótkie pobyty z Betty i z dziećmi, których mieli nadzieję się dochować.
Yernon niezmiennie dziękował Bogu, że dotrzymywał układu, a sam zadeklarował się zostać najlepszym oficerem Marynarki Stanów Zjednoczonych. Wszystkie raporty tyczące jego przydatności chwaliły go za niezawodność i sumienność. Jego zwierzchnicy otwarcie mówili, że jest w nim materiał na admirała. Aż do Libii. Bo dla Yernona Allena Wintersa cały świat zmienił się w kilka tygodni po amerykańskim ataku na Kadafiego.