O Boże, czy nie możemy wreszcie przestać? Proszę.
Tu jest teraz tak spokojnie — mówiła do gwiazd i do nieba. Stary człowiek na wózku inwalidzkim wydał ostatnie tchnienie. Jego głowa osunęła się. Hannah Jelkes uklękła obok niego, by sprawdzić, czy naprawdę zmarł, potem pocałowała go w czubek głowy, a potem ze spokojnym uśmiechem znowu podniosła oczy do góry. Kurtyna opadła i po paru sekundach ponownie się uniosła. Zespół szybko zgromadził się na scenie.
— W porządku, to tyle na dzisiaj. Dobra robota. — Reżyser, człowiek po sześćdziesiątce, o rzadkich, siwych włosach podszedł do sceny. — Wspaniałe przedstawienie, Henrietto. Spróbuj to zrobić na jutrzejszej premierze. To jest właśnie połączenie siły i wrażliwości. — Melvin Burton zwinnie wskoczył na scenę. — A ty, Jessie, jeżeli twoja Maxine będzie jeszcze bardziej pożądliwa, to nas pożarny-
Arthur C. Clarke & Gentry Lee kaja. — Zakręcił się i roześmiał wraz z dwoma innymi ludźmi stojącymi przed sceną. — W porządku — MeJvin odwrócił się mówiąc do zespołu. — Teraz idźcie do domu i dużo wypoczywajcie. Dzisiaj było lepiej, wygląda całkiem dobrze. A, komandorze, pan i Tiffani możecie zostać jeszcze na chwilę jak się pan przebierze? Mam dla pana jeszcze parę wskazówek.
Zeskoczył ze sceny i przeszedł na widownię do czwartego rzędu, gdzie siedziało dwoje jego znajomych. Jednym z nich była kobieta, trochę nawet starsza od Melvina, która mrugała ziełonymi oczyma za swoimi okularami babuni.
Miała na sobie jasną sukienkę z drukowanego materiału w wiosennych kolorach. Drugi to mężczyzna około czterdziestki o zamyślonej twarzy i ciepłym, szczerym sposobie bycia. Melvin z niepokojem siadł obok nich.
— Martwiłem się, kiedy zabraliśmy się do Nocy Iguany, i to mogło było się okazać zbyt trudne dla Key West.
Sztuka nie jest tak dobrze znana jak Tramwaj zwany pożądaniem czy Szklana menażeria. I w jakiś sposób te postaci są właściwie tak obce jak w Ostatnim lecie. Wygląda to jednak prawie dobrze. Gdybyśmy jeszcze mogli poprawić scenę między Shannonem a Charlotte.
— Czy teraz żałujesz, że dałeś prolog? — zapytała kobieta. Była nią Amanda Winchester — człowiekinstytucja w Key West. Przywróciła miastu życie i między innymi należała do bardziej zasłużonych impresariów teatralnych.
Była właścicielką dwóch nowych teatrów obok przystani i jej zasługą było sformowanie trzech różnych tutejszych zespołów teatralnych. Uwielbiała teatr i ludzi teatru, a Melvin Burton był jej ulubionym reżyserem.
— Nie, nie żałuję Amando. Dzięki temu już na początku sztuki można odczuć, jakie to frustrujące prowadzić w lecie w Meksyku grupę kobiet baptystów. I nie wiem, czy bez sceny erotycznej między Charlottą a Shannonem w tym małym, dusznym hotelowym pokoju, ich romans byłby dla publiczności wiarygodny. — Na chwilę przerwał i zastanowił się — Huston to samo zrobił w filmie.
— Przecież teraz ta erotyczna scena w ogóle nie gra — powiedział mężczyzna. — Tak naprawdę ona jest prawie komiczna. Oni ściskają się w taki sposób, jak mój brat ze swoimi córkami.
— Cierpliwości, Mark — poprosił Melvin.
— Coś trzeba zrobić, albo powinniśmy całkiem wyrzucić ten prolog — zgodziła się Amanda. — Mark ma rację.
Ta scena dzisiaj wyszła prawie komicznie. Problem częściowo polega na tym, że Charlotte wygląda w tej scenie jak dziecko. — Na chwilę przerwała i ciągnęła dalej. — Rozumiesz, ta dziewczyna ma wspaniałe długie włosy i żeby wyglądała odpowiednio, trzeba je upinać. To jasne, że nie powinna nosić ich rozpuszczonych przez cały dzień w skwarze meksykańskiego lata. Ale gdyby miała je rozpuszczone, gdy wchodzi do pokoju Shannona?
— To wspaniały pomysł, Amando. Często mówiłem, że byłabyś fantastycznym reżyserem. — Melvin spojrzał na Marka i wymienili serdeczne uśmiechy. Potem reżyser usadowił się wygodnie na swoim miejscu i zaczął myśleć o tym, co za chwilę powie dwóm członkom swego zespołu.
Melvin Burton był szczęśliwym człowiekiem. Od piętnastu lat mieszkał z Markiem Adlerem, swoim partnerem, w domu na plaży w Sugarloaf Key, jakieś piętnaście mil na wschód od Key West. Melvin reżyserował sztuki na Broadwayu przez prawie dziesięć lat i od połowy lat pięćdziesiątych był związany z różnymi teatrami. Zawsze troszczył się o pieniądze i do 1979 roku udało mu się zgromadzić niemałą sumę. Zmartwiony, że inflacja może mieć wpływ na jego oszczędności, zasięgnął rady księgowego, który został jego bliskim przyjacielem. Była to miłość bodaj od pierwszego wejrzenia. Mark miał wówczas dwadzieścia osiem lat. Nieśmiały, samotny, zagubiony w wirze Nowego Jorku. Takt Melvina i jego dryg do teatru odsłoniły przed Markiem nieznane mu wcześniej strony życia.
Gdy rynek papierów wartościowych zaczął się załamywać w połowie lat osiemdziesiątych, Melvin miał w swej pieczy majątek wart prawie milion dolarów. Inne sprawy w jego życiu nie układały się jednak tak pomyślnie. Epidemia AIDS uderzyła z impetem w teatralną wspólnotę Nowego Jorku i zarówno Melvin, jak Mark stracili wielu prawdziwych przyjaciół. Wydawało się, że Melvin jest u schyłku kariery. Jako jeden z pierwszych reżyserów nie był już tak wzięty. Pewnej nocy wracając z teatru do domu Mark został napadnięty przez nastolatków. Pobili go, ukradli mu zegarek oraz portfel i zakrwawionego pozostawili na ulicy. Zasmucony Melvin pielęgnował swojego przyjaciela i wtedy podjął poważną decyzję. Mieli opuścić Nowy Jork. Miał sprzedać swoje papiery, a majątek przeznaczyć na dochodowe inwestycje. Mieli kupić nowy dom, który byłby ciepły i bezpieczny, w którym mieliby wypoczywać, czytać książki i razem pływać. Może założyliby jakąś wspólnotę teatralną, o ile byłoby to możliwe, ale nie to było najważniejsze. Najważniejsze było to, że razem mieli spędzić pozostające Melvinowi lata.
Pewnego dnia, gdy wraz z Markiem spędzali wakacje w Key West, Melvin pojechał do Amandy Winchester.
Przed dwudziestu laty wspólnie pracowali nad projektem, z którego nic nie wyszło. Amanda powiedziała mu, że właśnie utworzyła miejscową amatorską grupę teatralną, by corocznie wystawiać dwie sztuki Tennessee Williamsa.
Czy interesowałoby go wyreżyserowanie ich?
Melvin i Mark przenieśli się do Key West i zaczęli budować dom na Sugarloaf Key. Obaj poważnie włączyli się w pracę z Key West Players. Aktorzy tego teatru byli zwykłymi ludźmi, sumiennymi, pełnymi poświęcenia. Niektórzy z nich mieli niewielkie doświadczenia teatralne. Ale dla większości sekretarek, gospodyń domowych, sprzedawczyń, także oficerów zwerbowanych z bazy marynarki wojennej, wszystko stanowiło nowość. Wspólne mieli jedno Każdy z nich postrzegał te kilka dni na scenie jako chwile chwały i pragnął wypaść jak najlepiej.
Komandor Winters pierwszy wyszedł z garderoby. Miał na sobie swój mundur (na próbę przyszedł wprost z bazy) i sprawiał wrażenie nieco sztywnego i niepewnego. Usiadł na widowni w jednym z foteli obok Amandy Winchester.
— Naprawdę ucieszyłam się widząc pana ponownie — powiedziała Amanda ujmując jego rękę. — Wydaje mi się, że Ostatni upadek Goobera w pana wykonaniu był akuratny.
Winters grzecznie jej podziękował. Amanda zmieniła temat. — No i jak tam leci w bazie? Któregoś dnia czytałam artykuł w Miami Herald, że Marynarka otrzymała ostatnio nowoczesną broń, okręty podwodne bez załogi, samoloty pionowego startu i samonaprowadzające torpedy. Wygląda, że nasze możliwości budowania coraz straszniejszych i niebezpieczniejszych zabawek wojennych nie mają granic. Czy ma pan coś z tym wspólnego?
— Tylko w ograniczonym zakresie — odpowiedział uprzejmie komandor Winters. Spodziewając się rozmowy z dyrektorem wysunął się potem do przodu, by móc widzieć Melvina, Marka, a także Amandę. — Przepraszam, jeżeli byłem dzisiaj kiepski — zaczął. — Mamy tam w bazie parę poważnych problemów i może byłem trochę roztargniony. Ale na jutro będę gotów…
— Ależ nie — powiedział Melvin przerywając mu — to nie o tym chciałem z panem porozmawiać, ale o pana pierwszej scenie z Tiffani… O, właśnie nadchodzi. Wejdźmy na scenę.
Tiffani Thomas, uczennica młodszych klas szkoły średniej w Key West miała prawie siedemnaście lat. Z Marynarką była związana od najwcześniejszego dzieciństwa. Jej ojciec jako podoficer jakieś trzy miesiące wcześniej dostał przydział do Key West. Gdy okazało się, że Denise Wright po prostu nie może zagrać roli Charlotte Goodall, nauczyciel dramatu ze szkoły średniej polecił Melvinowi Burtonowi Tiffani.
— Z wyjątkiem prób nie grała u mnie jeszcze niczego — przyznał nauczyciel. — Ale tekstu uczy się szybko i ma charakter, a to ją odróżnia od innych. Najwyraźniej występowała już wcześniej w sztukach. Nie wiem, czy zdoła się przygotować w ciągu trzech tygodni, ale jeżeli o to idzie, to ona jest najlepsza.
Szkolne koleżanki Tiffani z Florydy pewnie nie powiedziałyby o niej, że jest piękna. Jej rysy zanadto odbiegały od tego, co pospolite, by większość kolegów ze szkoły potrafiła właściwie je ocenić. Jej zaletą były oliwkowe oczy, spokojne i zamyślone; jasne piegi na bladej cerze; długie, rude z odcieniem brązowym rzęsy i wspaniałe, grube kasztanowe włosy. Chodziła wyprostowana, a nie przygarbiona jak wielu nastolatków, dlatego pewnie jej rówieśnikom wydawało się, że trzyma się na uboczu. — Frapująca — powiedziała o niej Amanda, gdy po raz pierwszy ją ujrzała.
Stała samotnie na scenie w bluzce z krótkimi rękawami i w dżinsach. Włosy miała ściągnięte w koński ogon, tak jak lubił jej ojciec. Była bardzo podenerwowana. Martwiła się tym, co jej powie pan Burton. Przypadkiem usłyszała, jak sprzedawczyni, która grała Hannah Jelkes mówiła, że Melvin może całkiem skasuje rolę Charlotte, jeżeli nowa dziewczyna nie będzie potrafiła w nią wejść. Pracowałam nad tą rolą tak ciężko, pomyślała Tiffani. Och proszę, proszę, niech to nie będzie zła wiadomość.
Tiffani opuściła wzrok, gdy Melvin Burton i komandor Winters dołączyli do niej na scenie. — No cóż — zaczai Melvin — przystąpmy od razu do rzeczy. Pierwsza scena z wami w hotelowym pokoju nie gra; tak naprawdę to jest klęska. Musimy wprowadzić parę zmian.
Melvin zauważył, że Tiffani nie patrzyła na niego. Delikatnie ujął jej podbródek i podniósł głowę tak, aż ich oczy spotkały się. — Musisz na mnie spojrzeć, dziecko. Chciałbym powiedzieć ci parę ważnych rzeczy. — Zauważył, że jej oczy napełniają się łzami, a lata doświadczenia podpowiedziały mu, w czym rzecz. Pochylił się do niej i wyszeptał tak, by nikt nie usłyszał. — Powiedziałem, że musimy wprowadzić parę zmian, a nie że wyrzucić scenę. Teraz pozbieraj się i słuchaj.
Burton powrócił do reżyserskiego tonu i zwrócił się do Wintersa. — W tej scenie, komandorze, postać którą pan gra, Shannon i młoda panna Goodalł podejmują grę, która później, w nocy, kończy się stosunkiem. W następnej scenie zostają nakryci in flagranti przez pannę Fełlowes. I to prowadzi do rozpaczliwej sytuacji, która sprawia, że Shannon jedzie do Maxine i Freda w Costa Verde.
— Nasza scena jednak nie gra, ponieważ nikt kto będzie ją oglądał, nie zrozumie, że to co wy robicie to gra miłosna..
Teraz, żeby to ułatwić, muszę zmienić tę część. Niech Shannon będzie już w łóżku, kiedy odkrywa, że Charlotte jest za drzwiami. To będzie jedyne wyjście. I muszę zmienić charakteryzację Charlotte tak, żeby mniej przypominała małą dziewczynkę. Ale jest jedna rzecz, której zrobić nie mogę… — Melvin przerwał i spoglądał to na Tiffani, to na Wintersa. Oboje wpatrywali się w niego nic nie rozumiejąc.
— Podejdźcie, podejdźcie oboje — powiedział Melvin niecierpliwie machając ręką. Znowu zawiesił głos. Lewą ręką ujął Tiffani, prawą komandora Wintersa. — W tej sztuce jesteście oboje przez jedną noc kochankami. Istotne jest, by publiczność w to uwierzyła, tymczasem ona wcale nie rozumie, dlaczego Shannon, tak jak iguana, jest u kresu wytrzymałości. Shannona doprowadzało do rozpaczy, że to jego właśnie wyrzucono z kościoła za rozwiązłość…
Oboje słuchali go, ale reżyserska intuicja Melvina podpowiadała mu, że wciąż do nich nie dotarł. Miał inny pomysł. Połączył ręce Tiffani i komandora. Gest ten podkreślił zamykając ich ręce w swoich dłoniach. — Teraz przez chwilę patrzcie na siebie. O tak — zwrócił się do Wintersa. — Ona jest piękną młodą kobietą, prawda komandorze?
Ich oczy spotkały się. — On jest przystojnym mężczyzną, prawda Tiffani? Chcę, żebyś sobie wyobraziła, że nieodparcie pragniesz dotknąć go, pocałować, że pragniesz jego nagości. — Tiffani zarumieniła się. Winters wiercił się niespokojnie. Melwin był zupełnie pewien, że przez chwilę widział tę iskrę.
— Otóż chcę — ciągnął dalej patrząc na Tiffani i zdejmując swoją dłoń z ich rąk — żebyście jutro wieczorem uchwycili to uczucie, gdy ukryjecie się w pokoju Shannona.
Chcę, żeby ono wybuchło, kiedy on zauważy, że tam jesteś.
A pan, komandorze — spojrzał teraz na Wintersa — pan jest rozdarty między przemożnym pragnieniem fizycznego zawładnięcia tą młodą dziewczyną, a prawie całkowitą pewnością, że będzie to ostateczna ruina waszych dusz i życia każdego z was. Wpadasz w pułapkę bez wyjścia, pamiętaj, boisz się, bo Bóg odpuścił ci już twoje dawne grzechy. Ale mimo to, ty w końcu ulegasz swemu pożądaniu i popełniasz następny niewybaczalny grzech.
Tiffani i komandor prawie równocześnie zdali sobie sprawę, że ich dłonie nadal są splecione. Przez chwilę patrzyli na siebie, potem niezgrabnie rozłączyli je. Melvin Burton wszedł między dwoje swych aktorów i objął ich.
— No, teraz wracajcie do domów i pomyślcie o tym, co mówiłem, a jutro przychodźcie i połamania nóg.
Yernon Winters tuż przed jedenastą wjechał pontiakiem na podjazd swego domu na przedmieściu Key West. Dom był cichy; tylko w kuchni i w garażu paliły się światła.
Niezmiennie jak gwiazdy, pomyślał. Hap w łóżku o dziesiątej, Betty o dziesiątej trzydzieści. Oczyma wyobraźni widział, jak jego żona idzie do sypialni ich syna i jak co wieczór poświęca chwilę na zdjęcie narzuty z łóżka i rozłożenie mu pościeli. Czy zmówiłeś modlitwy? — Tak, mamo — odpowiadał zawsze Hap. Potem całuje syna na dobranoc w czoło, wyłącza światło w jego pokoju i idzie do swojej sypialni. W ciągu dziesięciu kolejnych minut przebiera się w swoją piżamę, czyści zęby i myje twarz. Potem klęka obok łóżka, łokcie opiera na jego brzegu, a dłonie splata przed twarzą. — Dobry Boże, mówi na głos, a potem modli się z przymkniętymi oczyma, bezgłośnie poruszając wargami, dokładnie do dziesiątej trzydzieści. Pięć minut później zasypia.
Vernon poczuł dziwny niepokój, gdy przez salon przechodził na przeciwległą stronę domu, gdzie mieściły się trzy sypialnie. Coś go w środku poruszyło, coś, czego nie mógł dokładnie określić, co — jak przypuszczał — wiązało się z przedpremierowym podenerwowaniem i z tym, że Randy Hilliard nagle z powrotem pojawił się w jego życiu. Chciał z kimś porozmawiać.
Najpierw zatrzymał się obok pokoju Hapa. Wszedł cicho w ciemność i usiadł przy łóżku swojego syna. Hap twardo spał leżąc na boku. Mała nocna lampka stojąca obok łóżka oświetlała jego profil. Ależ ty jesteś podobny do matki, pomyślał Winters. Jesteście sobie tak bliscy, a ja prawie jestem gościem w swoim własnym domu. Delikatnie przyłożył dłoń do policzka Hapa. Chłopiec nie poruszył się. Jak mogę wynagrodzić ci to, że mnie ciągle nie ma? Delikatnie potrząsnął jego ramieniem. — Hap — odezwał się cicho — to ja, twój tata. — Henry Allen Pendleton Winters przetarł oczy, a potem szybko usiadł na łóżku. — Tak, tato — powiedział. — Czy coś się stało? Z mamą w porządku?
— Nie — odpowiedział ojciec, a potem roześmiał się.
— To znaczy tak, z mamą w porządku. Nic się nie stało.
Po prostu chciałem pogadać.
Hap spojrzał na zegar stojący obok łóżka. — Hm, no dobrze, tato, o czym chcesz pogadać?
Winters przez chwilę milczał. — Hap, czy w ogóle przeczytałeś egzemplarz scenariusza, który dałem tobie i matce, ten mojej sztuki?
— Nie, ojcze, nie za bardzo — odpowiedział Hap.
Przykro mi, ale po prostu nie mogłem się do niego zabrać. Myślę, że to mnie przerasta. — Ożywił się. — Ale nie mogę się doczekać, żeby cię jutro wieczorem zobaczyć w tym przedstawieniu. — Zapadło długie milczenie. — Hm, a tak w ogóle, to o czym to jest?
Winters wstał i wyjrzał przez otwarte okno. Zza zasłony dobiegały go delikatne głosy świerszczy. — To o człowieku, który traci swe miejsce u Boga, ponieważ nie chce, czy nie potrafi zapanować nad tym, co robi. To o… — Winters szybko odwrócił głowę i spostrzegł, że jego syn patrzy na zegar.
Poczuł ostry, przeszywający ból. Odczekał aż minie, potem odetchnął. — No, to może, synu, porozmawiamy o tym innym razem. Właśnie uprzytomniłem sobie, jak już późno.
Podszedł do drzwi. — Dobranoc, Hap — powiedział.
— Dobranoc, ojcze.
Minął pokój żony i poszedł do trzeciej sypialni, na końcu holu. Powoli rozbierał się uświadamiając sobie teraz, bardziej niż przedtem, swoje niespełnione pragnienie. Przez krótką chwilę pomyślał, żeby obudzić Betty, porozmawiać i może… Ale wiedział lepiej. To nie w jej stylu, pomyślał sobie. Nigdy nie było, nawet przedtem, gdy sypiali razem.
A po Libii, po nocnych koszmarach i snach, kto mógł winić ją za to, że chciała mieć swoją własną sypialnię?
Ubrany w slipy wsunął się do łóżka. Spowijała go uspokajająca pieśń świerszczy. A poza tym, ona ma swojego Boga, a ja mam swoją rozpacz. Nie łączy nas nic prócz Hapa. Żyjemy jak para obcych ludzi i obawiamy się każdego rozwiązania.