8

Poruczniku Todd — powiedział komandor z irytacją.

— Zaczyna mi się wydawać, że marynarka przeceniła pańską inteligencję lub pańskie doświadczenie, albo jedno i drugie. Nie pojmuję, jak pan może nadal choćby dopuszczać taką możliwość, że Pantera została sprowadzona z kursu przez Rosjan, zwłaszcza w świetle nowych informacji, jakie pan przedstawił dzisiaj po południu.

— Ależ panie komandorze — odpowiedział zajadle młody człowiek. — Ta hipoteza jest nadal aktualna. Pan sam powiedział na spotkaniu, że dobra analiza niepowodzeń nie wyklucza żadnej rozsądnej możliwości.

W biurze komandora znajdowało się dwóch ludzi. Komandor podszedł do okna i spojrzał. Na zewnątrz było prawie ciemno. Powietrze stało: ciężkie, nieruchome i wilgotne. Burze przemieszczały się nad oceanem w kierunku południa. Baza była omalże pusta. W końcu spojrzał na zegarek, ciężko westchnął i z powrotem podszedł do porucznika Todda. Nieznacznie uśmiechnął się.

— Słuchał pan uważnie, poruczniku. Z tym, że zasadnicze znaczenie ma tutaj słówko „rozsądnej”. Przyjrzyjmy się faktom. Jeśli się nie przesłyszałem, pański zespół analizy danych telemetrycznych stwierdził dziś po południu, że w trakcie lotu, już nad wybrzeżem w okolicach New Brunswick, zwiększyła się liczba nie przyjętych komend?

I że tych komend było ponoć ponad tysiąc, gdy pocisk leciał nad wybrzeżem atlantyckim? Jak pan proponuje wytłumaczyć to wszystko w kategoriach pańskiego scenariusza? Czyżby rozwinęli w szyk całą flotę statków wzdłuż trasy tylko po to, by zmylić i przechwycić jeden jedyny próbny pocisk marynarki?

Komandor Winters stanął teraz dokładnie na wprost wyższego od siebie, młodego porucznika. — Chyba że pan twierdzi — ciągnął z sarkazmem zanim Todd zdołał odpowiedzieć — iż Rosjanie mają jakąś nową tajną broń, która leci obok pocisku z prędkością sześciu machów i po drodze z nim rozmawia. No, poruczniku, na jakich rozsądnych podstawach oparte jest pana twierdzenie, że ta pańska dziwaczna rosyjska hipoteza jest nadal do przyjęcia?

— Panie komandorze — porucznik Todd nie poddawał się — żadne z pozostałych możliwych wyjaśnień zachowania pocisku nie jest na tym etapie ani trochę bardziej sensowne. Sam twierdzi pan, że to prawdopodobnie kwestia programu. Jednak nawet nasi najbardziej biegli programiści nie mogą sobie wyobrazić innego wytłumaczenia faktu, że tylko dwie komendy nie zostały wykonane. Sprawdzili wszystkie diagnostyczne dane wewnętrznego oprogramowania, które zostało dokładnie przebadane, i nie stwierdzili żadnych usterek. Poza tym przegląd oprogramowania przed jego wydaniem wskazuje, że zaledwie na sekundy przed rozpoczęciem lotu wszystko działało bez zarzutu.

— A wiemy jeszcze więcej. Ramirez dowiedział się z Waszyngtonu, że w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin dały się zauważyć znaczące ruchy rosyjskiej floty podwodnej w pobliżu wybrzeża Florydy. Nie chcę powiedzieć, że rosyjska hipoteza, jak pan to nazwał, stanowi rozwiązanie. Po prostu, dopóki nie mamy więcej sensownych wyjaśnień tych zakłóceń, to podtrzymywanie teorii, która być może potwierdzi to, że Pantera została przechwycona, ma sens.

Winters potrząsnął głową. — W porządku, w porządku — powiedział w końcu. — Nie rozkazuję panu, żeby pan to skreślił. Rozkazuję jednak, żeby w ten weekend skoncentrował się pan na poszukiwaniach pocisku w oceanie i żeby pan ustalił, co mogło wywołać, komputer czy oprogramowanie, anomalie w przyjmowaniu komend i zmianę kierunku lotu. Musi istnieć wyjaśnienie, które nie łączy się z operacjami na wielką skalę przeprowadzanymi przez Rosjan.

Todd zamierzał obejść Wintersa i wyjść. — Chwileczkę — komandor zatrzymał go mrużąc oczy. — Chyba nie muszę panu przypominać, kto poniesie odpowiedzialność, jeżeli ktoś z zewnątrz zwęszy tę rosyjską aferę, co, poruczniku Todd?

— Nie, komandorze… panie komandorze — padła odpowiedź.

— Więc dalej — powiedział Winters. — I proszę mnie informować, czy są jakieś znaczące postępy.

Komandor Winters śpieszył się. Zaraz po wyjściu Todda zadzwonił do teatru i powiedział Melvinowi Burtonowi, że chyba się spóźni. Szybko pojechał do baru, pożarł hamburgera z frytkami i pojechał w kierunku przystani.

Przybył do teatru, gdy większość zespołu była już przebrana. Melvin spotkał go przy drzwiach. — Teraz szybko, komandorze, nie mamy czasu do stracenia. Charakteryzacja musi się udać za pierwszym razem. — Nerwowo spojrzał na zegarek. — Jest pan na ambonie dokładnie za czterdzieści dwie minuty. — Komandor wszedł do męskiej garderoby, zdjął mundur i włożył surowe, białoczerwone szaty protestanckiego biskupa. Za drzwiami garderoby chodził w tę i z powrotem Melvin i dokonywał w myślach ostatecznego przeglądu.

Gdy kurtyna podniosła się, Winters był na ambonie.

Silnie przeżywał zwykłą na premierze tremę. Spojrzał ponad trzema rzędami zgromadzonych na scenie wiernych w stronę zapełnionej widowni teatru. W drugim rzędzie dostrzegł swoją żonę Betty i syna Hapa. Szybko przesłał im uśmiech, zanim ucichły oklaski. Gdy rozpoczął kazanie Shannona, trema ustąpiła.

Krótki prolog przeleciał szybko. Światła ściemniły się po raz kolejny na piętnaście sekund, równocześnie zmieniła się dekoracja i był już w końcowej scenie, kiedy to idzie do hotelowego pokoju wciąż mamrocąc pod nosem zdania ze swego listu. ShannonWinters usiadł na łóżku. Usłyszał szmer dobiegający z kąta pokoju i podniósł wzrok. To CharlotteTiffani. Jej wspaniałe kasztanowe włosy spadały na ramiona. Miała na sobie niebieską jedwabną koszulę nocną z wycięciem pośrodku, które całkowicie wypełniały jej krągłe, sterczące piersi. — Larry, ach Larry, wreszcie jesteśmy razem — usłyszał jej głos. Podeszła i usiadła obok niego na łóżku. Nozdrza wypełnił mu zapach jej perfum.

Objęła ramieniem jego głowę, przycisnęła usta do jego ust, natarczywie, mocno. Cofnął się. Jej wargi podążyły za nim, potem jej ciało. Oparł się plecami na łóżku. Nie przestając go całować podsunęła się bliżej. Przycisnęła biust do jego piersi. Objął ją, najpierw lekko, a potem leżąc na plecach zamknął ją w objęciach.

Światła zgasły na kilka sekund, potem zapaliły się.

CharlotteTiffani zsunęła się z Wintersa i położyła się obok niego na łóżku. Słyszał jej ciężki oddech. Dobiegł ich głos.

— Charlotto. — Potem znowu, z głośnym pukaniem do drzwi. — Charlotto, wiem że tam jesteś. — Drzwi nagle otworzyły się. Kochankowie unieśli się na łóżku. Światła zgasły i spadła kurtyna. Rozległy się głośne i długotrwałe oklaski.

Komandor Yernon Winters otworzył drzwi i wypadł na zewnątrz. Znalazł się w uliczce wiodącej do teatru. Drzwi, nad którymi znajdowała się pojedyncza żarówka pokryta owadami, wychodziły na mały drewniany podest z kilkoma schodami prowadzącymi na chodnik. Zszedł i zatrzymał się przy murze z czerwonej cegły. Wyciągnął papierosa i zapalił.

Obserwował kłąb dymu. W oddali zalśniła błyskawica, potem chwila ciszy poprzedzającej grzmot przetaczającej się burzy. Ponownie głęboko odetchnął i usiłował pojąć, co czuł w ciągu tych pięciu czy dziesięciu sekund z Tiffani.

Ciekawe, czy wiedzą, myślał. Ciekawe, czy dla każdego było to oczywiste. Gdy przebierał się po zakończeniu pierwszego aktu sztuki, zauważył zdradzieckie ślady na swoich spodniach. Wypuścił dym i skrzywił się. I to taki podlotek. Mój Boże. Na pewno wie. Musiała poczuć, gdy była na mnie.

Podniecenie mimowolnie na chwilę powróciło, gdy przypomniał sobie, jak Tiffani przycisnęła się do niego. Zabrakło mu tchu. Dały o sobie znać pierwsze przejawy poczucia winy. Mój Boże, pomyślał znowu. Kim ja jestem? Ohydnym, starym facetem. Z jakiegoś powodu przyłapał się na myśli o Joannie Carr, o nocy sprzed prawie dwudziestu pięciu laty. Przypomniał sobie chwilę, gdy ją brał…

— Komandorze — usłyszał głos. Odwrócił się. Na podeście stała Tiffani w koszulce i w dżinsach. Długie włosy opadały jej na ramiona. Schodziła po schodach zmierzając w jego stronę. — Komandorze — odezwała się ponownie z tajemniczym uśmiechem — poczęstuje mnie pan papierosem?

Zaniemówił, osłupiał. Nie odpowiedział. Machinalnie sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczkę pali maili. Dziewczyna wzięła jednego, ubiła paznokciem i wsunęła go do ust.

Winters w końcu ocknął się i wyciągnął zapalniczkę. Osłoniła ogień w jego drżącej ręce i łapczywie zaciągnęła się.

Winters zauroczony obserwował, jak wciągała dym.

Przypatrywał się jej ustom, białej szyi, widział, jak jej piersi unoszą się, gdy rozkoszowała się dymem. Z tą samą napiętą uwagą przyglądał się, jak opadają, a dym wypływa z jej ściągniętych ust.

Stali obok siebie spokojnie, bez słowa. Nad oceanem rozbłysła kolejna błyskawica, przetoczył się następny grzmot. Za każdym razem, gdy Tiffani wkładała papierosa do ust, Winters, zahipnotyzowany, śledził każdy jej ruch.

Zaciągała się głęboko, z przejęciem, mocno, a nikotyna ożywiała jej ciało. Wiedział jedynie to, że ma zamęt w głowie.

Jest piękna, taka piękna. Młoda, świeża, pełna życia. I te włosy. Z jaką rozkoszą owinąłbym je wokół swojej szyi…

To nie jest jednak podlotek. To młoda kobieta. Musi wiedzieć, co czuję, moją fascynację… pali tak jak ja.

W całkowitym skupieniu. Rozkoszuje się…

— Uwielbiam burzliwe noce — Tiffani przerwała milczenie. Blask kolejnej błyskawicy rozświetlił niebo. Przysunęła się do niego bliżej a potem wyciągnęła szyję, by przebić się wzrokiem przez grupę drzew zasłaniających widok chmur, w których pojawiały się błyskawice. Lekko otarła się o niego. Przeszedł go prąd.

Miał sucho w ustach. Jego ciało wypełniała fala pożądania, które ledwie sobie uświadamiał. Nie potrafił nawet zareagować na jej uwagę. Zapatrzył się w narastającą burzę i po raz ostatni zaciągnął się papierosem.

Ona także skończyła palić i rzuciła niedopałek na chodnik. Gdy odwróciła się do Wintersa a ich oczy spotkały się, ostatnie smugi dymu błądziły po jej ustach. Dmuchnęła kokieteryjnie i komandor poczuł wybuch żądzy w kroczu.

Opanował się. W milczeniu weszli do teatru.

Oklaski trwały. Winters podprowadził do końcowego ukłonu kobiety, które grały role Maxine i Hannah, dokładnie tak jak to sobie zaplanowali przed rozpoczęciem przedstawienia. Oklaski przybrały na sile. Ponownie spojrzał na miejsce, które przed przerwą zajmowali Betty i Hap. Teraz było puste. Z widowni dobiegł go okrzyk: — Charlotte Goodall. — Natychmiast zareagował. Odprowadził z powrotem obie panie do szeegu, w jakim ustawiony był cały zespół i podszedł do Tiffani. Przez chwilę nie wiedziała, o co chodzi. Potem jej twarz opromienił uśmiech i Tiffani wzięła Wintersa za rękę.

Podszedł z nią na proscenium. Ich ręce splotły się w silnym uścisku. Była to dla niej niezwykła chwila. Gdy usłyszała, że aplauz widowni znowu rośnie, była bliska łez.

Stał obok, a ona z wdziękiem kłaniała się. Skończyła, znowu ujęła go za rękę i z powrotem dołączyła do zespołu ustawionego w jednej linii.

Gdy przebierali się, Melvin, Marc i Amanda oczekiwali za kulisami. Entuzjastycznym powinszowaniem nie było końca. Zwłaszcza Melvin nie posiadał się z radości. Przyznał, co prawda, że podczas prób miał pewne obawy, powiedział jednak, że wszyscy byli cudowni. Reżyser zwierzył się Wintersowi, że scena z Tiffani w sypialni była znakomita. Wintersa ogarniały najprzeróżniejsze uczucia.

Cieszył się ze swojego występu w sztuce i z przyjęcia publiczności, ale głowę zaprzątały mu inne, bardziej osobiste sprawy. Co się stało z Betty i z Hapem? Dlaczego wyszli w przerwie? Wyobraził sobie Betty, jak obserwuje scenę miłosną z Tiffani. Przez chwilę odczuwał niepokój, gdy sobie uprzytomnił, że ona patrząc z widowni mogła się domyślić, że jej mąż wcale nie grał, że był podniecony, dokładnie tak samo jak postać, którą grał.

Jak z tym było u Tiffani, nie próbował zastanawiać się i nie mógł nawet o tym pomyśleć nie doznając równocześnie poczucia winy. Kiedy z powrotem wkładał mundur, znowu zapragnął poczuć smak jej pocałunków i przeżyć chwilę pożądania, jak wtedy, gdy razem palili w uliczce papierosy. Nie mógłby jednak wyjść poza sferę myśli o pożądaniu. Wina powodowała uczucie przygnębienia, a po udanej premierze przygnębiony być nie chciał.

Gdy komandor Winters wychodził ze wspólnej męskiej garderoby, przed drzwiami czekała na niego Tiffani. Włosy miała splecione w warkocz, twarz zmytą z charakteryzacji.

Znowu wyglądała jak podlotek. — Komandorze — powiedziała omalże z pokorą — czy zechce mi pan wyświadczyć uprzejmość? — Uśmiechnął się przyzwalająco. Skinęła na niego i poszedł za nią do holu, który przylegał do pomieszczeń za kulisami.

Rudowłosy mężczyzna mniej więcej w wieku komandora nerwowo chodził po holu paląc papierosa. Widać było, że jest skrępowany i że czuje się nie na miejscu. Obok niego wyzywająca brunetka, może po trzydziestce, żuła gumę i od czasu do czasu szeptem z nim rozmawiała. Mężczyzna najwyraźniej doznał ulgi, kiedy spostrzegł Wintersa ubranego w mundur.

— No cóż, komandorze — odezwał się, gdy Tiffani przedstawiła go jako swego ojca — dobrze, że pana widzę.

Niewiele wiem o sprawach aktorstwa, ale martwię się, że czasami nie wychodzi to na zdrowie mojej córce. — Zerknął na swoją żonę, macochę Tiffani i ściszył głos. — Wie pan, komandorze, nigdy za wiele ostrożności z tymi wszystkimi mydłkami, ciotami i cudakami aktorami. Ale Tiff opowiadała mi, że w zespole jest prawdziwy oficer marynarki, prawdziwy komandor. Najpierw jej nie wierzyłem.

Tiffani ze swoją macochą dawały panu Thomsonowi wyraźne znaki. Mówił zbyt wiele. — Jestem zawodowym oficerem marynarki — paplał, podczas gdy Winters nadal milczał. — Prawie dwadzieścia pięć lat. Podpisałem, kiedy byłem zaledwie osiemnastoletnim chłopakiem. Dwa lata później poznałem matkę Tiff…

— Tatusiu — przerwała mu — obiecałeś, że nie będziesz mnie stawiał w niezręcznej sytuacji. Po prostu zapytaj go.

Pewnie jest zajęty.

Komandor z pewnością nie był przygotowany na spotkanie z ojcem Tiffani. Właściwie nigdy nawet przez chwilę nie pomyślał o jej rodzicach, jednak nie było to od rzeczy, skoro tam stał słuchając pana Thomasa. Poza tym, Tiffani była dopiero uczennicą młodszych klas szkoły średniej i oczywiście mieszka w domu, myślał, razem z rodzicami.

Pan Thomas wyglądał na bardzo poważnego człowieka.

Winters w momencie poczuł strach. Nie, nie, myślał, nie mogła im niczego powiedzieć, mimo wszystko to za prędko.

Moja żona i ja gramy w brydża — mówił pan Thomas — na turniejach par. I w ten weekend jest wielki turniej strefowy w Miami. Jutro rano wyjeżdżamy, a wrócimy dopiero późną nocą w niedzielę.

Winters był zakłopotany. Pogubił się. Co go obchodzi, co Thomasowie robią ze swoim wolnym czasem? W końcu pan Thomas doszedł do sedna. — Zadzwoniliśmy więc do kuzynki Mae w Marathon i zapytaliśmy ją, czy zabrałaby naszą córkę wieczorem po jutrzejszym przedstawieniu. Ale to by znaczyło, że Tiff musiałaby przepuścić bankiet. Tiff podsunęła myśl, że może pan zechciałby odprowadzić ją bezpiecznie do domu po bankiecie i — pan Thomas uśmiechnął się uprzejmie — po ojcowsku dopilnować jej, gdy mnie nie będzie.

Winters instynktownie spojrzał na Tiffani. Na ułamek sekundy ledwie uchwycił jej zmysłowe spojrzenie, które przeszyło go jak meteor. Potem z powrotem była podlotkiem, który usilnie prosi ojca, by pozwolił iść na bankiet.

Komandor dobrze odegrał swoją rolę. — Zgoda, proszę pana — odpowiedział. — Cieszę się, że będę mógł panu pomóc. — Czule pogłaskał Tiffani. — Zasłużyła sobie, żeby iść na bankiet. Ciężko pracowała. — Na chwilę przerwał. — Ale mam parę pytań. Z pewnością będzie tam szampan, a bankiet pewnie przeciągnie się do późna. Czy ona ma jakąś wyznaczoną godzinę? Jak państwo uważają…

— Proszę robić to, co pan uzna za stosowne — uciął krótko pan Thomas. — Mae i ja całkowicie panu ufamy.

— Mężczyzna uścisnął Wintersowi dłoń. — I bardzo dziękuję. A, przy okazji — dorzucił gdy odwracał się z zamiarem wyjścia — był pan wspaniały, chociaż muszę przyznać, że zaniepokoiłem się, gdy pieścił się pan z moją córką. Z tego pedała, co napisał tę sztukę, musiał być chyba niezły cacuś.

Macocha Tiffani wymamrotała przez gumę podziękowania, natomiast dziewczyna powiedziała „Do jutra” gdy całą trójką odchodzili. Komandor sięgnął do kieszeni po następnego papierosa.

Było około jedenastej, kiedy w końcu dotarł do domu.

Betty i Hap spali, zgodnie z jego przewidywaniami. Po cichu minął pokój swego syna, ale zatrzymał się przy drzwiach pokoju Betty. Winters, człowiek z gruntu delikatny, spędził parę chwil na wahaniu: co ważniejsze, sen Betty czy to, że pragnie wyjaśnień? Postanowił wejść i obudzić ją.

Usiadł w ciemności na brzegu jej łóżka. Był podenerwowany i to go zdziwiło.

Spała na wznak, przykryta po szyję schludnie ułożonym prześcieradłem i bardzo cienkim kocem. Lekko potrząsnął ją za ramię. — Betty, kochanie — powiedział. — Jestem.

Chciałbym z tobą porozmawiać. — Poruszyła się. Znowu potrząsnął. — To ja, Yernon.

Betty usiadła na łóżku i włączyła światło na stoliku. Pod lampką znajdował się mały obrazek przedstawiający twarz Chrystusa, mądrą twarz człowieka po trzydziestce czy coś koło tego; okoloną brodą, o poważnym spojrzeniu. Wokół głowy błyszczała aureola. — O Boże — powiedziała mrużąc oczy i przecierając je — co się dzieje? Wszystko w porządku? — Betty nigdy nie była szczególnie ładna. A w ostatnich dziesięciu latach zupełnie zaniedbała swój wygląd i do tego przybrała na wadze dwadzieścia funtów.

— Tak — odpowiedział. — Chciałem po prostu porozmawiać. I dowiedzieć się, dlaczego ty i Hap tuż po przerwie wyszliście z przedstawienia.

Betty spojrzała mu prosto w oczy. Była to kobieta prostolinijna, wręcz szorstka. Życie miało być według niej proste i uczciwe. Jeżeli prawdziwie wierzysz w Boga i w Jezusa Chrystusa, to nie wątpisz. W nic.

Yernon — zaczęła — często zastanawiałam się, dlaczego zdecydowałeś się występować w takich dziwnych sztukach. Ale nigdy nie narzekałam na to, zwłaszcza że była to chyba jedyna rzecz, jaka po Libii i po tym okropnym zajściu na plaży pobudzała cię do czegoś dobrego.

Zmarszczyła brwi i wydawało się, że na chwilę nachmurzyła twarz. Potem ciągnęła dalej we właściwy sobie, zwięzły sposób. — Ale Hap nie jest dzieckiem. Staje się młodym mężczyzną. A wysłuchiwanie jak jego ojciec, choćby w sztuce, mówi o Bogu jako „przewrażliwionym staruszku” i „zgrzybiałym” delikwencie chyba nie umocni jego wiary.

— Odwróciła wzrok. — I myślę, że równie niepokojące było to, że widział jak obmacujesz tamtą młodą dziewczynę. Ogólnie rzecz biorąc — powiedziała patrząc z powrotem na swego męża i podsumowując całą sprawę — pomyślałam, że sztuka jest bezwartościowa, niemoralna, że nie warto na niej zostać.

Winters poczuł, że narasta w nim gniew, ale jak zwykle nie poddał mu się. Zazdrościł Betty jej niezachwianej wiary, tego, że potrafiła dostrzegać Boga we wszystkich codziennych czynnościach. On sam czuł się od dzieciństwa oddzielony od Boga, a jego własne bezowocne poszukiwania nie przyniosły na razie efektu. Parę rzeczy jednak Winters wiedział na pewno. Jego Bóg roześmiałby się i ulitował nad postaciami Tennessee Williamsa. I nie cieszyłyby go bomby spadające na małe dzieci.

Nie spierał się z żoną. Pocałował ją po bratersku w policzek i zgasił światło. Przez chwilę tylko zastanawiał się. Jak dawno to było? Trzy tygodnie? Ale nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, kiedy. Ani nawet czy było, czy nie było dobrze. „Poszaleli”, mawiała Betty ilekroć świadomość jego pragnień brała w niej górę nad zasadniczym brakiem zainteresowania. Pewnie to normalne u par w naszym wieku, myślał z nutą usprawiedliwienia, gdy rozbierał się w swoim pokoju.

Leżał po ciemku w pościeli i nie mógł zasnąć. Uczucie podniecenia, tak intensywne, najpierw w trakcie przedstawienia, a potem znowu tam, w uliczce, nieustannie go nawiedzało. Do tego obrazy. Kiedy zamykał oczy, znowu widział, jak delikatne i kokieteryjne usta Tiffani wypuszczają ostatnią smużkę dymu. Nadal czuł te namiętne pocałunki, do których go zmusiła w czasie sceny w sypialni.

A potem to szczególne spojrzenie, gdy jej ojciec prosił go o opiekę nad nią po bankiecie. A może mu się zdawało?

Parę razy układał się na łóżku usiłując odegnać obrazy, jakie podsuwała mu wyobraźnia: Bezskutecznie. W końcu, gdy leżał na wznak, pojął, że w jeden jedyny sposób mógł się uwolnić od takiego napięcia. Najpierw poczuł się winny, nawet zawstydzony, jednak obrazy z Tiffani nieprzerwanie napływały do mózgu.

Dotknął się. Obrazy z całego dnia nabrały ostrości i zaczęły przechodzić w rojenia. Leżała na nim, w łóżku, tak jak w czasie przedstawienia, a on odwzajemniał jej pocałunki. Na krótką chwilę opanował go strach. Utrzymał się w ryzach. Jednak fala rozpaczliwych emocji usunęła ostatni zakaz. Ponownie stał się młodzieńcem, samotnym ze swą bujną wyobraźnią.

Zmieniła się sceneria jego wyobrażeń. Leżał nago na ogromnym, królewskich rozmiarów łożu w bogato urządzonym pokoju o wysokich sufitach. Tiffani zbliżała się do niego z rozświetlonej łazienki, naga. Jej długie kasztanowe włosy spadały kaskadami na ramiona okrywając sutki jej piersi. Namiętnie zaciągnęła się papierosem i wyrzuciła go do popielniczki stojącej obok łóżka. Nie odrywała wzroku od jego oczu, gdy powoli, omalże z pieszczotą wypuszczała z ust ostatnią smużkę dymu. Weszła do jego łóżka. Poczuł aksamit jej skóry; na szyi i piersiach łaskotanie jej długich włosów.

Całowała obejmując jego głowę; delikatnie lecz namiętnie. Jej język nęcąco igrał na jego wargach. Ułożyła się tuż przy nim i przylgnęła biodrami. Ujęła w dłoń jego penisa i delikatnie ścisnęła. Był całkowicie naprężony. Ścisnęła ponownie, potem z wdziękiem uniosła swe ciało i włożyła g° głęboko w siebie. Poczuł magiczne wilgotne ciepło a potem niemal natychmiast eksplodował.

Siła i intensywność wyobraźni oszołomiła go. Gdzieś w środku odezwał się głos, który domagał się przezorności, przestrzegał przed strasznymi konsekwencjami, gdyby rojenie miało się ziścić. Ale kiedy leżał samotny i wyczerpany w swym podmiejskim domu, odsunął poczucie winy, lęki i pozwolił sobie na niezrównaną rozkosz: sen po przeżytym orgazmie.

Загрузка...