3

Carol mocowała się poprawiając sprzęt do nurkowania.

— Pomóc ci w czymś, aniołku? — spytał Troy. Podszedł i stanął obok niej w półmroku. Był już całkowicie przygotowany do zadania. — Nie miałam czegoś takiego na sobie od czasu pierwszych lekcji nurkowania — powiedziała denerwując się na niewygodny, staromodny sprzęt.

Troy zapiął jej wokół talii pas z ciężarkami. — Boisz się, co, aniołku? — Carol zrazu nie odpowiedziała. — Ja też.

Mój puls musi być chyba dwa razy szybszy niż normalnie.

Ekwipunek Carol wreszcie ją chyba zadowolił. — Wiesz, Troy, nawet po tych trzech ostatnich dniach mój mózg ledwie może przekonać resztę mojego ciała” że to wszystko dzieje się naprawdę. Wyobraź sobie, że dajesz coś takiego komuś do przeczytania. „Kiedy przygotowywaliśmy się do powrotu na pozaziemski statek kosmiczny… „

— Hej, ludziska, chodźcie tu — zawołał Nick z drugiej strony osłony. Carol i Troy przeszli na dziób łodzi. Nick patrzył na ocean, na wschód. Wręczył Carol małą lornetkę.

— Widzisz światło, tam daleko, zaraz na lewo od tej wyspy?

Carol ledwie mogła dostrzec. — Aha — odpowiedziała.

— Czy to nieprawdopodobne, że gdzieś na oceanie jest jeszcze jedna łódź?

— Oczywiście — odpowiedział Nick. — Ale to światło nie rusza się od piętnastu minut. Po prostu tam jest.

Dlaczego jakaś łódź rybacka albo inna miałaby…

— Ciii — przerwał Troy. Położył palec na ustach. — Słuchajcie — szepnął — słyszę muzykę.

Jego towarzysze stali w milczeniu na pokładzie. Za nimi w oceanie znikał księżyc. Prócz delikatnego plusku wszyscy troje słyszeli coś, co brzmiało jak kulminacja symfonii granej przez całą orkiestrę. Słuchali przez trzydzieści sekund. Brzmienie osiągnęło szczyt, nieznacznie przycichło a potem nagle urwało się.

— To było piękne — zauważyła Carol.

— I niesamowite — powiedział Nick podchodząc do niej. Skąd u licha ta muzyka? Czy ktoś, gdzieś tam wypróbowuje nowy system stereo? Mój Boże, jeżeli ten dźwięk dochodzi z odległości pięciu czy dziesięciu mil, to tam w pobliżu musi być ogłuszający.

Troy odszedł na bok. Intensywnie o czymś myślał. Nagle odwrócił się do towarzyszy. — Wiem, że brzmi to idiotycznie — powiedział do Nicka i Carol — ale myślę, że muzyka była sygnałem, żebyśmy zanurkowali. Chyba że to ostrzeżenie.

— Cudownie — powiedziała Carol. — Akurat tego nam trzeba, żebyśmy nabrali pewności siebie. Jakiegoś ostrzeżenia, jakbyśmy nie dość byli zdenerwowani.

Nick objął ją ramieniem. — Hej, proszę pani, proszę nas teraz nie osłabiać. Po tych wszystkich śmiałych uwagach na temat najbardziej wyjątkowego przeżycia pod słońcem…

— Naprawdę, chodźmy — powiedział Troy niecierpliwie. Sprawiał wrażenie niespokojnego i bardzo poważnego.

— Wyraźnie dostaję wiadomość, że mamy teraz nurkować.

Powaga Troya zmieniła nastrój. Cała trójka w milczeniu pracowała nad zabezpieczeniem ołowiu, złota i dysków w niezatapialnych workach. Niebo na wschodzie już jaśniało. Do wschodu słońca brakowało zaledwie piętnastu minut.

Carol zauważyła, że Nick wydaje się nieco roztargniony.

Chwilę przed opuszczeniem łodzi podeszła do niego. — Wszystko w porządku? — zapytała cicho.

— Tak — odparł. — Próbuję tylko zrozumieć, czy przypadkiem kompletnie nie zwariowałem. Od ośmiu lat myślałem o tym, co bym zrobił, gdybym kiedyś zdobył pełen udział ze skarbu. I właśnie teraz mam to wszystko sprezentować jakimś kosmitom, Bóg raczy wiedzieć skąd.

— Spojrzał na nią. — Tu jest tyle złota, że na długo by starczyło trojgu ludziom.

— Wiem — powiedziała i lekko go uścisnęła. — Muszę przyznać, że też o tym myślałam. Ale tak naprawdę, to część należy do Amandy Winchester, część do Jake’a Lewisa, większość do urzędu podatkowego… — Uśmiechnęła się szeroko. — I to tylko pieniądze. To nic w porównaniu z tym, że jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy nawiązali dwustronny kontakt z przybyszami z innej planety.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz — westchnął. — Mam nadzieję, że jak jutro się obudzę, nie będę uważał, że popełniłem straszny błąd. Cały ten epizod był tak dziwaczny, że podejrzewam, że nie funkcjonuję normalnie. Nie wiemy nawet, czy ci obcy są do nas przyjaźnie nastawieni…

Carol włożyła maskę. — Nigdy nie dowiemy się wszystkiego — powiedziała. Wzięła go za rękę. — Chodźmy, Nick.

Troy pierwszy znalazł się w wodzie. Nick i Carol poszli w jego ślady. Przed nurkowaniem uzgodnili, że Carol weźmie reflektor i poprowadzi grupę. Z nich trojga mogła poruszać się z największą swobodą, ponieważ każdy z mężczyzn ciągnął niezatapialny worek. Wszystkich niepokoiło, że mogą mieć trudności z trafieniem do statku. Drobiazgowo przedyskutowali działania niezbędne do jego odnalezienia. Niepotrzebnie się martwili. Trzydzieści stóp pod Florida Queen, dokładnie w tym miejscu, gdzie w czwartek była szczelina, widać było światło. Carol pokazała na nie i mężczyźni popłynęli za nią. Gdy podpłynęli bliżej, przekonali się, że źródłem światła jest prostokątna płaszczyzna o długości dwudziestu stóp i szerokości dziesięciu. Dostrzegli tylko coś, co wyglądało jak jakieś tworzywo czy tkanina z łagodnym światłem z tyłu.

Carol zawahała się. Tuż obok niej przepłynął przez oświetloną powierzchnię Troy ciągnąc za sobą niezatapialny worek. Nick i Carol czekali. Carol czuła, że jest spięta.

No, Dawson, pomyślała, teraz twoja kolej. Wzięła głęboki oddech i wpłynęła do środka. Poczuła, że coś, jakby plastik, dotyka jej twarzy. Znalazła się w tunelu. Bystry nurt pociągnął ją w prawo. Zjechała w dół po małej wodnej ślizgawce i osiadła w płytkim zbiorniku nadnie. Podniosła się i zaczęła zdejmować ekwipunek.

Troy stał na podłodze, jakieś dziesięć stóp od brzegu basenu. Obok niego był strażnik, który już wziął worek i zręcznie oddzielał sztabki od dyskietek. Kiedy Carol przyzwyczaiła wzrok do panującego wokół mrocznego światła, zobaczyła że strażnik ładował teraz złoto na małą platformę umieszczoną na gąsienicach na wysokości jednej stopy nad podłogą. Zaraz potem ułożył dyskietki i ołowiane ciężarki na dwóch innych platformach. Dywan, który do tej pory leżał nie zauważony pod ścianą z lewej strony, uniósł się i najwyraźniej uruchomił gąsienice pod platformami, kierując je do pobliskiego korytarza.

Carol ściągnęła maskę i skończyła zdejmować ekwipunek. Znajdowała się w pokoju średniej wielkości, trochę podobnego do tych, na jakie natknęli się z Troyem na początku ich ostatniego nurkowania. Wygięte płyty ścian były tu czarnobiałe. Po lewej stronie, obok płytkiego basenu, znajdowało się okno wychodzące na ocean. Sklepienie było niskie, zaledwie parę stóp nad jej głową, co przyprawiało ją’o klaustrofobię. Więc znowu tu jestem, z powrotem w Krainie Czarów. Tym razem zrobię dużo zdjęć. Sfotografowała pochód dywanu i trzech platform.

Następnie wymieniła obiektywy i zrobiła szybko tuzin zbliżeń strażnika stojącego obok Troya. Miał taki sam amebokształtny korpus jak ten, z którym zetknęła się dzień wcześniej, ale z jego górnej części sterczało tylko pięć instrumentów. Strażnik prawdopodobnie przyzwyczaił się już, że jego zadanie to odbierać od nich trojga przedmioty.

Troy podszedł do Carol. — Gdzie Nick? — spytał. Mój Boże, pomyślała Carol, kiedy się odwróciła i spojrzała w stronę zjeżdżalni i płytkiego basenu. Prawie zapomniałam, skarciła siebie, i nie poczekałam na Nicka. Przecież on nigdy tu na dole nie był…

Nick nie zapanował nad swym wielkim ciałem i obijając się o boki zjeżdżalni wpadł do płytkiego basenu. Za nim runął ciężki worek, który zdzielił go w plecy tuż nad nerkami. Podcięło mu nogi, upadł, a potem znowu wstał.

W kombinezonie płetwonurka, z cienkim plastikowym sznurkiem wokół nadgarstka, do którego przymocowany był worek, wyglądał jak gość z kosmosu.

Carol i Troy śmiali się, gdy Nick gramolił się z basenu.

— Świetnie, profesorze — zawołał Troy. Wychylił się, żeby podać mu rękę. — Fatalnie, że tego wejścia nie mamy na taśmie.

Nick wyjął ustnik. Dyszał. — Serdeczne dzięki, że zaczekaliście, przyjaciele — wyjąkał. Rozejrzał się wokół. — Tak czy owak,’ co to za miejsce?

Tymczasem podszedł strażnik i już ciągnął za torbę jednym ze swych wysięgników. — Zaraz, kosmito — powiedział Nick tłumiąc strach. — Daj mi się najpierw rozeznać.

Strażnik robił swoje. Wysięgnikiem podobnym do noża odciął worek poniżej nadgarstka, do którego worek był przywiązany. Potem chwycił worek ze złotem i ołowiem i w jakiś sposób przecisnął go przez swoją półprzepuszczalną błonę. Kiedy odwrócił się i przeszedł przez pokój, widać było, że worek przylega do urządzeń sterowniczych w jego wnętrzu i że jest nietknięty. Wyszedł tym samym wyjściem, co poprzednio dywan i platformy.

— Było mi miło — zdobył się Nick na słowo, widząc jak dziwny stwór znika z łupem. Skończył zdejmować ekwipunek i podszedł do Troya. — Dobra, JefTerson, ty teraz jesteś szefem, co robimy?

— A więc, profesorze — odpowiedział Troy — o ile wiem, nasze zadanie skończone. Jeżeli chcecie, możemy na nowo się oporządzić i wyskoczyć przez to okienko tam w ścianie. Najwyżej za pięć minut bylibyśmy z powrotem w łodzi. O ile dobrze rozumiem informacje, te nicponie lada chwila będą gotowe do wyjazdu.

— To tyle? Zrobione? — zdumiała się Carol. — To najbardziej przereklamowane przeżycie od czasu mojego pierwszego zbliżenia seksualnego — zauważyła.

Nick przeszedł przez pokój wyraźnie się od nich oddalając. — Dokąd idziesz? — zapytał Troy.

— Za wstęp zapłaciłem ciężką forsę — odpowiedział Nick. — Mam prawo przynajmniej do wycieczki. — Carol i Troy poszli za nim. Przemierzyli pusty pokój i wyjściem między dwiema płytami przeszli na drugą stronę. Wkroczyli do krótkiego, ciemnego korytarza. Na drugim końcu spostrzegli światło. Wynurzyli się w kolejnym pokoju. Był kolisty i znacznie większy. Miał wysokie, katedralne sklepienia, które tak bardzo podobały się Carol podczas ostatniej wizyty.

Ten pokój nie był pusty. Pośrodku, na wprost nich tkwił gigantyczny, zamknięty, półprzeźroczysty cylinder o wysokości około dwudziestu pięciu stóp i o średnicy jakichś dziesięciu stóp u podstawy. Pęki pomarańczowych rur i purpurowych kabli łączyły cylinder z zespołem urządzeń wbudowanych w tylną ścianę. Wnętrze cylindra wypełniała jasnozielona ciecz, w której pływało osiem złotych, różnej wielkości, metalicznych przedmiotów. Każdy był innego kształtu. Jeden wyglądał jak rozgwiazda, drugi jak pudełko, trzeci jak kapelusz do konnej jazdy i jedyne, co było im wspólne, to złota zewnętrzna powłoka. Przy bliższym badaniu, w płynie można było dostrzec cienkie błony. Te płaszczyzny w istocie dzieliły wnętrze cylindra i każdemu ze złotych przedmiotów wydzielały jego własną, jemu przypisaną sferę.

— Dobra, geniuszu — powiedział Nick do Troya po tym, jak przez blisko minutę wpatrywał się w cylinder.

— Wytłumacz, co to mniej więcej jest? — Dla Carol-

— fotografa tu był raj. Prawie skończyła rejestrowanie wszystkich stu dwudziestu ośmiu obrazów, jakie mógł pomieścić jeden minidysk. Sfotografowała cylinder ze wszystkich stron. Zrobiła także zbliżenie każdego z przedmiotów zawieszonych w cieczy, a teraz zajęła się urządzeniami z tyłu, za cylindrem. Przerwała na chwilę, żeby wysłuchać odpowiedzi Troya.

— Otóż, profesorze… — zaczął Troy. Zmarszczył czoło próbując się skoncentrować. — O ile mogę się zorientować w tym, co usiłują mi powiedzieć, ten statek kosmiczny został wysłany z misją na wiele planet, które są rozproszone w tej części galaktyki. Na każdej planecie zostawiają jeden z tych złotych przedmiotów, jakie widzieliście w cylindrze. Zawierają one mikroskopijne zarodki, które tak zostały zaprogramowane genetycznie, aby mogły przeżyć na danej planecie.

Carol podeszła do nich. — Więc statek leci od planety do planety, i spuszcza te pakunki zawierające jakieś nasiona? Coś w rodzaju galaktycznego Miczurina?.-:

— Coś w tym rodzaju, aniołku. Z tym, że w pojemniku są nasiona zarówno roślin, jak zwierząt. Oraz zaawansowane technologicznie roboty, które karmią dorastające stworzenia i opiekują się nimi, aż osiągną one dojrzałość.

Wtedy mogą rozwijać się samodzielnie, bez niczyjej pomocy.

— Wszystko w tym jednym małym opakowaniu? — spytał Nick. Ponownie spojrzał na fascynujące przedmioty zanurzone w cieczy cylindra. Był zachwycony ich złotym kolorem. Wyobraził sobie, że pod zewnętrzną złotą powierzchnią roi się tysiące maleńkich zarodków i oczyma duszy zobaczył, jak to mrowie rozwija się w przyszłości. Było coś przerażającego w tym, że istnieją stworzenia genetycznie zaprogramowane na przeżycie na Ziemi. A co, jeżeli nie są przyjazne? Serce Nicka zabiło mocniej, gdy sobie uświadomił, co go dręczyło, częściowo podświadomie, odkąd uwierzył w opowieść Troya o obcych. Dlaczego najpierw zatrzymali się na Ziemi? Czego oni naprawdę od nas chcą?

Jego umysł pracował na przyśpieszonych obrotach. A co, jeśli trójząb zawiera istoty nadzwyczajnie rozwinięte umysłowo, przeznaczone na Ziemię, pomyślał, wtedy nie ma znaczenia, czy są przyjazne, tak czy inaczej, wcześniej czy później będziemy skończeni.

Carol i Troy rozmawiali ogólnie o tym, w jaki sposób: rozwinięte cywilizacje mogłyby posłużyć się nasionami, aby skolonizować inne planety. Nick nie przysłuchiwał się. Nie mogę powiedzieć Troy owi, ani nawet Carol. Jeżeli obcy dowiedzą się, co zamierzam, będą mnie powstrzymywać.

Chyba lepiej zrobię to zaraz.

— Troy — usłyszał głos Carol, która zaczęła robić jeszcze jedną serię zdjęć przedmiotów w cylindrze — czy to tylko zbieg okoliczności, że trójząb, który znaleźliśmy w czwartek, jest tak podobny do tych pojemników z nasionami?

Nick nie czekał, aż Troy odpowie. — Przepraszam — wtrącił głośno. — Zapomniałem czegoś bardzo ważnego. Muszę wrócić na łódź. Zostańcie tutaj i czekajcie na mnie. Zaraz będę z powrotem.

Wypadł z pokoju, przeleciał przez korytarz i pokój z niskim sufitem i oknem na ocean. Dobra, powiedział do siebie, nic mnie nie powstrzyma. Nie tracąc czasu nawet na założenie ekwipunku do nurkowania Nick wziął głęboki oddech i wskoczył do wody przez okno. Bał się, że zanim dotrze na powierzchnię, rozsadzi mu płuca. Ale udało mu się. Wspiął się po trapie na łódź.

Od razu pobiegł do dolnej szuflady pod półkami ze sprzętem elektronicznym. Sięgnął do środka i chwycił złoty trójząb. Wyczuł, że pręt znacznie pogrubił się. Był teraz niemal dwukrotnie grubszy niż wtedy, gdy trzymał go po raz pierwszy. Carol miała rację. Cholera, dlaczego jej wtedy nie usłuchałem? Całkiem wyciągnął przedmiot z szuflady. Za plecami Nicka właśnie zaczynało wschodzić słońce. W świetle brzasku zobaczył, że trójząb zmienił się jeszcze pod innym względem. Był cięższy. Poszczególne zęby widelca były o wiele grubsze i prawie się zrosły. Na dodatek, na górnej krawędzi szerszej z dwóch płaszczyzn znajdował się otwór.

Nick uważnie się mu przyglądał. Nagle poczuł, że silne ramiona owijają się wokół jego karku i górnej części tułowia zmuszając go do upuszczenia trójzębu na pokład łodzi. — Teraz spokojnie — usłyszał głos pobrzmiewający lekkim akcentem — i wolno się odwrócić. Nic ci nie zrobimy, jeśli nie będziesz stawiał oporu.

Nick odwrócił się. Naprzeciw niego stał komandor Winters z wysokim, tłustym marynarzem, którego nigdy przedtem nie widział” obaj w wodoodpornych kombinezonach.

Porucznik Ramirez wciąż trzymał go z tyłu. Stopniowo zwolnił chwyt i schylił się po trójząb. Wręczył go Wintersowi. — Dziękuję, poruczniku. — powiedział komandor.

— Gdzie twoi kompani, Williams? — spytał Nicka. — Na dole, z moim pociskiem?

Nick najpierw nic nie mówił. To wszystko stało się zbyt szybko. Niespieszne mu było dopuszczać Wintersa do swego planu oddania trójzębu kosmitom. Jak tylko wyczuł zmiany na powierzchni trójzębu, wiedział na pewno, że jest to jeden z pojemników z nasionami.

Winters uważnie oglądał trójząb. — Co to za przedmiot?

— zdziwił się. — Obfotografujcie to, chłopaki.

Nick kalkulował. Jeżeli zatrzymają mnie na bardzo długo, wtedy Carol i Troy na pewno opuszczą statek, a kosmici wystartują. Głęboko odetchnął. Jedyna moja szansa to prawda.

— Panie komandorze — zaczął Nick — proszę bardzo uważnie wysłuchać tego, co teraz powiem. To zabrzmi fantastycznie, wręcz absurdalnie, ale to najprawdziwsza prawda. I jeśli pójdzie pan ze mną, wszystko mogę udowodnić. Los rodzaju ludzkiego może bezwzględnie zależeć od tego, co zrobimy w ciągu najbliższych pięciu minut. — Przerwał, by pozbierać myśli.

Z jakiegoś powodu Wintersowi przyszła na myśl komiczna historyjka o marchwi, którą opowiedział mu Todd. Ale powaga, jaką widział na twarzy Nicka, skłoniła go do dalszego uważnego słuchania. — Zaczynaj, Williams — powiedział.

— Carol Dawson i Troy Jefferson są teraz na pokładzie statku kosmicznego istot pozaziemskich z wyższej cywilizacji, który znajduje się dokładnie pod tą łodzią. Pojazd kosmitów podróżuje od planety do planety pozostawiając pojemniki z embrionalnymi istotami, które są genetycznie zaprojektowane na przetrwanie na danej planecie. Ten złoty przedmiot w pana ręce jest, w pewnym sensie, kolebką stworzeń, które później może rozwiną się na Ziemi.

Muszę zwrócić go kosmitom, zanim odlecą, w przeciwnym razie nasi potomkowie mogą nie przeżyć.

Komandor Winters patrzył na Nicka, jakby ten postradał rozum. Zaczął coś mówić. — Nie — przerwał Nick.

— Proszę wysłuchać mnie do końca. Ten statek zatrzymał się tutaj także dlatego, że wymagał napraw. W swoim czasie myśleliśmy, że znaleźliśmy pański pocisk. To po części dlatego wplątaliśmy się w tę sprawę. Nie wiedzieliśmy o kołysce i o tych stworzeniach. Próbowaliśmy więc pomóc. Kosmici do napraw potrzebowali między innymi złota. Rozumie pan, oni mieli tylko trzy dni…

— Chryste Panie! — krzyknął Winters. — Naprawdę myślisz, że uwierzę w te brednie? To najbardziej naciągana, idiotyczna historia, jaką słyszałem w całym moim życiu.

Jesteś zbzikowany. Kolebki, obcy, którym potrzebne złoto do napraw… Przypuszczam, że zaraz mi powiesz, że mają sześć stóp wzrostu i wyglądają jak marchewki…

— I mają cztery pionowe szczeliny na twarzach — dodał Nick.

Winters obejrzał się. — Powiedziałeś mu? — zapytał porucznika Ramireza. Ramirez pokręcił głową w obie strony.

— Nie — ciągnął dalej Nick szorstko, jako że komandor zamilkł skonsternowany. — Marchew to nie kosmita, a przynajmniej nie jeden z tych superkosmitów, którzy zrobili statek. Marchew to holograficzna projekcja…

Komandor Winters, zmieszany, zamachał rękami. — Nie będę dłużej słuchał tych bzdur, Williams. Przynajmniej nie tutaj. Chcę tylko wiedzieć, czy ty i twoi przyjaciele wiecie, gdzie jest pocisk. Na naszą łódź przejdziesz teraz z własnej woli czy też mamy cię związać?

W tym momencie dziesięcionogi, czarny, podobny do pająka stwór z korpusem o średnicy mniej więcej czterech cali przeszedł niezauważony na skraj osłony sześć stóp nad pokładem. Wyciągnął w ich kierunku trzy czułki, a potem skoczył lądując na karku porucznika Ramireza. — Auuu — wrzasnął porucznik. Upadł za Nickiem na kolana i chwycił czarne stworzenie, które próbowało zakosztować jego szyi. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Wtedy Nick porwał z półki olbrzymie szczypce i grzmotnął raz, drugi, wreszcie trzeci, aż w końcu czarne stworzenie puściło.

Wszyscy czterej widzieli, jak spada na pokład i prędko zmyka do kołyski, którą komandor Winters odłożył chcąc pomóc Ramirezowi; skurczył się dziesięciokrotnie i zniknął w środku wchodząc przez miękki, lepki otwór. W ciągu paru sekund maź stwardniała i kołyska znów była twarda na całej powierzchni.

Winters był oszołomiony. Ramirez się przeżegnał. Marynarze wyglądali, jakby mieli zemdleć. — Przysięgam panu, komandorze, że moja opowieść jest prawdziwa — powiedział spokojnie Nick. — Niech pan tylko zejdzie ze mną i sam się przekona. Na dole zostawiłem swój sprzęt do nurkowania, bo śpieszyłem się tutaj, żeby to odnaleźć.

Możemy obaj zejść na mojej ostatniej czynnej butli i razem korzystać z zapasu powietrza.

Wintersowi kręciło się w głowie. Dziesięcionogi pająk był dźwignią, która podważała Ziemię. Komandor miał wrażenie, że wkroczył w strefę mroku. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, ani nie słyszałem czegoś choćby podobnego, pomyślał. A zaledwie pół godziny temu miałem obłędne halucynacje przy akompaniamencie muzyki. Może tracę kontakt z rzeczywistością. Porucznik Ramirez nadal klęczał. Wyglądał, jakby się modlił. Chyba że dostałem wreszcie znak od Boga.

— Zgoda, Williams — komandor zdziwił się słysząc swój głos. — Pójdę z tobą. Ale moi ludzie zostaną tu, na twojej łodzi do naszego powrotu.

Nick podniósł trójząb i popędził wokół osłony, żeby przygotować sprzęt do nurkowania.

Kilka sekund upłynęło, zanim Carol i Troy zareagowali na nagłe wyjście Nicka. — To dziwne — powiedziała w końcu Carol. — Jak myślisz, czego on zapomniał?

— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami Troy. — Ale mam nadzieję, że szybko wróci. Nie sądzę, żeby zostało dużo czasu do startu. A jestem pewien, że przedtem „oni” nas wyrzucą.

Carol zastanawiała się przez chwilę, a potem odwróciła się, by spojrzeć na cylinder. — Wiesz Troy, te złote przedmioty są dokładnie takie same jak nasz trójząb. Czy mówiłeś…

— Nie odpowiedziałem ci przedtem, aniołku — przerwał Troy. — Ale tak, masz rację. To ten sam materiał. Nie zdawałem sobie sprawy, póki nie zeszliśmy tu dzisiaj, że to, co zabraliśmy za pierwszym razem, było pojemnikiem z nasieniem dla Ziemi. „Oni” może próbowali mi przedtem powiedzieć, być może po prostu ich nie zrozumiałem.

Carol była zafascynowana. Podeszła i przyłożyła do cylindra twarz. Sprawiał wrażenie raczej szkła niż plastiku.

— Więc może nie myliłam się, kiedy wydał mi się cięższy i grubszy… — powiedziała tyleż do siebie, co do Troya.

— A w środku tego trójzęba są nasiona ulepszonych roślin i zwierząt? — Troy w odpowiedzi skinął głową.

Teraz wewnątrz cylindra zapanowało poruszenie. Cienkie, rozdzielające błony rozrastały się w coś, co wyglądało na przewody, które owijały się wokół poszczególnych złotych przedmiotów. Carol załadowała do aparatu fotograficznego nowy dysk i biegała wokół cylindra przystając w najdogodniejszych, dla sfotografowania zachodzącego procesu, miejscach. Troy spoglądał na swą bransoletkę.

— Nie ma wątpliwości, aniołku. Ci kosmici wyraźnie przygotowują się do startu. Może powinniśmy iść.

— Zaczekamy jak długo się da — krzyknęła Carol z drugiej strony pokoju. — Te zdjęcia będą bezcenne.

— Oboje słyszeli teraz niesamowite odgłosy za ścianami.

Dźwięki nie były głośne, ale wytrącały z równowagi, nieregularne i kompletnie obce. Troy zaczai nerwowo chodzić, kiedy usłyszał całą gamę tych głosów. Carol podeszła do niego. — Poza tym, Nick prosił, żebyśmy na niego zaczekali — powiedziała.

— Znakomicie — odpowiedział Troy. — Byle tylko

„oni” też zaczekali. — Wydawał się wyjątkowo zdenerwowany. — Ja nie chcę być na pokładzie tego statku, kiedy będzie opuszczał Ziemię.

— Hej tam, panie Jefferson — powiedziała Carol. — Powinien się pan chyba uspokoić. Odpręż się. Dopiero co sam mówiłeś, że według ciebie wyrzucą nas, zanim odjadą.

— Przerwała i spojrzała badawczo na Troya. — Czy wiesz coś, czego ja nie wiem?

Troy odwrócił się od niej i ruszył w kierunku wyjścia.

Carol pobiegła za nin i złapała go za ramię. — O co chodzi, Troy? — powiedziała. — Co jest nie w porządku?

— Słuchaj, aniołku — odparł nie patrząc na nią. — Sam do tego doszedłem dopiero przed chwilą. I wciąż nie jestem pewien, co to oznacza. Mam nadzieję, że nie popełniłem strasznej…

— O czym ty mówisz? — przerwała mu. — Gadasz bez sensu.

— Pojemnik przeznaczony na Ziemię — wypalił — zawiera także zarodki ludzi. Razem z zarodkami drzew, owadów, traw i ptaków.

Carol stała przed Troyenm próbując zrozumieć, co go tak niepokoi. — Kiedy „oni” przybyli tu dawno, dawno temu — powiedział marszcząc w niepokoju twarz — wzięli okazy różnych gatunków i odesłali do swojego świata.

Tam zostały ulepszone przez inżynierię genetyczną i przygotowane do ewentualnego powrotu na Ziemię. Niektóre z tych okazów były istotami ludzkimi.

Serce Carol zabiło mocniej, kiedy zdała sobie sprawę z tego, co Troy mówi. Więc to tak, powiedziała do siebie.

W pojemniku, który znaleźliśmy, są nadludzkie istoty. Nie tylko lepsze kwiaty i lepsze robaki, ale i lepsi ludzie. Jednak w przeciwieństwie do Troya, Carol nie zareagowała natychmiastowym lękiem. Przepełniała ją ciekawość.

— Mogę je zobaczyć? — zapytała w podnieceniu. Troy nie odpowiedział. — Nadludzkie istoty czy jak tam chcesz je nazwać… — ciągnęła. — Mogę je zobaczyć?

Troy pokręcił głową. — To tylko maleńkie zygoty, aniołku. W twojej ręce zmieściłyby się ich miliardy. Niczego byś nie zobaczyła.

Carol nie dała się przekonać. — Ależ ci faceci mają zdumiewające możliwości technologiczne. Być może mogą… — Przerwała. — Zaraz, Troy, pamiętasz tę marchew w bazie? To była projekcja holograficzna i tak czy inaczej musiała pochodzić z bazy informacyjnej na tym statku kosmicznym.

Carol zostawiła Troya na środku pomieszczenia. Podniosła ręce i spojrzała trzydzieści stóp wyżej, na sklepienie.

— Dobra, kimkolwiek jesteście — zawołała na cały głos — teraz ja czegoś chcę. Nadstawialiśmy tyłki, żeby postarać się o to, czego potrzebowaliście do napraw. Moglibyście się przynajmniej zrewanżować. Chcę się przekonać, jak będziemy kiedyś wyglądać…

Na lewo od nich, niedaleko jednego z wielkich urządzeń połączonych z cylindrem dwie płyty rozsunęły się tworząc korytarz. Na drugim jego końcu dostrzegli światło. — No, chodź — zawołała Carol na Troya. Nie posiadała się z radości. Troy znowu uśmiechnął się podziwiając jej pewność siebie. — Chodźmy sprawdzić, co teraz nasi superkosmici powołali do życia.

Na końcu krótkiego korytarza znajdował się łagodnie oświetlony kwadratowy pokój o szerokości mniej więcej dwudziestu stóp. Pod przeciwległą ścianą, która jaśniała błękitnym światłem — nadawało ono całemu obrazowi surrealistyczny wygląd — stało ośmioro dzieci. Kiedy Caroi i Troy podeszli bliżej, zorientowali się, że to co widzą, nie istnieje realnie, że to tylko złożona sekwencja wyświetlanych przed nimi obrazów. Był przeźroczysty, zawierał jednak takie bogactwo szczegółów, że z łatwością zapomniała, że to jedynie projekcja.

Dzieci miały po cztery, pięć lat. Ubrane były tylko w cienkie, białe przepaski, które zakrywały im genitalia.

Cztery dziewczynki i czterech chłopców. Dwoje z nich było czarnych, dwoje w typie kaukaskim, o niebieskich oczach i blond włosach, dwoje w typie orientalnym, a ostatni chłopiec i dziewczynka, najwyraźniej bliźnięta, wyglądali na mieszańców wszystkich ras. Uwagę Carol natychmiast przykuły ich oczy: ogromne, przenikliwe, — intensywnie błyszczące, skierowane na jarzący się przed nimi globus.

— Kontynenty tej planety — mówił czarny chłopczyk — tworzyły niegdyś w całości jeden ląd, który rozciągał się od bieguna do bieguna. Było to stosunkowo niedawno, około dwustu milionów lat temu. Od tego czasu ruch płyt, na których spoczywały kontynentalne masy, całkowicie zmienił ukształtowanie powierzchni. Tutaj, na przykład, widać jak subkontynent indyjski odrywa się od Antarktydy setki milionów lat temu i przemieszcza się przez ocean aż w końcu zderza się z Azją. W następstwie tego zderzenia i starcia się płyt Himalaje zostały wyniesione do ich obecnej wysokości. To najwyższe góry na planecie.

Kiedy chłopczyk mówił, elektroniczny model Ziemi naprzeciwko niego pokazywał zmiany, o których była mowa.

— Ale jaki to mechanizm powoduje, że płyty i kontynentalne masy przemieszczają się? — spytała maleńka jasnowłosa dziewczynka.

— Psst — szepnęła Carol Troyowi do ucha. — Jak to się dzieje, że mówią po angielsku i znają geografię Ziemi?

— Troy spojrzał na nią, jakby go rozczarowała i wykonał kolisty ruch rękami. Jasne, pomyślała Carol, już przetworzyli te dyski.

…Wówczas materialne efekty tej aktywności były wypychane spod skorupy ziemskiej ku górze. W końcu kontynenty rozdzieliły się. Jeszcze jakieś pytania? — Czarny chłopiec uśmiechał się. Wskazał na model, który miał przed sobą. — Oto co stanie się z bryłami lądów w ciągu następnych pięćdziesięciu milionów lat i później. Ameryki nadal będą przemieszczać się na Zachód odsuwając się od Afryki i Europy, co spowoduje, że południowy Atlantyk stanie się oceanem o wiele większym. Zatoka Perska zamknie się całkowicie, Australia będzie zmierzać na północ, w kierunku równika i naciskać na Azję, a zarówno Zatoka Kalifornijska, jak teren wokół Los Angeles oderwą się od Ameryki Północnej i popłyną ku Północy, na Pacyfik. Za pięćdziesiąt milionów lat Los Angeles zacznie się wsuwać między Wyspy Aleuckie.

Wszystkie dzieci z wielką uwagą obserwowały zmieniającą się kulę ziemską. Kiedy kontynenty na powierzchni modelu przestały się przemieszczać, z grupy nieśmiało wystąpił chłopiec w typie orientalnym. — Zjawisko dryfowania kontynentów, które opisywał Brian, obserwowaliśmy na kilku innych planetach, z których wszystkie w większości pokryte są cieczą. Jutro Sherry pokieruje bardziej szczegółową dyskusją na temat sił wewnątrz planety, które sprawiają, że najpierw poszerza się morskie dno.

Z lewej strony pojawił się obraz strażnika, który usunął zarówno globus, jak i kilka innych nieokreślonych rekwizytów. Chłopczyk czekał cierpliwie aż strażnik skończy pracę, a potem podjął na nowo. — Darła i David chcą teraz podzielić się z nami projektem, nad którym pracowali przez kilka dni. Zagrają, a Miranda i Justin wykonają taniec według własnej choreografii.

Bliźniaki ochoczo zwróciły się do swoich kolegów. Dziewczynka zabrała głos. — Kiedy po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o miłości dorosłych i o zmianach, jakich możemy się spodziewać po tym, jak przejdziemy okres dojrzewania, David i ja próbowaliśmy wyobrazić sobie, jakby to było odkryć pragnienia gorętsze niż te, które już znamy. Nasza wspólna wizja przyjęła formę krótkiej kompozycji muzycznej i tańca. Nazywamy go tańcem miłości.

Dwójka dzieci usiadła z dala od grupy, prawie przy ścianie i zaczęła przebierać szybko palcami, jakby pisała na maszynie. Lekka, grana na syntetyzerze melodia, przyjemna i porywająca, wypełniła pokój. Blondynek i orientalna dziewczynka zaczęli tańczyć w środku grupy. Najpierw para tańczyła oddzielnie, każde z nich pochłonięte własnymi czynnościami, jakby nieświadome istnienia drugiego.

Chłopiec przyklęknął, żeby zerwać kwiat błyszczący biało-

— czerwonym kolorem na holograficznym obrazie. Dziewczynka tańcząc odbijała wielką, jasnoniebieską piłkę. Zauważyła chłopca, zbliżyła się do niego i jakby na próbę zaproponowała wspólną zabawę. Chłopiec grał z nią w piłkę, ale ignorował wszystko poza zabawą.

Fantastyczne, pomyślała Carol obserwując, jak dzieci na obrazie poruszają się przed nią z wdziękiem i z precyzją. Te dzieci są cudowne, ale nieautentyczne. Są za spokojne, zbyt opanowane. Gdzie napięcia, konflikty? Pomimo wątpliwości była jednak poruszona sceną, której była świadkiem.

Dzieci w grupie działały jednomyślnie, harmonijnie przechodząc od jednej czynności do drugiej. Wypowiadały się szczerze i bez zahamowań. Procesu uczenia się nie blokowały u nich żadne neurozy.

Taniec trwał. Kiedy chłopiec zaczął zwracać uwagę na swą partnerkę, a ona na ich krótkie spotkania zaczęła wpinać we włosy jego ulubione kwiaty, muzyka stała się głębsza. Do tego ruchy ciał zmieniły się: wesołe, żywe podskoki ustąpiły miejsca wyrafinowanym dwuznacznym gestom obliczonym na rozbudzenie, a następnie podrażnienie rodzącego się libido. Mali tancerze stykali się, odsuwali i z powrotem obejmowali się.

Carol była zachwycona. Jakże inne byłoby moje życie, zastanawiała się, gdybym to wszystko wiedziała w wieku pięciu lat? Przypomniała sobie swoją bogatą przyjaciółkę z obozu sportowego, Jessikę z Laguna Beach, którą w późniejszych latach sporadycznie widywała. Jessica zawsze prowadziła, zawsze była pierwsza. Kontakty seksualne z chłopakami miała, zanim ja zaczęłam miesiączkować.

I patrzcie, co się z nią stało. Ledwie trzydzieści lat, a trzy małżeństwa i trzy rozwody.

Carol próbowała powstrzymać tok myśli, które odwracały jej uwagę od tańca. Nagle przypomniała sobie o aparacie fotograficznym. Właśnie zrobiła pierwsze zdjęcie dzieci, gdy usłyszała za sobą szmer. Korytarzem w ich stronę szedł Nick. W ręku trzymał trójząb.

Nick zaczął coś mówić, ale Troy uciszył go kładąc palec na usta i wskazując na trwający taniec. Jego tempo znowu się zmieniło. Dwójka mieszańców w jakiś sposób sprawiła, że muzyka grała sama (wydawało się, że było zo powtórzenie początkowych fraz, ale bogatsze instrumentalnie i w bardziej złożonym układzie) i dołączyła do blondynka i orientalnej dziewczynki, którzy nadal tańczyli.

— Co to ma być? — powiedział Nick. Z chwilą, gdy się odezwał, cały obraz zginął. Natychmiast zniknęły wszystkie dzieci, taniec i muzyka. Zanim Nick odezwał się, Carol miała wrażenie, że taniec przedstawia przyjaźń między skojarzoną parą a innymi ludźmi. Teraz była zaskoczona, gdy stwierdziła, że jest rozczarowana, a nawet trochę zła.

— No i spieprzyłeś to — mruknęła.

Nick spojrzał po surowych twarzach kompanów. — Jezu — powiedział podnosząc kolebkę — ale powitanie. Ja nadstawiam tyłek, żeby odnaleźć to diabelstwo, a kiedy wracam, wy jesteście wkurzeni, bo przerwałem jakiś tam film.

— Do pańskiej wiadomości, panie Williams — odparła Carol. — To, co oglądaliśmy, to nie był zwyczajny film.

Tak naprawdę te tańczące dzieciaki należą do tego samego gatunku, co te w twoim trójzębie. — Nick spojrzał na nią z powątpiewaniem. — Powiedz mu, Troy.

— Ona ma rację, profesorze. Właśnie doszliśmy do tego, kiedy ciebie nie było. Ten przedmiot, który niesiesz, to pojemnik z zarodkami dla Ziemi. Część zygot w środku to zarodki istot nadludzkich, jak je nazywa Carol. Genetycznie zaprogramowani ludzie, o większych możliwościach niż ty czy ja. Tak jak te dzieciaki, które dopiero co widzieliśmy.

Nick uniósł kołyskę na wysokość oczu. — Sam wykombinowałem, że to jest pojemnik z zarodkami. Ale co to gówno ma wspólnego z ludzkim nasieniem? — rzucił Troyowi spojrzenie. — Mówicie serio, co? — Troy skinął głową. Cała trójka uważnie wpatrywała się w leżący przed nimi przedmiot. Carol spoglądała to na trójząb, to na miejsce, gdzie widać było obraz superdzieci. — To w dalszym ciągu nie wydaje się prawdopodobne — dodał Nick — ale w takim razie nic nie pozostaje dla ostatnich…

— No więc, czego zapomniałeś, Nick? — przerwała mu Carol. — I dlaczego przyniosłeś to z powrotem? — Nick nie odpowiedział od razu. — Nawiasem mówiąc — uśmiechnęła się — przegapiłeś najlepsze przedstawienie w życiu.

— Zapomniałem trójzębu — odpowiedział Nick. — Kiedy przyglądałem się złotym przedmiotom w cylindrze przyszło mi do głowy, że nasz trójząb może być pojemnikiem z zarodkami. A nie dawało mi to spokoju, bo mógłby okazać się niebezpieczny…

Nagle z wielkiego pokoju z tyłu, przez prowadzący tam korytarz, spłynął na nich dźwięk muzyki organowej i przerwał im rozmowę. Nick i Carol spojrzeli na Troya, który przyłożył do ucha swą bransoletkę, jakby jej wysłuchiwał.

Na jego twarzy pojawił się grymas. — Myślę, że to pięciominutowe ostrzeżenie — powiedział Troy. — Odgwizdajmy lepiej końcówkę i zmywajmy się stąd.

Wszyscy troje odwrócili się i z powrotem poszli korytarzem do pomieszczenia z cylindrem. Gdy przybyli, Carol i Troy zdziwili się na widok postaci w niebieskobiałym kombinezonie po drugiej stronie pokoju. Nabożnie klęczała obok cylindra.

— A, tak — powiedział Nick śmiejąc się nerwowo.

— Zapomniałem wam powiedzieć. Wróciłem z komandorem Wintersem…

Komandor Winters czuł się całkiem dobrze w wodzie, mimo że od pięciu lat nie nurkował. Nick płynął tuż obok niego używając zapasowego ustnika podłączonego do butli na plecach Wintersa. Mimo że czas naglił, Nick nie zapominał, że Winters jest w zasadzie nowicjuszem i że nie można go poganiać w pierwszej części nurkowania. Ale kiedy parokrotnie zdecydowanie wzdragał się podpłynąć bliżej światła, Nick zirytował się.

Wziął z zapasowego ustnika ostatni oddech i chwycił Wintersa za ramiona. Gestami wytłumaczył mu, że on, Nick, zamierza przejść przez plastikowy materiał czy cokolwiek to jest i że on, Winters, może za nim płynąć, albo i nie płynąć. Komandor ociągając się podał mu rękę. Nick natychmiast się obrócił i wciągnął Wintersa przez błonę, która oddzielała statek kosmiczny od wód oceanu.

Komandor był absolutnie przerażony, kiedy koziołkował po zjeżdżalni wewnątrz pojazdu. W rezultacie stracił orientację i po wylądowaniu w płytkim basenie, miał kłopoty ze wstaniem. Nick był już poza basenem i rwał się, by odnaleźć swych przyjaciół. — Proszę posłuchać — powiedział Niek jak tylko komandor odzyskał równowagę — zostawię teraz pana na kilka minut. — Wskazał na wyjście po przeciwnej stronie pomieszczenia. — Będziemy w wielkim pokoju o wysokich stropach, zaraz za tą ścianą.

Potem wyszedł niosąc dziwny złoty przedmiot.

Winters został sam. Ostrożnie rozłożył się w kącie płytkiego basenu i metodycznie poukładał swój ekwipunek obok całej reszty sprzętu do nurkowania. Rozejrzał się po pokoju. Zauważył wygięte białoczerwone płyty i również miał wrażenie, że sufit znajduje się bardzo nisko. Według Williamsa, pomyślał, jestem teraz w części obcego statku kosmicznego, który chwilowo zatrzymał się na Ziemi. Jak na razie, pomijając ten pomysłowy jednokierunkowy wjazd, nad którym nie miałem czasu się zastanowić, nie widzę żadnych oznak świadczących o pozaziemskim pochodzeniu…

Podniesiony na duchu logiką swego rozumowania zapuścił się w korytarz na przeciwległej ścianie pokoju. Ale poczucie swobody, jakie dopiero co odzyskał, zupełnie przepadło gdy wszedł do pomieszczenia, w którym dominował widok kolosalnego cylindra ze złotymi przedmiotami pływającymi w jasnozielonej cieczy. Zadarł głowę i wpatrywał się w wysokie katedralne sklepienie. Potem zbliżył się do cylindra.

Dla Wintersa związek między trójzębem, który miał Nick, a przedmiotami w cylindrze był oczywisty. To muszą być dalsze pojemniki z zarodkami przeznaczone dla innych światów, pomyślał Winters i jego krucha logika wnet zniknęła w przypływie wiary. Z marchwiami wielkości sześciu stóp i kto wie z czym jeszcze chcą zaludnić te kilka miliardów światów w samej tylko naszej galaktyce.

Komandor krążył wokół cylindra jak we śnie. W myślach wciąż odtwarzał zarówno to, co powiedział mu Nick, zanim zeszli do wody, jak i zdumiewającą scenę, której był świadkiem, gdy podobny do pająka stwór zmalał i wskoczył w ten złoty przedmiot. Więc to wszystko prawda.

Wszystkie te rzeczy, które mówili naukowcy o ogromnych hordach stworzeń, które mogą istnieć gdzieś tam pośród gwiazd. Zatrzymał się na moment nasłuchując dziwnych odgłosów za ścianą. A my jesteśmy tylko nielicznymi z wielu, wielu dzieci Boga.

Wysoko ponad nim, w pobliżu sklepienia, zaczęła rozbrzmiewać organowa muzyka, podobna w barwie do tego, co słyszała Carol, kiedy kończyła grać „Cichą noc”, ale inna w tonacji. Przypominała Wintersowi muzykę kościelną — Jego reakcja była instynktowna. Uklęknął przed cylindrem i splótł palce w modlitwie.

Muzyka potężniała. Winters słyszał w środku introdukcję do doksologii, krótkiego hymnu, jakiego przez osiemnaście lat słuchał w prezbiteriańskim kościele w Columbus w Indianie. We wspomnieniu znów miał trzynaście lat i siedział w swych ministranckich szatach tuż obok Betty.

Uśmiechnął się do niej i oboje wstali.

„Chwalmy Boga, od którego płyną wszelkie błogosławieństwa. „Chór zaśpiewał początkową frazę hymnu i wyobraźnia Wintersa została zbombardowana sekwencjami wspomnień z wieku dojrzewania i z lat wcześniejszych, suitą epifanicznych obrazów jego prostodusznej i oczywistej bliskości z ojcowskim Bogiem, tym, który znajdował się na ścianie przy jego łóżku, tuż ponad dachem jego domu, no ale nie wyżej niż, powiedzmy, w letnich popołudniowych obłokach płynących nad Columbus. Oto on jako ośmiolatek modli się, by jego ojciec nie odkrył, że to on podpalił pustą parcelę z drugiej strony rezydencji Smithów. Teraz znów mały Yernon, dziesięciolatek, roni gorzkie łzy trzymając w objęciach martwego spaniela, Runtie’ego, i błaga wszechmogącego Boga, by przyjął do nieba duszę zmarłego psa.

W noc poprzedzającą widowisko wielkanocne, w którym po raz pierwszy miał Go odtwarzać w ostatnich godzinach Jego życia, gdy dźwigał krzyż na Kalwarię, jedenastoletni Vernon nie mógł zasnąć. Godziny mijały a w nim narastała panika. Zaczynał się bać, że podda się tremie i zapomni swych kwestii. Wtedy jednak wiedział, co zrobić. Sięgnął pod poduszkę i odszukał Nowy Testament, który stale, dzień i noc tam leżał. Otworzył go na wersie 28 Ewangelii według Mateusza. „Idźcieprzeto chrzcić wszystkie narody… „

To wystarczyło. Potem Yernon pomodlił się o sen.

Życzliwy, opiekuńczy Bóg zesłał na małego chłopca wizję, jak sam podpowiada mu kwestie w jutrzejszym przedstawieniu. Yernon zasnął.

„Chwali Go wszelkie stworzenie na tym padole. „

Zabrzmiała druga fraza hymnu i miejsce akcji ciągu wspomnień Wintersa przeniosło się do Annapolis w Marylandzie. Był teraz młodym mężczyzną na ostatnich latach studiów w Akademii Marynarki Wojennej. Wszystkie obrazy, jakie przepływały mu przed oczyma, prowadziły go do jednego miejsca, do miejsca przed piękną małą protestancką kaplicą w centrum miasteczka uniwersyteckiego.

Albo wchodził do kaplicy, albo z niej wychodził; w śniegu, w deszczu i w spiekocie późnego lata. Wypełniał ślubowanie. Ubił z Bogiem interes, niejako transakcję handlową: ty robisz to co do ciebie należy, a ja to, co do mnie. Nie było już jednostronnej zależności. Życie nauczyło już poważnego młodego aspiranta z Indiany, że Bogu trzeba coś złożyć w ofierze, aby sobie zagwarantować, że wywiąże się On z umowy.

Przez dwa lata chodził do kaplicy regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu. W rzeczywistości nie modlił się tam. Po prostu wymieniał zwykłe myśli z Bogiem, takim, który czytał New York Timesa i Wall Street Journal. Dyskutowali o wszystkim. Yernon przypominał Mu, że ze swej strony solidnie dotrzymuje umowy i dziękował Mu za to, że On jej dotrzymywał. Ani razu jednak nie mówił o Joannie Carr. Ona była nieważna. Cała sprawa rozgrywała się pomiędzy aspirantem Yernonem Wintersem i Bogiem.

„Chwalmy go ponad niebieskie zastępy”.

Komandor bezwiednie pochylił głowę prawie do podłogi, gdy usłyszał trzecią frazę hymnu. Znał następne stacje swej duchowej podróży. Najpierw opodal wybrzeży Libii, gdy modlił się o śmierć i zagładę rodziny Kadafiego. Kiedy porucznik Winters stał się dojrzałym człowiekiem, Bóg się zmienił. Stanowił teraz władzę wykonawczą, był prezydentem czegoś większego niż państwo, admirałem, sędzią; trochę daleki, ale w prawdziwej potrzebie wciąż dostępny.

W Wintersie natomiast nie zostało nic z przyrodzonej mu pobłażliwości. Stał się surowy i zasadniczy. Zabicie małej arabskiej dziewczynki nie było tym, czym spalenie pustej parceli z drugiej strony rezydencji Smithów. Bóg czynił go teraz osobiście odpowiedzialnym za wszystkie jego uczynki. A było kilka grzechów omalże niewybaczalnych, lalka czynów tak haniebnych, że można by czekać tygodniami, miesiącami a nawet latami w przedsionkach Jego Królestwa, zanim On zgodziłby się wysłuchać błagania o miłosierdzie i próśb o pokutę.

Raz jeszcze przypomniał sobie, jak rozpaczliwie poszukiwał Boga po tym strasznym wieczorze, kiedy to siedząc na tapczanie obok żony oglądał na video materiały dokumentalne z bombardowania Libii. Betty była z niego taka dumna. Nagrała wszystkie odcinki dziennika CBSL które dotyczyły akcji w Afryce Północnej, a potem zaskoczyła go pokazując mu całość po jego powrocie do Norfolk. To właśnie wtedy poraziło go całe okropieństwo tego, co zrobił. O mało nie zwymiotował, gdy kamera pokazała makabryczne skutki wybuchów pocisków, które zostały wystrzelone z „jego” samolotów. Potykając się wypadł na dwór i samotnie błąkał się po nocy aż do świtu.

Szukał Go. Dziesiątki razy w ciągu trzech następnych lat powtarzał się ten rytuał — błądził pośród nocy na przemian to modląc się, to idąc w oczekiwaniu na jakiś znak, że On wysłuchał jego błagalnych próśb. Gwiazdy i księżyc cudownie świeciły, ale nie one mogły mu udzielić rozgrzeszenia, to nie one mogły położyć kres udrękom jego duszy.

„Chwalcie Ojca i Syna i Ducha Świętego. „

W końcu Bóg stał się dla komandora Wintersa ciemnością i pustką. Później, w tych nielicznych chwilach gdy się modlił, już nie odnajdywał w sobie wewnętrznego wyobrażenia Boga, żadnego jego wizerunku w duszy. Była tylko ciemność i mrok, i pustka. Aż do tej chwili. Kiedy klęczał tam przed cylindrem słuchając końcowej frazy doksologii i modląc się do Boga, by wybaczył mu jego zwątpienie, i to że pragnął Tiffani Thomas, i że w ogóle był zagubiony, oczyma duszy ujrzał eksplozję światła. Bóg do niego przemówił! Bóg wreszcie dał mu znak!

Nie znaku potrzebował Winters, nie dowodu, że On w końcu mu przebaczył i przyjął jego pokutę. Potrzebował czegoś więcej. Eksplozja światła w duszy Wintersa to była gwiazda, słoneczne palenisko, w którym z wodoru robi się hel. Gdy jego wewnętrzna kamera wykonała gwałtowny odjazd, Winters ujrzał planety wokół gwiazdy, a na kilku z nich oznaki istnienia inteligencji. W oddali widział inne gwiazdy i inne planety. Tylko w samej tej galaktyce miliardy gwiazd, a w olbrzymich przestrzeniach między galaktykami, jeszcze potężniejsze skupiska gwiazd i planet i żyjących istot rozciągające się na niepojęte odległości we wszystkich kierunkach.

Ciało Wintersa przeniknął dreszcz zachwytu a oczy nabiegły mu łzami, gdy uświadomił sobie, jak dalece Bóg spełnił jego błagania. Nie poprzesta na tym, by udowodnić, że mu przebaczył. Nie, Pan wszystkiego, co wyobrażalne, którego królestwo obejmowało związki chemiczne podniesione do świadomego istnienia na milionach światów w wielkim, niezmierzonym wszechświecie, ten Bóg który był prawdziwie wszechmocny i wszechobecny, wyszedł poza spełnienie próśb Wintersa i objawił mu jedność wszystkiego. Nie ograniczył się tylko do spraw jednej istoty mieszkającej na małej i nic nie znaczącej planecie, która krąży sobie po orbicie zwykłego żółtego słońca w jednym ze spiralnych odgałęzień Mlecznej Drogi; pokazał także, w jaki sposób rodzaj ludzki i zasoby jego inteligencji oraz duchowości wiązały się z każdą cząsteczką każdego atomu w Jego wspaniałym Królestwie.

Kiedy Nick przechodził przez pokój w stronę komandora Wintersa, wzrosło natężenie i częstotliwość dźwięków dochodzących zza ścian. Gdzieś z drugiej strony cylindra, obok jednej z maszyn pomocniczych otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszły poruszające się jak gąsienice dywany. Zaraz za nimi szli dwaj strażnicy i cztery platformy. Na platformach były stosy materiałów budowlanych.

Każdy ze strażników odprowadził po dwie platformy do kąta pokoju, gdzie obaj zaczęli wznosić umocnienia zabezpieczające cylinder.

Dwa dywany zatrzymały się przed Nickiem na środku pokoju. Stały pionowo na krawędziach i wychylały się w stronę wyjścia na ocean. — Mówią nam, że czas iść — powiedziała Carol, kiedy podeszła z Troyem do Nicka.

— Ja to rozumiem — odparł Nick. — Ale nie jestem jeszcze gotów do wyjścia. — Odwrócił się do Troya. — Czy, ta gra ma chociaż jakiś klawisz X? — spytał. — Mógłbym wziąć czas.

Troy zaśmiał się. — Chyba nie, profesorze. I nie ma sposobu, żebyśmy mogli odłożyć grę i spróbowali na nowo.

Nick wyglądał, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Dywany nieprzerwanie dawały znaki. — No, Nick — Carol chwyciła go za ramię. — Chodźmy, zanim się rozzłoszczą.

Nick nieoczekiwanie wysunął się w stronę jednego z dywanów i wyciągnął złotą kolebkę. — Proszę — powiedział — weźcie to i umieśćcie z pozostałymi, tam w cylindrze, gdzie jego miejsce. — Dywan cofnął się i pokręcił na boki górną częścią swej płaszczyzny. Potem ściągnął razem swoje pionowe boki i pokazał na Nicka.

— Nie potrzebuję bransoletki, żeby zrozumieć ten gest.

— Dywan jasno ci mówi, żebyś zabrał trójząb z powrotem na łódź.

Nick skinął głową i przez chwilę milczał. — Tylko jeden?

— spytał Troya. Troy nie zrozumiał pytania. — Tylko ten jeden pakunek z zarodkami dla Ziemi?

— Chyba tak — odpowiedział Troy po chwili wahania.

Spojrzał na Nicka z wyrazem zakłopotania.

Tymczasem w pokoju panował wzmożony ruch. Strażnicy pracowali w kącie pokoju; zza ścian słychać było odgłosy przesuwanych sprzętów a muzyka organowa stała się głośniejsza i jakby złowieszcza. W dodatku jakaś gigantyczna skarpeta czy pokrowiec podszyty miękkim, giętkim tworzywem rozpostarł się w górze i powoli opadł na cylinder. Komandor Winters rozglądał się po pomieszczeniu z nie ukrywanym zdumieniem. Jego duszę nadal wypełniał spokój piękna i mocy przeżytego objawienia. Nie zwracał większej uwagi na toczącą się rozmowę.

— Oni muszą wziąć to ze sobą — z przekonaniem mówił Nick do Carol i Troya. — Nie rozumiecie? To jeszcze ważniejsze teraz, kiedy wiem, że w środku są ludzkie zarodki. Nasze dzieci nie będą miały szans.

— Ale one są takie piękne, takie rozgarnięte — powiedziała Carol. — Nie widziałeś ich tak jak my. Nie wierzę, żeby te dzieci kiedykolwiek kogoś lub coś skrzywdziły.

— To nie to, że one zamierzałyby nas zniszczyć — przekonywał Nick. — To by się po prostu stało.

Dywany zaczęły podskakiwać. — Wiem, wiem — powiedział Nick, kiedy ponownie wyciągnął w ich stronę kołyskę. — Chcecie żebyśmy poszli. Ale najpierw posłuchajcie mnie. Pomogliśmy wam, teraz proszę, żebyście wy pomogli nam. Boję się tego, co może znajdować się w tym pojemniku, boję się, że to mogłoby zniszczyć równowagę naszej planety. Nasz rozwój Jako gatunku przebiegał powoli, zrywami, trzy kroki w przód, dwa do tyłu. Cokolwiek tu jest, mogłoby zagrażać naszemu przyszłemu rozwojowi.

Albo może nawet całkiem go zatrzymać.

Ruch w pomieszczeniu nie słabł. Mowa Nicka nie wzbudziła w dywanach żadnej widocznej reakcji. Podchodziły teraz na zmianę do wyjścia na wypadek, gdyby głupi ludzie wciąż nie rozumieli polecenia. Nick błagalnie spojrzał na Carol. Odpowiedziała na jego spojrzenie uśmiechem. Po kilku sekundach podeszła i chwyciła go za rękę. Gdy zaczęła mówić, ich oczy spotkały się na chwilę i Nick dostrzegł w jej spojrzeniu nowy wyraz, coś bliskiego podziwu.

— On ma rację, wy wiecie — powiedziała Carol w stronę pary dywanów. — Nie przemyśleliście dość dokładnie skutków waszej misji. Prędzej czy później wasze wyjątkowe embriony, i ludzie, którzy już żyją na tej planecie, spotkają się i to będzie katastrofa. Jeśli pojemnik z zarodkami zostanie znaleziony w początkowym stadium rozwoju waszych nadludzkich istot, jestem pewna, że Ziemianie będą się czuli zmuszeni zniszczyć go. A co innego” do diabła, mieliby zrobić? Trudno dokładnie przewidzieć ogrom zagrożeń, ale nietrudno przyjąć, że istoty genetycznie zaprogramowane przez superkosmitów mogłyby przysporzyć ogromnych problemów gatunkom żyjącym na tej planecie.

Troy stał tuż za Nickiem i uważnie słuchał tego, co mówiła Carol. Wokół trwały przygotowania do startu.

Strażnicy zakończyli budowę dwóch par umocnień, które przylegając do cylindra miały zmniejszyć wibracje podczas startu. Pokrowiec dotykał niemal podłogi i nie było już widać złotych kołysek umieszczonych w cylindrze.

— … Tak więc, jeżeli nie weźmiecie ze sobą tego złotego pojemnika, aby go umieścić w innym świecie, w którym jeszcze nie ma inteligencji, być może dojdzie do niepotrzebnej śmierci. Albo wasze zarodki przepadną, zanim osiągną dojrzałość, albo rdzenni ludzie, tacy jak my, zostaną w końcu pochłonięci, o ile nie od razu zabici, przez istoty zdolniejsze, które wy zaprogramowaliście. Nie jest to chyba zbyt sprawiedliwa zapłata za nasze wysiłki.

Carol przerwała i obserwowała, jak ze szczytu i spod dna cylindra rozwijają się cztery dziwne sznury i skręcając się w powietrzu przywiązują się do umocnień w kątach pokoju. Dywany były coraz bardziej podniecone. Obaj strażnicy skończyli nadzór czynności poprzedzających start. Nagle odwrócili się w stronę czworga ludzi i ruszyli w ich kierunku.

Carol mocniej ścisnęła rękę Nicka. — Może to prawda, że nasz naturalny rozwój to proces powolny i niezupełnie zadowalający — mówiła głosem, do którego powoli zaczęło wkradać się przerażenie, gdy strażnicy szybko się do nich zbliżali — a na pewno jest prawdą, że my, Judzie, popełnialiśmy tutaj błędy, zarówno jako jednostki, jak i zbiorowość. A jednak nie możecie nie zauważać faktu, że my jesteśmy wytworem tego niedoskonałego procesu i że mieliśmy w sobie wystarczająco — dużo — przezorności czy współczucia, czy jak tam to nazwiecie…

— Wstrzymaj się! — krzyknął Troy. Wyrwał Nickowi z ręki kołyskę i rzucił się naprzód zagradzając drogę jednemu z groźnych strażników. Znalazł się w odległości zaledwie paru cali od dwóch niebezpiecznie wirujących prętów z ostrymi narzędziami na końcu. — Wstrzymaj się — krzyknął ponownie. Jakimś cudem wszelki ruch zamarł.

Dywany i strażnicy stali nieruchomo, nie słychać było odgłosów zza ściany, zamilkła nawet organowa muzyka.

— Z nas wszystkich — powiedział na cały głos Troy przechylając głowę do tyłu i kierując ją w stronę sklepienia — ja wiem najwięcej o tym, czym jest wasza misja. I najwięcej mam do stracenia domagając się, byście zrezygnowali z jej części. Jednak zgadzam się z moimi przyjaciółmi.

Troy zdjął bransoletkę, a potem gwałtownie wcisnął ją i kołyskę w strażnika. Miał wrażenie, że zanurza dłoń w gorące ciasto. Puścił oba przedmioty i cofnął rękę.

Strażnik nie poruszył się. Bransoletka i kołyska tkwiły w ciele strażnika, tam gdzie je zostawił Troy.

— Od samego początku zdawałem sobie sprawę, że bransoletka, którą mi daliście, wyposaża mnie w możliwości i zdolności, których z natury nie posiadałem. Nie znając sprawy tłumaczyłem sobie, że to solidna i trwała nagroda za to, że wam pomogłem. I w końcu wydawało mi się, że wreszcie Troy Jefferson stanie się kimś w tym świecie.

Troy minął komandora Wintersa, który ze spokojną obojętnością obserwował to, co się dzieje, i podszedł do Carol i Nicka. W pokoju zapanowała kompletna cisza.

— Kiedy mój brat Jaimie został zabity — cicho podjął Troy — poprzysiągłem, że zrobię wszystko co konieczne, żeby wryć się w ludzką pamięć. W ciągu tych dwu lat, kiedy włóczyłem się po całym kraju, większość czasu straciłem budując zamki na lodzie. Wszystkie moje marzenia sprowadzały się do tego samego. Odkryję coś nowego, doniosłego i z dnia na dzień stanę się bogaty i sławny.

Troy dał Carol szybkiego całusa i mrugnął. — Kocham cię aniołku — powiedział. — i ciebie też, profesorze.

— Potem odwrócił się i stanął na wprost zakrytego cylindra. — Kiedy wychodziłem stąd w czwartek, byłem taki podniecony, że nie mogłem nad sobą zapanować. Ciągle powtarzałem, cholera Jefferson, masz to, staniesz się najważniejszym człowiekiem w dziejach tego pieprzonego świata. Ale ostatnie trzy dni nauczyły mnie czegoś bardzo ważnego, nad czym prawdopodobnie większość z nas w ogóle się nie zastanawia. Tego mianowicie, że proces jest ważniejszy niż końcowy rezultat. Tego właśnie dowiaduje się człowiek marząc, planując czy też dążąc do celu i to jest istotne i wartościowe, a nie osiągnięcie samego celu. Dlatego właśnie wy musicie zrobić teraz to, o co prosi mój przyjaciel.

— Wiem, że wy, kosmici, próbowaliście mi przez te ostatnie kilka minut wytłumaczyć za pośrednictwem tej bransolety, którą mi podarowaliście na całe życie, że nowi ludzie, których tu pozostawicie, poprowadzą nas, istoty prymitywne, w śmiałą i cudowną erę. Może to i prawda.

I zgadzam się, że może skorzystalibyśmy na czyjejś pomocy, skoro nasz ludzki rodzaj pełen jest uprzedzeń i egoizmu i ma masę innych problemów. Ale nie możecie po prostu dawać nam gotowego rozwiązania. Bez korzyści, jakie daje wysiłek zmierzający do doskonalenia się, bez dążenia do przezwyciężania własnych słabości, nie zajdzie w nas, dawnych ludziach, żadna zasadnicza zmiana. Nie staniemy się lepsi. Staniemy się obywatelami drugiej kategorii, zaledwie pomocniczymi wykonawcami waszych planów i zamierzeń.

Zabierzcie więc waszych doskonałych ludzi i pozwólcie nam poradzić sobie z tym samodzielnie. Zasłużyliśmy na szansę.

Gdy Troy skończył, przez kilka sekund nikt się nie poruszył. Potem strażnik drgnął i zaczai się przesuwać.

Troy zbierał się do ataku. Strażnik jednak ruszył do wyjścia tuż obok cylindra.

— Wszystko w porządku — radośnie wykrzyknął Troy.

Nick i Carol ściskali się. Troy chwycił za rękę Wintersa.

Wychodząc, cała czwórka odwróciła się, by po raz ostatni spojrzeć na wielką salę. W tym ostatnim rzucie oka każde z nich ujrzało to pomieszczenie przez pryzmat własnych niezwykłych przeżyć. Za ścianami ponownie odezwały się odgłosy, a dywany, platformy oraz strażnik ruszyli do drzwi obok przykrytego cylindra.

Na pokładzie łodzi znajdowali się dopiero od trzech czy czterech minut, a już woda pod nimi zaczęła się burzyć.

Cała czwórka dziwnie milczała. Zawiedzony porucznik Ramirez chodził po pokładzie próbując nakłonić kogoś, żeby mu powiedział, co wydarzyło się pod wodą. Nawet komandor Winters właściwie ignorował go kiwając jedynie głową, albo udzielając krótkich odpowiedzi na wszystkie jego pytania.

Byli pewni, że statek zaraz wystartuje. Nie wiedzieli, że zanim przebije wodę i skieruje się ku górze, najpierw ostrożnie odpłynie z obszaru, na którym się znajdowali, żeby nie zalała ich olbrzymia fala. Woda falowała przez kilka chwil. Wszyscy wypatrywali na oceanie śladu pojazdu.

— Spójrzcie — wrzasnął z przejęciem komandor Winters wskazując gigantyczną srebrną rakietę wzbijającą się w niebo w odległości mniej więcej czterdziestu pięciu stopni od porannego słońca. Najpierw wznosiła się powoli, potem gwałtownie przyśpieszyła. Nick, Carol i Troy mocno ściskali dłonie obserwując budzące grozę widowisko. Winters podszedł i przystanął obok ich trojga. Po trzydziestu sekundach statek zniknął nad chmurami. Nie było słychać żadnego dźwięku.

— Fantastyczne — powiedział komandor Winters.


Загрузка...