3

Ależ Richard — oponował Ramirez. — Moglibyśmy się wpakować w niezłe tarapaty.

— Nie widzę, w jaki sposób — odpowiedział porucznik Todd. — Czy w ogóle ktokolwiek musi wiedzieć? Poza tym Marynarka zbudowała system przede wszystkim dla swoich własnych okrętów. A my pozwalamy z niego korzystać właściwie każdemu. Wszystko, co możemy zrobić, to sprawdzić główny rejestr, uwzględnić zjawisko Dopplera i czas ich kodu identyfikacyjnego.

— Ale podpisaliśmy konwencję morską ograniczającą nasz dostęp do prywatnych rejestrów, z wyjątkiem przypadków ratowania życia albo zagrożenia narodowego bezpieczeństwa. Nie mogę tak po prostu zastukać do skorowidza danych satelitarnych dlatego, że ty i ja podejrzewamy pewną łódź o nielegalną misję. Za mało znaczymy.

Słuchaj, Roberto — przekonywał gwałtownie Todd. — Jak ci się wydaje, kto nam da przyzwolenie? Nie mamy fotografii, mamy tylko twoje słowo. Nie, musimy działać na własną rękę. Jeśli nie mamy racji, wtedy nikt się o tym nie dowie. Jeśli mamy rację, przyszpilimy tego drania, obaj zostaniemy bohaterami i nikt nie będzie nas rozliczał z tego, co zrobiliśmy.

Ramirez milczał przez kilka sekund. — Nie wydaje ci się, że powinniśmy poinformować przynajmniej komandora Wintersa? Mimo wszystko, on jest oficerem odpowiedzialnym za to śledztwo w sprawie Pantery.

— Absolutnie nie — powiedział szybko porucznik Todd. — Słyszałeś go na wczorajszym spotkaniu. Jemu się wydaje, że już wypadliśmy z szeregu. Nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, niż dosolenie nam wszystkim.

Jest zawistny. — Todd spostrzegł, że Ramirez wciąż był niezdecydowany. — Wiesz, co ci powiem? Zadzwonimy do niego po tym, jak znajdziemy łódź.

Porucznik Ramirez potrząsnął głową. — Bez różnicy.

I tak przekraczamy nasze kompetencje.

— Cholera — powiedział Todd z irytacją. — Powiedz mi, co trzeba zrobić i ja to zrobię, bez ciebie. Biorę na siebie całe ryzyko. — Przerwał i spojrzał Ramirezowi prosto w oczy. — Nie mogę, do kurwy, tego pojąć. Wy, Meksykanie, chyba rzeczywiście jesteście bez jaj. Ty jako właściwie jedyny widziałeś pocisk na fotografii, a… — Oczy Ramireza zwęziły się. Głos mu stwardniał. — Dosyć, Todd. Musimy zdobyć dane, ale jeżeli okaże się, że to niewypał, sam własnoręcznie skręcę ci kark.

— Wiedziałem, że dasz się przekonać — odpowiedział porucznik Todd z uśmiechem, gdy podążał za Ramirezem do dowództwa.

Komandor Winters włożył dodatkowo do turystycznej lodówki opakowanie coli, a potem ją zamknął. — Coś jeszcze? — krzyknął przez drzwi do żony i syna — zanim pdholuję to do samochodu?

— Nie, ojcze — padła odpowiedź z podjazdu. Komandor wziął lodówkę i wyniósł ją przez rozsuwane drzwi.

— Ho, ho — powiedział, gdy ładował ją do otwartego bagażnika samochodu. — Tego jedzenia i picia wystarczy dla tuzina ludzi.

— Szkoda, że nie przyjdziesz, ojcze — powiedział Hap.

— Inni ojcowie tam będą.

— Wiem, wiem — odpowiedział Winters. — Idzie twoja matka, a ja muszę przygotować na dzisiejszy wieczór pewne tajne sprawozdanie. Uścisnął syna. — Poza tym Hap, rozmawialiśmy już o tym. Ostatnio nie czuję się dobrze na kościelnych imprezach. Wydaje mi się, że religia stoi pomiędzy Bogiem a człowiekiem.

— Nie zawsze tak uważałeś — wtrąciła Betty z drugiej strony samochodu. — Tak naprawdę, to zawsze uwielbiałeś kościelne pikniki. Grałeś w softball, pływałeś i całymi wieczorami śmialiśmy się. W jej głosie znać było ślad rozgoryczenia. — No, Hap — powiedziała po chwili — nie możemy się spóźnić. Podziękuj ojcu za pomoc w pakowaniu.

— Dzięki, tato. — Hap wsiadł do samochodu a Winters zamknął za nim drzwi. Pomachali sobie na pożegnanie, gdy pontiac cofał z podjazdu na ulicę. Kiedy odjechali, Winters zadumał się: muszę spędzać z nim więcej czasu.

Potrzebuje mnie. Jeżeli teraz, tego nie zrobię, wkrótce będzie za późno.

Odwrócił się i poszedł do domu. Przy lodówce zatrzymał się i otworzył ją. Nalał sobie szklankę pomarańczowego soku. Pijąc rozglądał się bezmyślnie po kuchni. Betty już uprzątnęła naczynia po śniadaniu i włożyła je do zmywarki. Kuchenne blaty były wyszorowane. Poranna gazeta leżała starannie złożona na śniadaniowym stoliku. Kuchnia była schludna, uporządkowana. Tak jak jego żona.

Betty czuła wstręt do wszelkiego bałaganu. Winters przyommał sobie pewien poranek, gdy Hap był jeszcze w pieluchach i gdy mieszkali w Norfolk w Yirginii. Chłopczyk walił rękami w kuchenny stół i nagle machnął ramieniem strącając na podłogę filiżankę Betty i dzbanek ze śmietanką. Oba naczynia rozbiły się powodując bałagan w całej kuchni. Betty nagle przerwała swój posiłek. Po jakimś czasie wróciła do zimnej jajecznicy, ale nigdzie nie pozostał najmniejszy ślad, ani na podłodze, ani na szafce, ani nawet w koszu na śmieci. Wszystkie potłuczone kawałki zapakowała porządnie do kosza, a potem całą torbę wyrzuciła do śmietnika na zewnątrz.

W kuchni Wintersów, obok lodówki wisiała na ścianie mała makatka z prostym napisem, „Bo Bóg tak umiłował świat, Jan 3, 16”. Yernon Winters każdego ranka patrzył na makatkę w kuchni, ale właściwie przez całe miesiące, może nawet lata, nie czytał słów. Tego właśnie sobotniego poranka przeczytał je i czuł się poruszony. Pomyślał o Bogu Betty, o Bogu bardzo podobnym do tego, którego czcił w dzieciństwie i w latach młodości w Indianie. Spokojnego, opanowanego, mądrego starca, który siedział gdzieś tam w niebiosach obserwując wszystko, wszystko wiedząc, który gotów był wysłuchać naszych modlitw i na nie odpowiedzieć. Był to taki prosty, piękny obraz. — Ojcze nasz, który jesteś w niebie — powiedział przywołując powtarzaną w kościele setki, a może tysiące razy modlitwę. — Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi… I czym jest dla mnie Twoja wola, starcze? — myślał Winters nieco zaskoczony swoim bluźnierstwem. Przez osiem lat pozwalałeś mi dryfować, nie zważałeś na mnie, doświadczałeś mnie jak Hioba.

A może karałeś mnie. Podszedł do kuchennego stołu i usiadł. Pociągnął łyk pomarańczowego soku. Ale czy zostanie mi wybaczone? Jeszcze nie wiem. Ani razu przez ten cały czas nie dałeś mi wyraźnego znaku, mimo moich modlitw i moich łez. Raz, myślał, zaraz po Libii, zastanawiałem się, że może…

Było to na plaży. Pamiętał, że przysypiał leżąc na plecach na dużym, wygodnym ręczniku. W oddali słyszał fale i dziecięce głosy. Czasami wychwytywał głos Hapa lub Betty. Grzało letnie słońce, odprężało go. Jego promienie zaczęły się przeciskać przez powieki. Winters otworzył oczy. Nie widział zbyt wiele, ponieważ słońce było jaskrawe, a do tego oczy poraził mu jakiś metaliczny blask.

Dłonią przysłonił czoło. Nad nim stała mała dziewczynka o długich włosach. Miała może roczek. Wpatrywała się w niego. Blask pochodził z długiej metalowej przepaski w jej włosach.

Winters zamknął oczy i ponownie je otworzył. Teraz widział ją lepiej. Lekko poruszyła głową i błysk zniknął.

Ale wciąż uporczywie wpatrywała się w niego bez wyrazu.

Miała na sobie tylko pieluszkę. Zorientował się, że jest cudzoziemką. Może Arabka, pomyślał patrząc w jej głębokie, brązowe, migdałowego kształtu oczy. Nie poruszyła się, ani nie odezwała. Po prostu wpatrywała się w niego bezlitośnie, dogłębnie, jakby nie zauważała, że ją widzi.

— Cześć — powiedział spokojnie Winters. — Kim jesteś?

Mała arabska dziewczynka nie dała po sobie poznać, że cokolwiek usłyszała. Po paru sekundach nagle wskazała na niego palcem, a na jej twarzy pojawiła się złość. Winters wzdrygnął się i gwałtownie usiadł. Jego szybki ruch wystraszył ją. Zaczęła płakać. Wyciągnął do niej rękę, ale odsunęła się, pośliznęła, straciła równowagę i upadła na piasek.

Gdy padała, uderzyła o coś ostrego i krew z rany na głowie pociekła aż na ramiona. Dziewczynka, wystraszona najpierw upadkiem, potem widokiem własnej krwi, zaczęła zanosić się od płaczu. Winters, gdy zobaczył krew tryskającą na piasek, przezwyciężywszy lęk pochylił się nad dzieckiem. Cos dziwnego przemknęło mu przez myśl i postanowił podnieść arabską dziewczynkę, by ją ukoić. Odepchnęa go gwa townie, z niepohamowaną wściekłością i zaskakującą u malucha siłą. Wyswobodziła się. Znowu upadła na bok, a krew ze zranionej głowy spryskała jasnobeżowy piasek czerwonymi plamami. Wpadła w zupełną histerię.

Szlochała tak bardzo, że często traciła oddech. Twarz wykrzywiał jej strach i złość — Znowu pokazała na Włntersa.

Po paru sekundach z piasku podniosła ją para brązowych ramion. Wtedy dopiero Winters zauważył, że wokół są inni ludzie. Bardzo wielu ludzi. Dziewczynkę podniósł mężczyzna, który był chyba jej ojcem. Niski, przysadzisty Arab, mniej więcej dwudziestopięcioletni, w jasnoniebieskim kostiumie kąpielowym. Trzymał córkę osłaniając ją ramieniem. Wyglądało to, jakby spodziewał się ataku. Pocieszał wystraszoną, młodą żonę, której szlochy mieszały się z gorączkowym płaczem dziewczynki. Oboje rodzice patrzyli na Wintersa oskarżycielskim wzrokiem. Matka przyłożyła ręcznik do krwawiącej głowy dziecka.

— Nie chciałem jej zranić — powiedział Winters i w miarę jak mówił uświadamiał sobie, że cokolwiek powie, zostanie to źle zrozumiane. — Upadła i uderzyła o coś głową, a ja… — Arabska para powoli wycofywała się. Winters odwrócił się do pozostałych, może dziesięciu ludzi, którzy nadeszli słysząc płacz dziewczynki. — Nie zamierzałem jej zranić — powtórzył głośno. — Po prostu… — urwał.

Wielkie łzy spływały mu z twarzy na piasek. Mój Boże, myślał, ja płaczę. Nic dziwnego, ci ludzie…

Usłyszał inny płacz. Betty i Hap nadchodzili z tyłu. Gdy Arabowie oddalali się ze swoim krwawiącym dzieckiem, pięcioletni Hap widząc krew na rękach ojca wybuchnął płaczem i ukrył twarz w sukience matki. Rozszlochał się.

Winters spojrzał na swoje dłonie, potem na ludzi stojących wokół. Odruchowo schylił się i usiłował wyczyścić ręce w piasku. Głos szlochającego syna akcentował bezskuteczność próby starcia krwi z dłoni.

Komandor Winters klęczał na piasku i po raz pierwszy od chwili incydentu spojrzał na swoją żonę, Betty. W jej twarzy dostrzegł skrajne przerażenie. Spojrzał błagalnie, z prośbą o otuchę. Ale jej oczy zaszkliły się i sama padła na kolana bacząc, by nie odtrącić zapłakanego syna, który przylgnął do jej boku. Betty zaczęła się modlić. — Dobry Boże — powiedziała przymykając oczy.

Tłum powoli rozpraszał się. Kilkoro ludzi podeszło do arabskiej rodziny, by przekonać się, czy nie potrzebują jakiejś pomocy. Winters, wstrząśnięty własnym zachowaniem, pozostał na piasku na kolanach. W końcu Betty wstała. — No, no, wszystko będzie dobrze — pocieszała Hapa. Bez słowa, ostrożnie podniosła ręczniki oraz plażową torbę i zaczęła iść w kierunku parkingu. Komandor podążył za nią.

Opuścili plażę i pojechali z powrotem do Norfolk, gdzie mieszkali. I nigdy o to nie zapytała, myślał Winters gdy osiem lat później siedział na kuchennym stole. Wręcz nie pozwalała mi o tym mówić. Co najmniej przez trzy lata, jakby nic się nie zdarzyło. Od wielkiego święta wspomina o tym, ale nadal nie rozmawiamy.

Wypił sok pomarańczowy i zapalił papierosa. Gdy zapalał, od razu pomyślał o Tiffani i o poprzedniej nocy. Myśl o nadchodzącym wieczorze budziła w nim jednocześnie strach i podniecenie. Odczuł także osobliwe pragnienie modlitwy. A teraz, dobry Boże, pomyślał ostrożnie, znowu mnie doświadczasz. Nagle poczuł gniew. A może śmiejesz się ze mnie, a może nie wystarczyło, że mnie porzuciłeś, zostawiłeś własnemu losowi. Może nie będziesz zadowolony, póki nie zostanę poniżony?

Znowu chciało mu się płakać. Wytrzymał jednak. Zgasił papierosa i wstał. Podszedł do lodówki i ze ściany obok zdjął makatkę z wersetem z Biblii. Chciał wyrzucić ją do kosza na śmieci, ale po chwili wahania zmienił zdanie i wsadził ją do jednej z kuchennych szuflad.

Carol płynęła szybko, jakieś sześć stóp nad rowem.

Zbliżali się do ostatniego zakrętu. Zrobiła kilka zdjęć czekając, aż Troy ją dogoni. Wskazała mu miejsce pod sobą, gdzie ślady skręcały w lewo, a potem znowu popłynęła, tym razem wolniej, podążając po śladach w kierunku nawisu. Tu nic się nie zmieniło. Dała Troyowi znak, by trzymał się z tyłu i ruszyła na dół, w kierunku rowu, ostrożnie, jak wtedy gdy była z Nickiem. Bardzo uważnie przeszukiwała teren pod nawisem. Niczego nie znalazła.

Pokazała Troyowi na migi że nic nie ma. Potem, po wykonaniu kolejnej szybkiej serii zdjęć, zawróciła i oboje popłynęli z powrotem po śladach w stronę łodzi, gdzie wcześniej spędzili już piętnaście minut na bezowocnych poszukiwaniach szczeliny widzianej w czwartek. W tajemniczy sposób zniknęła. Wszystkie ślady, mimo że niektóre zatarte, nadal zbiegały się pod rafą, gdzie zaledwie dwa dni wcześniej widniał otwór. Carol pogmerała ręką, szturchnęła, nawet w paru miejscach naruszyła rafę (czego jako miłośniczka środowiska nie znosiła robić, ale była pewna, że otwór tam jest), jednak szczeliny nie znalazła. Gdyby Troy nie widział tego miejsca tak wyraźnie, najpierw na monitorze oceanicznego teleskopu, potem na zdjęciach, gotów byłby pomyśleć, że to po prostu wspólny wytwór wyobraźni Nicka i Carol.

Gdy Carol, pogrążona w myślach, skręciła w prawo nad głównym rowem porzucając jego odnogę, która prowadziła pod nawis, była na tyle nieostrożna, że nieznacznie otarła się o koralowy wyrostek. Na ręce poczuła ukłucie igły.

Spojrzała i zobaczyła, że krwawi. Dziwne, pomyślała, ledwie dotknęłam. Przywołała w myślach chwilę sprzed dziesięciu minut, gdy szukając szczeliny brutalnie odsuwała koral i wodorosty. Nawet się nie zadrasnęłam.

W głowie zaświtał jej niesamowity pomysł. Podekscytowana szybko popłynęła wzdłuż rowu do miejsca, gdzie wcześniej znajdowała się szczelina. Troy nie mógł nadążyć.

Odległość była duża, ale Carol pokonała ją w jakieś cztery, pięć minut. Sprawdziła regulator ciśnienia czekając na swego towarzysza. Gdy dopłynął, wymienili znaki kciukiem i Carol bezskutecznie usiłowała wyjaśnić Troyowi na migi swój pomysł. Wreszcie śmiało wyciągnęła rękę i chwyciła kawałek koralu. Spojrzała na Troya i zobaczyła, że skrzywił się i szeroko otworzył oczy. Rozwarła dłoń. Żadnych ran, zadrapań, krwi. Troy, zdziwiony, podpłynął do niej, żeby przyjrzeć się kolonii korali, którą właśnie poruszyła. Dotknął, chwycił rękami ten dziwny koral i nie pokaleczył się. Co jest?

Carol odciągnęła teraz koral i wodorosty od rafy. Troy ze zdumieniem obserwował, jak potężny płat schodził jak kołdra…

Usłyszeli głośny syk, zaledwie na ułamki sekund przed tym, jak poczuli szarpnięcie. W rafie za nimi otworzyła się gigantyczna rozpadlina i wszystko co było wokół, Troy, Carol, ławice ryb, wszelkie rośliny i niesamowite masy wody, zostało wciągnięte do otworu. Prąd był bardzo silny, ale kanał, w którym się znaleźli, nie był zbyt szeroki, bo Carol i Troy parokrotnie uderzyli o coś, co sprawiało wrażenie metalowej obudowy. Nie było czasu na zastanawianie. Niosło ich jak na ślizgawce i można było tylko czekać, aż podróż skończy się.

Ciemność przeszła w głęboki półmrok i prąd wyraźnie osłabł. Carol i Troy oddaleni od siebie o jakieś dwadzieścia stop usiłowali, każde na własną rękę, pozbierać się i uzmysłowić, co się dzieje. Wyglądało na to, że znaleźli się w zewnętrznym pierścieniu wielkiego, kolistego zbiornika a przez cały czas krążąc, przepływali co dziewięćdziesiąt stopni przez jakieś śluzy. Zbiornik miał około dziesięciu stop głębokości. Carol przekręciła się na plecy i spojrzała w górę. Nad sobą ujrzała mnóstwo dużych kształtów, niektóre z nich w ruchu. Sprawiały wrażenie wykonanych z metalu lub z plastiku. Nie mogła nigdzie dostrzec Troya.

Usiłowała uczepić się ściany zbiornika,1 by zatrzymać się i rozejrzeć. Bezskutecznie. Nie była w stanie przeciwstawić się prądowi.

Zrobili trzy czy cztery okrążenia nie widząc się wzajemnie. Troy zauważył, że z ich pierścienia powoli znikały wszystkie ryby i rośliny i wyglądało na to, że po drodze odbywa się coś w rodzaju selekcji. Nagle prąd przybrał na sile i Troyem rzuciło do przodu i na dół, a potem przez półotwartą śluzę cisnęło go ponownie w ciemność. Nad wodą pojawiła się nikła poświata i gdy prędkość nurtu ponownie zmalała, poczuł., że coś przyciska się do jego prawego ramienia.

Troy wynurzył się na stopę ponad powierzchnię wody.

W przyćmionym świetle nie mógł wyraźnie dostrzec tego, co uczepiło się jego ramienia. Wyraźnie to jednak czuł. To coś go przytrzymywało. Troy obejrzał się i zobaczył, że podpływa do niego, koziołkując, ciało Carol. Chwycił ją wolną ręką. Gdy ją poczuła, od razu wczepiła się. Uspokojona wynurzyła głowę z wody i usiłowała dosięgnąć tułowia Troya. Kiedy prąd wzmógł się, udało jej się mocno do niego przylgnąć. Złapała oddech a ich oczy ukryte za maskami spotkały się na chwilę.

Wtedy, nieoczekiwanie, napór zelżał. Gdy z powrotem znaleźli się w wodzie, prąd nie wydawał się już tak silny.

Bez większych trudności udało im się uniknąć ponownego rozdzielenia. Po jakichś piętnastu sekundach nurt wody całkiem osłabł. Znajdowali się w pomieszczeniu, które sprawiało wrażenie wielkiego pokoju. Woda spływała wpadając do niewidzialnego otworu na drugim końcu pomieszczenia. Wreszcie zniknęła. Oboje, wstrząśnięci i wyczerpani, zaczęli się podnosić.

Carol z trudem stanęła na nogi. Troy pomógł jej a potem wskazał na regulator. Z największą ostrożnością wyciągnął ustnik i wypróbował atmosferę otoczenia. Jeden oddech, potem następny. O ile mógł stwierdzić, oddychał zwykłym powietrzem. Wzruszył ramionami i w przypływie odwagi zdjął także i maskę. — Heej — krzyknął bojaźliwie — jest tu kto? Macie gości.

Carol powoli ściągnęła maskę i regulator. Sprawiała wrażenie oszołomionej. Oboje rozglądali się. Nad nimi, na wysokości około dziesięciu stóp znajdował się sufit. Całe pomieszczenie było z grubsza takie duże jak obszerny salon w ładnym podmiejskim domu. Ściany jednak miało zupełnie niezwykłe. Nie były to równe powierzchnie, które w miejscu styku tworzyłyby kąty proste, lecz duże krzywizny, jedne wklęsłe, drugie wypukłe, na przemian czerwone i niebieskie. Carol nie namyślając się ruszyła wokół pomieszczenia i zaczęła robić zdjęcia. Szła oczywiście powoli, bo krępował ją niewygodny strój do nurkowania.

— Oj, chwileczkę, panno Dawson — powiedział Troy z niepewnym uśmiechem. Ściągnął płetwy i podążył za nią.

— Zanim zrobisz jeszcze trochę zdjęć, może zechcesz wytłumaczyć swemu niedoświadczonemu czarnemu koledze, gdzie my do kurwy jesteśmy? To znaczy, ostatnie co pamiętam, to to że zeszliśmy pod łódź, żeby poszukać dziury. Chyba ją znalazłem, ale muszę powiedzieć, że to trochę peszy być w gościnie u nie wiadomo kogo. Zechciałabyś zapomnieć na chwilę o dziennikarstwie i powiedzieć mi, dlaczego jesteś taka opanowana?

Carol znajdowała się przed jedną z wklęsłych niebieskich płyt ściany. Na wysokości jej oczu widniały w płycie dwa lub trzy wgłębienia ułożone w koła czy raczej w elipsy.

Jak myślisz, co to jest? — zastanawiała się głośno. Głos miała przytłumiony, jakby dobiegał z oddali. — Carol!

Troy prawie krzyczał. — Przestań. Natychmiast przetan. Nie możemy sobie — tutaj rozkosznie spacerować, jakbyśmy zwiedzali jakiś wzorcowy dom. Musimy się naradzić. Gdzie my jesteśmy? Jak się stąd wydostaniemy? Zapewniam cię, że z dna oceanu jest do brzegu trochę więcej niż dwie godziny! Chwycił ją za ramiona i potrząsnął.

Powoli przytomniała. Rozejrzała się powoli po całym pomieszczeniu, a potem spojrzała na Troya. — Jezu — powiedziała. — Cholera. — Spostrzegł, że lekko drży i chciał ją objąć. Dała mu znak, by ją zostawił. — Nic mi nie jest.

Prawie nic. — Carol wzięła parę głębokich oddechów, a potem uśmiechnęła się: — Tak czy inaczej na pewno mam tu niesamowity materiał. Znowu rozejrzała się po pomieszczeniu. — Troy — powiedziała marszcząc brew — jak się tutaj dostaliśmy? Nie widzę drzwi, wyjścia, nic.

— Dobre pytanie — skomentował Troy. — Bardzo dobre pytanie, na które chciałbym znać odpowiedź. Myślę, że te wariackie kolorowe ściany obracają się. Wydaje mi się, że gdy byłem pod wodą, widziałem, że ściany kręciły się. Jedyne, co możemy zrobić, to odepchnąć je i znaleźć wyjście. — Usiłował wcisnąć ręce w szczelinę, w miejscu połączenia czerwonych i niebieskich części ściany. Nie udało mu się.

Carol zostawiła Troya i zaczęła chodzić po pomieszczeniu. Przystanęła i szybko zdjęła niewygodny strój do nurkowania. Została w samym kostiumie kąpielowym. Wydawało się, że zamierza zbadać i sfotografować każdą z płyt.

Troy zdjął butlę z gazem i kombinezon. Z brzękiem rzucił je na jasną metalową podłogę. Przez chwilę obserwował Carol.

— Carol, Carol! — krzyknął i na jego twarzy pojawił się szeroki, wymuszony uśmiech. — Czy zechciałabyś mi powiedzieć, co my właściwie robimy? To znaczy, mimo wszystko, aniołku, może mógłbym ci pomóc?

— Szukam czegoś, co mówi „zjedz mnie” albo „wypij mnie” — odpowiedziała z nerwowym uśmiechem.

— No jasne — mruknął Troy — tego należało się spodziewać.

— Pamiętasz Alicję w Krainie Czarowi — zapytała Carol spod przeciwległej ściany pokoju. Trafiła na długą wąską wypukłość, która przypominała uchwyt. Wystawała z jednej z czerwonych płyt. Kiwnęła na niego ręką. Podszedł, oboje usiłowali przekręcić uchwyt. Bezskutecznie. Porażka zniechęciła Carol.

Troyowi wydało się, że dostrzegł u niej pierwsze oznaki paniki, gdy zobaczył, jak zapamiętale błądzi oczami przeszukując pomieszczenie. Podniósł się i niczym żołnierz stanął na baczność.

Do synka swego mów surowo i bij go, jeśli kicha:

Chce tylko dręczyć, daję slowo, Więc niech nie budzi licha — Zrób awanturę maluchowi… Stłucz go, gdy zacznie prychać… Bo on to wszystko na złość robi… I wie, jak się naprzykrzać.

Głęboki mars na twarzy Carol świadczył, że wydawało jej się, iż Troy na chwilę postradał rozum. — To była chyba Królowa Kier — roześmiał się Troy. — Dokładnie nie jestem pewien. Ale nauczyłem się tego do przedstawienia, gdy byłem w piątej klasie. Carol odprężyła się i mimo strachu także roześmiała. Podeszła i pocałowała Troya w policzek. — Ostrożnie, tylko ostrożnie — powiedział mrugając oczami. — Czarni łatwo się podniecają.

Carol wsunęła rękę pod ramię Troya, gdy przestali — krążąc po pokoju — badać ściany w poszukiwaniu jakiegoś śladu prowadzącego do wyjścia. Żart Troya sprawił, że Carol poczuła się swobodniej. — Gdy byłam w ósmej klasie, mój czarny nauczyciel powiedział, że Alicja to rasistowska powieść. Twierdził, że to znamienne, że Alicja śledziła właśnie białego królika. Powiedział, że żadna miła biała dziewczynka nigdy nie wytropiłaby w dziurze czarnego królika. — Zatrzymał się przed następną czerwoną płytą. — No no — powiedział. — A tutaj co mamy?

Z daleka czerwona płyta przypominała pozostałe. Jednak z bliska, z odległości kilku stóp, wzorki złożone z małych białych kropek były z wierzchu naznaczone punktami czerwonej farby. Szereg prostokątnych pól obwiedzionych białymi kropkami ozdabiał środek płyty. — Hej, aniołku — powiedział Troy na próżno naciskając pola — nie wydaje ci się, że to przypomina klawiaturę?

Carol dołączyła do Troya i zaczęła się zabawa. Prawie przez minutę stali przy czerwonej płycie dotykając palcami każdego z obrysowanych pól i mocno naciskając.

Nagle Carol odeszła od płyty, odwróciła się i ruszyła na wprost. — Dokąd idziesz? — krzyknął Troy. Carol odwróciła się i omal się nie potknęła o leżący na podłodze sprzęt do nurkowania. — Mam zwariowany pomysł — zawołała.

— Nazwij to kobiecą intuicją, albo czym tam chcesz.

— Wyciągnęła rękę w stronę czerwonej płyty, przy której mocowali się z uchwytem. Teraz z łatwością go odciągnęła i natychmiast usłyszała zgrzyt. Odskoczyła przestraszona, gdy cała płyta odwinęła się ujawniając ciemny otwór wystarczająco duży, by wjechała do niego ciężarówka. Troy podszedł i oboje wpatrywali się w próżnię.

— Jasna dupa — zdumiał się — Czy mamy tam wejść?

Carol skinęła głową: — Jestem pewna, że tak.

Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy. — A skąd to wiesz?

— Bo to jest jedyne stąd wyjście — odpowiedziała.

Troy rzucił ostatnie spojrzenie na dziwny pokój o powyginanych kolorowych ścianach. To, co powiedziała Carol, było bezsprzecznie logiczne. Wziął głęboki oddech, chwycił Carol za rękę i oboje weszli do czarnego tunelu.

Z ledwością mogli dostrzec bladą smugę światła padającą za nimi z pokoju, w którym pozostawili sprzęt do nurkowania. Wewnątrz czarnego jak smoła korytarza pouszali się bardzo powoli, ostrożnie. Troy jedną ręką trzymał się ściany, drugą obejmował Carol. Głos ich ciężkich oddechów przyśpieszonych strachem odbijał się od kolistych ścian. Nie rozmawiali. Troy dwukrotnie zatrzymał się. Odśpiewał dwie linijki popularnej piosenki, by zagłuszyć własny niepokój, ale Carol powstrzymała go. Chciała wszystko słyszeć, gdyby dobiegły ich jakieś inne dźwięki.

W pewnym momencie ścisnęła jego rękę i zatrzymała się.

— Słuchaj! — nakazała szeptem. Troy wstrzymał oddech.

Zapanowała kompletna cisza, choć z oddali dochodził do nich bardzo cichy dźwięk, który nie całkiem potrafiła zidentyfikować. — To muzyka — powiedziała Carol. — Wydaje mi się, że słyszę muzykę.

Troy wytężył słuch. Bezskutecznie, dźwięk był poniżej jego progu słyszalności. Pociągnął Carol za rękę. — To pewnie w twojej głowie — powiedział. — Chodźmy.

Skręcili i światło za nimi znikło. W tunelu przebywali już jakieś piętnaście minut. Carol ogarniało zwątpienie. — A co, jeżeli prowadzi donikąd? — zapytała Troya.

— To nie miałoby sensu — odpowiedział szybko. — Ktoś zbudował to w jakimś celu. To jest oczywiście korytarz łączący różne pomieszczenia. Zamilkł.

— Kto to zbudował? — zastanawiała się Carol. To pytanie nurtowało ich oboje podczas intensywnego marszu ciemnym korytarzem.

— Następne dobre pytanie — Troy przez chwilę wahał się, zanim dokończył odpowiedzi: — Chyba Marynarka Stanów Zjednoczonych. Myślę, że jesteśmy w jakimś ściśle tajnym, podwodnym laboratorium, o którym nikt nic nie wie — Oczywiście, pomyślał nie wypowiadając tego na głos, bo nie chciał niepokoić Carol, to mogli być także Rosjanie. W tym przypadku tkwimy po same uszy w łajnie.

Jeżeli Rosjanie mają wielkie, tajne laboratorium tak blisko Key West, to nie będą zachwyceni…

— Troy, spójrz — zawołała z ożywieniem Carol. — Widzę światło. Jednak ktoś tu jest. — Tunel rozdzielał się na dwie części. Na końcu jednej z odnóg, która ostro skręcała w lewo, wyraźnie było widać rozświetloną połać. Wciąż trzymając się za ręce, ruszyli raźno w kierunku światła.

Troy czuł, że serce bije mu szybciej.

Carol prawie pędziła do nowego pomieszczenia. Oczekiwała, że wreszcie się odnajdą, że tajemnicza przygoda dobiegnie końca i że wszystko się wyjaśni. Doznała jednak strasznego zawodu — rozglądała się po małym, owalnym pokoju z takimi samymi dziwnymi płytami na ścianach (z tym, że płyty były nie czerwone i niebieskie jak w poprzednim pomieszczeniu, a brązowe i białe). — Co to za miejsce?

— zaniepokoiła się. — I jak się stąd wydostaniemy?

Troy stał pośrodku pokoju z głową zadartą do góry.

Wpatrywał się w wielki łuk sufitu, jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć stóp ponad nimi. — Uuu — krzyknął — to jest ogromne.

Pomieszczenie jaśniało przytłumionym światłem, którego źródło stanowiły płyty z półprzeźroczystego materiału, chyba kryształu, wprawione w sufit.

Brązowe i białe płyty tworzące ściany osobliwego pokoju miały zaledwie dziesięć stóp wysokości, ale były na tyle wysokie, że uniemożliwiały im zajrzenie na zewnątrz. Mieli dziwne poczucie swobody i zarazem ograniczenia. Z jednej strony, najpierw tunel a potem ten mały pokój wielkości dziecięcej sypialni w niewielkim domku, sprawiały, że odczuwali klaustrofobię; z drugiej strony jednak, wrażenie przestrzeni, jakie dawało katedralne sklepienie, było wyzwalające.

— No? — zapytała zniecierpliwiona Carol czekając, aż Troy obejdzie pokój i go zbada. Zauważył, że brązowe i białe płyty ścienne miały tylko lekkie krzywizny i tym samym bardziej przypominały zwykłe ściany niż te w pokoju, w którym byli najpierw.

— Przepraszam, aniołku — odpowiedział — zapomniałem pytania.

Pokręciła głową. — Jest tylko jedno pytanie, panie Jefferson. Wydaje mi się, że zadałeś mi je podczas ostatniego postoju w naszej podróży. Spojrzała na zegarek. — Za jakieś piętnaście minut skończy się nam ostatecznie zapas powietrza. O ile się nie mylę, nasz przyjaciel Nick zaraz pewnie zacznie się martwić. A my nadal nie mamy pojęcia… Co ty robisz?

Przerwała, bowiem Troy uklęknął by pociągnąć małą gałkę na jednej z brązowych płyt w rogu pokoju. — To są szuflady, aniołku — powiedział, kiedy spodnia część płyty wysunęła się na parę cali ze ściany. — Jak w kredensie.

Otworzył drugą szufladę. — I coś w nich jest.

Carol sprawdziła. Sięgnęła do drugiej szuflady, którą otworzył Troy, i wyciągnęła rdzawego koloru bryłę o rozmiarach piłki do tenisa. Powierzchnia piłki była bardzo osobliwa: ani gładka, ani regularna, tylko poznaczona, zwłaszcza po jednej stronie, bruzdami i drobnymi guzkami wokół nich niczym powierzchnia pikli. W pozostałych miejscach również widniały bruzdy. W słabym świetle Carol oglądała kule. — Widziałam już coś takiego — powiedziała. — Ale gdzie? — zastanawiała się przez kilka sekund. — Mam — obwieściła zadowolona, że pamięć jej dopisała — wygląda to dokładnie tak jak model Marsa w Państwowym Muzeum Lotnictwa i Astronautyki.

— W takim razie ja mam chyba Ziemię — odezwał się Troy pokazując bryłę w przeważającej części niebieskiego koloru, którą wydobył z górnej szuflady. Stali obok siebie i w przyćmionym świetle przyglądali się kulom, które trzymali w rękach. — Cholera — krzyknął w końcu Troy obracając się i spoglądając w sufit. — Mamy dosyć, kimkolwiek jesteś. Wyłaź zaraz i przedstaw się.

Poza echem głosu Troya nic nie usłyszeli. Carol, chcąc zając się czymkolwiek, kontynuowała poszukiwania. W sąsiedniej płycie znalazła następny zestaw trzech szuflady otwierała pierwszą z nich, Troy rzucił niebieską kulę w stronę czegoś, co wyglądało na wyjście: ciemny otwór między płytami po drugiej stronie pokoju. Bryła uderzyła z głuchym odgłosem w białą płytę obok wyjścia i zaczęła spadać na podłogę. Jednak zanim jej dotknęła, podskoczyła, jakby pociągnięta z góry, i zatrzymała się pośrodku pokoju, jakieś pięć stóp nad podłogą. Zaczęła się obracać.

Troy szeroko otworzył oczy. Podszedł do bryły i umieścił dłoń między kulą a wysokim sufitem usiłując znaleźć linki.

Nic. Bryła Ziemi obracała się nieprzerwanie powoli zakreślając w powietrzu okrąg. Troy delikatnie pchnął kulę.

Poruszyła się, ale gdy minęło oddziaływanie siły, jakiejś użył, bryła powróciła do poprzedniego położenia i konty — kontynuowała swój ruch. Troy odwrócił się. Carol, obrócona do niego plecami, bezskutecznie przeszukiwała kolejny zestaw szuflad. Kulę Marsa nadal trzymała w lewej dłoni.

— Ej, Carol — powiedział Troy powoli — mogłabyś przyjść tu na chwilę?

— Oczywiście — odpowiedziała nie patrząc. — Jezu, Troy, te szuflady pełne są różnych… — Odwróciła się i w tej chwili zauważyła bryłę Ziemi zawieszoną w powietrzu nad podłogą. Uniosła brwi. — A to sztuczka — powiedziała. — Prawdziwa sztuczka. Nie wiedziałam, że byłeś także magikiem. — Głos jej zamarł. Spostrzegła zakłopotanie na twarzy Troya. Podeszła do niego, by przyjrzeć się bliżej.

Oboje stali w milczeniu przez prawie dziesięć sekund obserwując niebieską piłkę do softballu, która powoli obracała się w powietrzu. Następnie Troy wziął od Carol bryłę Marsa i podrzucił ją od dołu pod wysoki sufit.

Zatoczyła w górze łuk i najzwyczajniej spadała, póki nie znalazła się tuż nad podłogą. Wtedy, tak jak poprzednio bryła niebieska, kula Marsa podjęła właściwy sobie ruch.

Uniosła się jakieś pięć stóp od podłogi, z wolna zaczęła się obracać i zawisła w powietrzu obok niebieskiej bryły przedstawiającej Ziemię.

Carol chwyciła Troya za rękę. Zadrżała, a potem odzyskała panowanie nad sobą. — Jest w tym cpś, co budzi mój niepokój — powiedziała. — A tak w ogóle, to lepiej bym sobie radziła, gdyby przynajmniej jakaś gąsienica zapytała, kim jesteś? Przynajmniej miałabym jakieś pojęcie o tym, z czym mam do czynienia.

Troy odwrócił się i podprowadził Carol do uchylonych szuflad. — Gdy podróżowałem stopem, wpadłem raz na takiego starego brodacza — zaczął wyjmując z szuflady piłkę do koszykówki pokrytą na zwrotnikach pasami i wstęgami w odcieniu czerwieni i oranżu. Obiema rękami podrzucił wielkiego Jowisza do góry. Carol, wciąż zafascynowana, patrzyła, jak Jowisz dołącza do pozostałych dwóch brył krążących wokół pustego środka.

— Prowadził starą, zdezelowaną półciężarówkę i palił trawę. Najpierw trochę pogadaliśmy. Zadawał mi pytania, a ja zacząłem odpowiadać. Ale po dwóch zdaniach przerywał mi i mówił: — Gówno wiesz, człowieku. I to była jego odpowiedź na wszystko.

Troy opowiadał swoją historię i metodycznie opróżniał po kolei sześć szuflad. Wszystkie przedmioty, jakie znalazł, rzucał na środek pokoju. Spoglądał na nie mimochodem, jakby był świadkiem codziennego zdarzenia. Każda kolejna bryła powtarzała ruch poprzedniej. Pięć stóp nad podłogą uformował się prawie cały działający model układu słonecznego.

— W końcu ta zabawa zmęczyła mnie i zamilkłem.

Kawał drogi przejechaliśmy w milczeniu. Była piękna, jasna noc. Wychylił głowę przez okno, aby popatrzeć na gwiazdy. Wreszcie, kiedy już przestał patrzeć, zapalił kolejnego skręta, poczęstował mnie i wskazał za szybę, na gwiazdy. — Qni wiedzą, człowieku, oni wiedzą — powiedział. Parę mil dalej, gdy wypuszczał mnie z samochodu, wychylił się i w jego oczach dostrzegłem szaleństwo. — Pamiętaj wyszeptał — gówno wiesz. Ale oni wiedzą.

Kiedy Troy skończył opowiadać, Carol podeszła do niego i z ostatniej szuflady wydobyła dwie garści mikroskopijnej wielkości drobiazgu. W dotyku cząstki były trochę lepkie. Strząsnęła je z rąk a one cudownie poleciały wokół pokoju i połączyły się w system pierścieni Saturna i Uranu.

Ze zgrozą spojrzała na Troya.

— Czy ta dziwna historyjka ma puentę? — zapytała.

— Muszę przyznać, że jestem zdumiona nonszalancją, z jaką traktujesz to diabelstwo. Bo ja prawie mam odjazd.

Zupełny.

Troy wskazał na miniatury planet unoszące się w powietrzu. — Tego co widzimy nie sposób wytłumaczyć w kategoriach naszego doświadczenia. Albo oboje nie żyjemy, albo przenieśliśmy się do jakiegoś nowego wymiaru, albo też ktoś zabawia się nami. Uśmiechnął się do Carol.

— Jeżeli już musisz wiedzieć, aniołku, sram ze strachu, ale tak jak ten stary, zatwardziały hipis ciągle sobie powtarzam: „oni wiedzą”. To mi przynosi jakąś ulgę.

Usłyszeli cichy odgłos przesuwania i do pokoju, przez otwór, jaki utworzył się między brązową i białą płytą zaraz na prawo od wyjścia, wpadł snop jasnego światła. Carol machinalnie cofnęła się i na chwilę zamknęła oczy. Troy także najpierw odskoczył, ale potem przysłonił dłonią oczy i obserwował. Płyty nadal rozsuwały się, aż otwór poszerzył się o jakieś dwie stopy. Pokój zaczął wypełniać się światłem. Troy ujrzał wielką rozświetloną kulę, która powoli przechodziła przez otwór.

— Jezu — jęknęła Carol gdy otworzyła oczy. Na swe miejsce w planetarium sunął świetlisty jasny glob wielkości olbrzymiej plażowej piłki zalewając cały pokój swoimi promieniami. Planety krążące po orbicie zalśniły od strony słońca jego odbitym światłem. Carol stała sparaliżowana, po twarzy bezgłośnie płynęły łzy. Nie mogła się poruszyć, ani wydobyć głosu. Była zupełnie przytłoczona.

Troy także był przerażony, ale jeszcze nie na tyle, by poraziło to jego zdolność działania. Chwilę później jednak ujrzał w wejściu coś, co sprawiło, że przeszedł go dreszcz zgrozy. Miał duszę na ramieniu. Przymrużył oczy, a potem spojrzawszy spod powiek nabrał pewności, że wyobraźnia nie płata mu figli. Odruchowo odwrócił się, by ochronić Carol i zasłonić przed nią to, co sam właśnie zobaczył.

— Nie patrz teraz — szepnął — mamy gościa.

— Co? — Carol była kompletnie zdezorientowana i oszołomiona.

Troy chwycił ja za ramiona i razem przesunęli się kilka kroków na prawo. Spojrzał przez ramię i znowu to zobaczył.

— Do wyjścia — powiedział odwracając się. Nie był w stanie dłużej ukrywać paniki.

Po oczach Carol było widać, że odkryła powód przerażenia Troya. Nie miała pojęcia, co to jest, ale wiedziała, że jest wielkie, groźne i zupełnie różne od wszystkiego, co kiedykolwiek widziała lub sobie wyobrażała. To coś weszło do pokoju. Usłyszała wściekłe, bezładne okrzyki Troya, ale nie zrozumiała ich sensu. Znowu spojrzała i oniemiała.

Otworzyła usta do krzyku, ale zrazu nie wydała żadnego dźwięku. Upadła na kolana. W uszach słyszała krzyk, ale wydawał jej się daleki, obcy. Mózg przesyłał informację, która mówiła „krzyczysz”, ale to z jakiegoś powodu wydawało się niemożliwe. To ktoś inny musiał krzyczeć.

Coś zbliżało się w jej stronę. W tej chwili miało około ośmiu stóp wzrostu, ale nieustannie zmieniało kształt i wielkość, gdy falistym ruchem posuwało się przez pokój. Cokolwiek to było, Troy i Carol mogli w to wejrzeć a miejscami nawet widzieć na wylot. Przeźroczysta błona ograniczająca to coś z zewnątrz była wokół owinięta pasem nieustannie kipiącej, płynnej materii, która przemieszczała się przy każdym ruchu. Poruszało się to jak ameba, ale ze zdumiewającą prędkością. Tuż za zewnętrzną błoną coś miało rozrzucone małe czarne punkty, które miotały się na wszystkie strony, najwyraźniej kierując nieustannymi przekształceniami. W pobliżu środka korpusu coś miało ponadto pół tuzina kawałków szarej, nieprzeźroczystej materii, każdy o powierzchni około stopy kwadratowej. Ale to nie korpus był taki przerażający. Z górnych partii wysuwały się dziesiątki wypustek, w większości długiego, wysmukłego kształtu, które — osadzone w korpusie — przypominały igły wbite w poduszeczkę. Przeźroczysta amebokształtna konstrukcja wyglądała, jakby była uniwersalnym układem transportowym, który może przenosić właściwie wszystko. Jego wyposażenie stanowił system ruchomych prętów, z których każdy był groźny, jako że ich zakończenia przypominały igły, ręce, szczotki, zęby a nawet miecze i armaty.

W wyobraźni Carol wyglądało to jak atak ciężkozbrojnego czołgu, który w jednej chwili mógł zmieniać wielkość i poruszać się na niewidzialnych gąsienicach we wszystkich właściwie kierunkach.

Gdy Troy spostrzegł, że to coś mierzy w Carol, przesunął się w bok starając się zapanować nad strachem i usiłując złapać oddech. Coś nagle wyciągnęło na zewnątrz, na odległość trzech stóp, swoje najdłuższe ramię — czerwonawy plastikowy przyrząd, który rozdwajał się na dwa krótsze zęby w odległości stopy od korpusu i zatrzymało je zaledwie sześć cali przed oczyma Carol. Krzyknęła i odepchnęła je z całej siły, ale ono zaraz odskoczyło z powrotem na miejsce. Troy chwycił kulę Jowisza i z całej siły rzucił nią w sam środek tego czegoś. Bezkształtna masa oparła się uderzeniu i natychmiast cofnęła swe wyciągnięte wypustki. Za chwilę jednak przekształciła się i tak ułożyła swą materię, że kula swobodnie mogła przez nią przelecieć.

Jowisz, zamiast uderzyć w podłogę po przeciwnej stronie, uniósł się w powietrze i wrócił, by zająć właściwe miejsce w modelu układu słonecznego.

Coś przestało napierać na Carol. Usadowiło się na środku pokoju miotając na wszystkie strony wrzecionowa tymi wypustkami. Wyglądało, że podejmuje decyzję. Troy odważnie chwycił pręt z urządzeniem chwytnym niczym szczotką i usiłował oderwać go od korpusu. Do zawiasu, którym ów pręt był przymocowany natychmiast wpłynęła rdzenna klarowna materia i wzmocniła połączenie. Jednak działanie Troya spowodowało wyraźną zmianę w zachowaniu. Coś ruszyło za nim. Troy upewnił się, że to coś nie zmieni kierunku ruchu i bacząc na kolejne manewry czerwonego przyrządu z dwoma zębami skinął na Carol, by się wycofywała. Potem nagle rzucił się do drzwi lekko potykając się o wyciągnięty pręt.

Coś było w ciężkiej rozterce. Z zaskakującą szybkością stało się niskie i przysadziste — mogło poruszać się znacznie szybciej i skuteczniej. Zespół rozwiniętych ramion skupił się w zwartym układzie ruchowym i coś wypadło za drzwi.

Carol została sama. Klęczała na podłodze. Model systemu słonecznego znajdował się nad nią po prawej stronie.

Przez dobrą minutę nie poruszała się. Po prostu wpatrywała się bezmyślnie w obracające się planety i nadsłuchiwała odgłosów stóp Troya, od czasu do czasu dobiegających ją z oddali. W końcu, po — dłuższej chwili, wstała. Powoli zrobiła kilka kroków nabierając pewności, że wszystko jest w porządku, a potem podeszła do otworu między płytami.

Wyjście prowadziło na korytarz, który biegł w dwóch kierunkach.

Troy opuszczając pokój skierował się na prawo. Przypomniała sobie, że ma aparat. Cofnęła się, żeby zrobić kilka zdjęć zawieszonych planet, a potem podążyła śladem Troya. Szła powoli ciemnym holem często odwracając się, by umiejscowić światło dochodzące z pokoju, który właśnie opuściła. Sufit miała teraz nisko nad głową. Dalej korytarz rozdzielał się na dwie odnogi; w obu było ciemno. Nadsłuchiwała odgłosów. Znowu wydało jej się, że słyszy muzykę, ale nie mogła stwierdzić, skąd dobiega.

Tym razem wybrała lewą odnogę korytarza, który niedługo po tym jak skręciła zwęził się. Wydawało się, że koliście zakręca w tę stronę, z której przyszła. Zamierzała już zawrócić i cofnąć się po swoich śladach, gdy nagle usłyszała wyraźne dwa odgłosy, coś jakby głuche dudnienie, po którym nastąpił odgłos skrobania. Nabrała powietrza i opanowując strach powoli ruszyła przed siebie w ciemność. Mniej więcej po kolejnych dwudziestu stopach doszła do niskich drzwi usytuowanych po prawej stronie.

Pochyliła się nieco i zajrzała. W mrocznym świetle dostrzegła niezwykłe zarysy kształtów kolejnego małego pokoju o ścianach wyłożonych znanymi jej kolorowymi, wygiętymi płytami. Wczołgała się przez drzwi i wstała.

Jak tylko Carol dotknęła podłogi pokoju, na niektórych płytach włączyły się przyćmione punktowe światła. Jej wejście spowodowało dwa czy trzy dźwięki jakiegoś instrumentu muzycznego. Brzmiał jak organy i znajdował się najwyraźniej w innej części przestrzeni pomieszczenia zamkniętego jak katedra szeroko sklepionym sufitem. Zaskoczona przystanęła. Przez kilka sekund stała nieruchomo, potem uważnie rozejrzała się po nowym otoczeniu.

W tym pokoju płyty były bardzo jasne, na przemian purpurowe i złote, maksymalnie wygięte. Znajdowały się w nim trzy przedmioty nieznanego przeznaczenia. Jeden wyglądał jak stolik do pisania, drugi jak podłużna niska ławka, z jednego końca szeroka i zwężająca się w szpic na końcu drugim; trzeci natomiast sprzęt przypominał bardzo wysoki słup telefoniczny, którego i czubek, i podstawa były połączone napiętymi szesnastoma cienkimi strunami — na wysokości mniej więcej jednej trzeciej od podstawy otoczony był on szerokim pierścieniem.

Carol mogła przejść między strunami. Pierścień wykonany ze złotego metalicznego materiału znajdował się parę stóp powyżej jej głowy, prawie na wysokości szczytu ściennych płyt. Carol dotknęła jednej ze strun i poczuła drganie.

Struna wydała niski, stłumiony dźwięk. Odsunęła się od niej i spróbowała szarpnąć. Zabrzmiał głęboki, liryczny ton, podobny do dźwięku harfy. Carol uświadomiła sobie, że znajduje się we wnętrzu instrumentu muzycznego. Ale jak na nim grać? Przez parę chwil błąkała się po pokoju usiłując bezskutecznie znaleźć coś, co mogłoby być smyczkiem. Wiedziała, że nie zagra na tej harfie, jeżeli będzie musiała biegać między strunami i każdą z osobna szarpać.

Podeszła do stolika. Od razu pojęła, że to także muzyczny instrument. Wyglądał znacznie bardziej obiecująco. Na stoliku znajdowały się wgłębienia, wszystkiego w sumie sześćdziesiąt cztery, ułożone w osiem rzędów i osiem szeregów. Naciśnięcie każdego z klawiszy wywoływało inny dźwięk. Mimo że Carol jako dziecko pobierała przez pięć lat lekcje gry na fortepianie, trudno jej było na tym dziwnym stoliku ułożyć akordy, żeby zagrać choć jeden takt Cichej nocy tak, aby ani razu się nie pomylić. Zadowolona z siebie uśmiechnęła się i na chwilę odprężyła.

W czasie tej chwili wytchnienia nagle zaczęły grać wielkie organy, które słyszała, gdy wchodziła do pokoju. Mogła już dość dokładnie stwierdzić, że znajdują się gdzieś w górnych rejonach przestrzeni katedry. Poczuła gęsią skórkę, bo muzyka była piękna i do tego znowu jej się przypomniało, że wkroczyła do niezwykle dziwnego świata. Co to za muzyka? — myślała. Brzmi jak jakaś uwertura. Przez kilka sekund słuchała. Ale przecież… to wprowadzenie do Cichej nocy! Bardzo pomysłowe.

Do dźwięku organów dołączyło kilka innych, które rozlegały się skądś spod sklepienia. Instrumenty grały złożoną wersję kolędy, której melodię Carol tak starannie wystukiwała na stoliku do pisania. Katedrę wypełniło piękne brzmienie. Carol spojrzała do góry, a potem przymknęła oczy. Zaczęła obracać się wokół, jak w tańcu.

Gdy ponownie je otworzyła, w odległości zaledwie cala od swojej twarzy zobaczyła coś, co wyglądało na mały optyczny przyrząd. Zdrętwiała z przerażenia.

Kiedy ona grała przy stoliku, to coś bezgłośnie stanęło za nią i cierpliwie czekało rozpostarłszy swe wypustki, aż Carol odwróci się. Było teraz mniej więcej jej wzrostu i bliższa część przeźroczystego korpusu znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Gdy Carol stała bez ruchu ledwie oddychając, pięć czy sześć ramion wysunęło się, by ją dotknąć.

Mały palczasty przyrząd zeskrobał trochę naskórka z jej nagiego ramienia, miecz obciął trochę jej włosów. Cieniutki sznurek przymocowany do jednego z długich prętów owinął się wokół jej nadgarstka. Szczeciniasty układ wielkości szczoteczki do zębów wędrował po jej piersi łaskocząc przez strój kąpielowy sutki, po aparacie fotograficznym, który miała zawieszony na szyi. Odbierała równocześnie tyle różnych wrażeń, że pogubiła się, który z bodźców rejestruje. Przymknęła oczy i starała się na czymś skupić.

Na czole poczuła ukłucie igły.

Trwało to w sumie mniej więcej minutę i wkrótce było po wszystkim. Coś zabrało swoje wypustki, cofnęło się o parę stóp i stało obserwując ją na odległość. Carol czekała. Po kolejnych dwudziestu sekundach ramiona schowały się, jak wtedy, gdy to ścigało Troya i opuściło pokój.

Carol nadsłuchiwała odgłosów. Znowu panowała kompletna cisza. Odsunęła się od stolika do pisania i usiłowała pozbierać myśli. Mniej więcej po minucie purpurowe i złote płyty ścienne zaczęły rozsuwać się na boki. Zachodziły na siebie i układały się w regały. Potem korytarze wokół muzycznego pokoju ścieśniły się i automatycznie ułożyły części swych ścian w zgrabne stosy. Carol stwierdziła, że stoi w ogromnym pomieszczeniu przykryty sklepieniem katedry. W oddali znikał jej niesamowity przeciwnik. Machając wypustkami przeszedł przez boczne drzwi oddalone o jakieś dwadzieścia pięć jardów i zginął jej z oczu.

Rozejrzała się. Ani śladu Troya. Pomieszczenie miało ściany kremowobiałe, nijakie, dość mdłe po barwnych płytach poprzednich pokoi, i dwoje drzwi pośrodku przeciwległych ścian. Poza instrumentami muzycznymi, które stłoczone razem w jednym końcu tak obszernego pomieszczenia sprawiały teraz wrażenie niestosownych, jedynym przedmiotem, jaki zauważyła, był mały dywan, który wisiał na ścianie po lewej stronie. Przed sobą, w odległości dwudziestu pięciu jardów, miała wielkie, wychodzące na ocean okno. Nawet stąd mogła dostrzec i rozpoznać niektóre z przepływających ryb.

Carol od razu ruszyła do okna. Gdy była w połowie drogi, na wysokości drzwi, zatrzymała się na kilka sekund i zrobiła parę zdjęć tego wielkiego pokoju. Dziwne, mały dywan nie był tam, gdzie,jak pamiętała, znajdował się poprzednio. Kiedy szła, w jakiś sposób się przemieścił.

Bardzo powoli zbliżyła się do niego. Od chwili, gdy wyssało ich z Troyem z oceanu, niesamowite doświadczenia Carol sprawiły, co zrozumiałe, że była ostrożna. Kiedy podeszła bliżej, stwierdziła, że płaski przedmiot leżący na podłodze, wcale nie jest dywanem. Patrząc z góry dostrzegła zawiły wewnętrzny wzór, niby złożoną sieć przemyślnych, elektronicznych podzespołów. Na powierzchni widniały dziwne zwoje i geometryczne figury. Carol nie bardzo znała się na tym, niemniej przypominały jej one projekty Dale’a, które pewnej nocy pokazywał jej w swoim mieszkaniu. Linie symetrii były wyraźnie zaznaczone i, rzeczywiście, każda z czterech ćwiartek dywanu była identyczna.

Miał około sześciu stóp długości, trzy stopy szerokości i dwa cale grubości; dominował kolor ciemnoszary, chociaż można było dostrzec pewne wariacje. Barwa niektórych większych części musiała być skomponowana według jakiegoś misternie ułożonego planu. Carol rozróżniła układy podobnych elementów w kolorze czerwonym, żółtym, niebieskim i białym. Zaskakiwała harmonia wszystkich kolorów — nasuwało się przypuszczenie, że projektanci starali się wziąć pod uwagę względy estetyczne.

Carol przyklękła obok dywanu i przyglądała mu się z coraz większą uwagą. Miał gęsto splecioną powierzchnię.

Im uważniej patrzyła, tym więcej szczegółów odnajdywała.

Nadzwyczajne, pomyślała. Ale co to u licha jest? I jak to się porusza? Chyba że mi się zdawało. Położyła rękę na powierzchni. Poczuła lekkie mrowienie, jakby delikatny elektryczny wstrząs. Wsunęła rękę pod spód i nieznacznie uniosła dywan: był ciężki. Wyciągnęła dłoń.

Zdziwienie przemogło w niej teraz pragnienie ucieczki z tego osobliwego świata. Zrobiła zdjęcie dywanu i zaczęła odchodzić w stronę okna. Po kilku krokach szybko odwróciła się i jeszcze raz spojrzała na dywan. Znowu poruszył się i znowu był obok niej. Ruszyła w stronę okna obserwując dywan kątem oka. Gdy tak przeszła następnych kilka kroków, zobaczyła, że dywan wybrzuszał szybko swoją środkową część, podciągając do przodu część tylną. Pół sekundy później przedni skraj dywanu ruszał do przodu a środek rozpłaszczał się na podłodze. Ten manewr powtarzał się sześć czy osiem razy i dywan szybko zrównywał się z Carol.

Mimo sytuacji, w jakiej się znajdowała, roześmiała się.

Nadal była spięta i miała wysoki poziom adrenaliny, ale wielobarwny dywan, który pełzał jak gąsienica, miał w sobie coś stanowczo komicznego. — Ha — powiedziała na głos — mam cię. Teraz jesteś mi winien wyjaśnienia.

Carol z pewnością nie spodziewała się reakcji na swoją uwagę. Niemniej już po chwili dywan zaczął zachowywać się w inny sposób. Najpierw zaczął faliście pulsować wzdłuż całej swej powierzchni, wytwarzając cztery czy pięć fałd między przednim a tylnym skrajem. Po szybkiej parokrotnej zmianie kierunku ruchu fal, dywan wykonał kolej-

ną sztuczkę. Przytrzymał przedni kraniec przy podłodze, jakby pod spodem miał przyssawki, a tylną część całkiem oderwał od podłogi. W tej pozycji miał jakieś sześć stóp wzrostu. Wydawało się, że patrzy na Carol.

Była zdumiona. — No, sama się o to prosiłam — powiedziała na głos, wciąż zdumiona błazeństwami dywanu.

Teraz wydawało jej się, że dywan daje jej znaki, żeby podeszła do okna. Zwariowałam, pomyślała, i to całkiem.

Troy miał rację. My chyba umarliśmy. Dywan wybrzuszył się na podłodze i popędził w stronę okna opadając w saltach jak zabawka. Carol podążyła za nim. A to numer, pomyślała obserwując, jak dywan w jakiś sposób przedostał się przez szybę do oceanu. A Alicji wydawało się, że jest w Krainie Czarów.

Dywan’zabawiał się w wodzie śmigając między ławicami ryb i dokuczając jeżowcowi, który mocno przylgnął do rafy. W końcu powrócił do pokoju i stanął w pozycji pionowej. Zachlapał podłogę wykonując serię szybkich równoczesnych falistych ruchów wszerz i wzdłuż skutecznie strząsając ze swej powierzchni pozostałości wilgoci.

Potem zwrócił się w stronę Carol i najwyraźniej zachęcał ją, by wyszła przez okno, wprost w wody oceanu.

— Słuchaj no, płaski — powiedziała chichocząc i zastanawiając się, co by tu jeszcze powiedzieć. Teraz wiem, że jestem obłąkana. Stoję tutaj i rozmawiam z dywanem, do tego wiem, że on mi odpowie. — Rozumiem już, że próbujesz mnie stąd wyciągnąć. Jest jednak kilka rzeczy, których… — Dywan przerwał jej wydostając się szybko przez okno na zewnątrz. Wykonał kilka szybkich ruchów i wrócił do pomieszczenia, w którym była Carol. Raz jeszcze otrząsnął się i stanął sztywno w pionie, jakby chciał powiedzieć „popatrz, jakie to łatwe”.

Jak już mówiłam — zaczęła znowu Carol — może zwariowałam, ale chciałabym uwierzyć, że naprawdę mogę w jakiś magiczny sposób przejść przez to okno. Problem PO ega na tym, że wszędzie na zewnątrz jest woda. Nie potrafię oddychać w wodzie bez sprzętu do nurkowania.

Zgubiłam go gdzieś w tym labiryncie. Bez niego zginę…

Dywan nie poruszył się. Carol powtórzyła swoje oświadczenie używając starannie dobranych gestów, żeby wyjaśnić, o co jej chodzi. Potem zamilkła. Po krótkim oczekiwaniu dywan znowu zaczął się poruszać. Zbliżył się do niej ostrożnie. Jednocześnie naprężył się we wszystkich kierunkach tak, że w zdumiewający sposób niemal podwoił swoje naturalne rozmiary.

Carol nie przejęła się tym zbytnio. Po tym, co się wydarzyło, prawie nie była w stanie dziwić się czemukolwiek. Nawet elastycznemu dywanowi, który ściągnąwszy razem dwa swoje górne rogi utworzył nad jej głową stożek.

Carol cofnęła się kilka kroków przed ogromnym teradywanem. — Aha — domyśliła się — chyba rozumiem.

Chcesz uformować kieszeń powietrzną, w której będę mogła oddychać. — Stała przez chwilę zastanawiając się i kręcąc głową. — Dlaczego nie? — powiedziała w końcu. — To nie jest wcale dziwniejsze od tego, co już się zdarzyło.

Zamknęła oczy i z dywanem unoszącym się wokół głowy ruszyła w stronę okna. Kiedy poczuła na ciele miękki w dotyku plastik wzięła głęboki oddech. Nagle woda otoczyła ją szczelnie, z wyjątkiem małej przestrzeni powyżej szyi.

Z trudem udało jej się zachować reguły obowiązujące w nurkowaniu. Podczas wynurzania usiłowała, co sześć, siedem stóp, wyrównywać ciśnienie. Kiedy była blisko powierzchni, dywan odpłynął. Wzięła ostatni oddech i wystrzeliła na powierzchnię.

Florida Queen unosiła się na falach pięćdziesiąt jardów od niej. — Nick — wrzasnęła z całych sił. — Nick, tutaj.

— Jak szalona popłynęła w kierunku łodzi. Fale załamywały się nad jej głową. Znowu widziała łódź; na niej postać z profilu rozglądała się stojąc na burcie. — Nick — krzyknęła ponownie, gdy zebrała siły. Tym razem usłyszał i odwrócił się. Zaczęła machać rękami.

Загрузка...