Oczekiwała, że Angel w przebraniu będzie nauczał astrofizyki na terenie Szkoły. Ale tam go nie znalazła. Nie zdziwiła się zbytnio. Miała się przecież zjawić w umówionym miejscu, jak tylko dotrze do miasta wieść o śmierci lorda Peace. Każda chwila zwłoki stanowiła zagrożenie dla Angela, który był znaną postacią i mógł zostać rozpoznany mimo przebrania.
Może czekał na nią do zmroku. Ale na pewno nie ośmieliłby się pozostać w obrębie murów miasta w nocy. Kręciło się zbyt wiele sowicie opłacanych języków, zbyt wiele oczu, które mogły dostrzec i zapamiętać nowego nauczyciela, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Ale może rankiem powróci znowu. Wciąż przebrana za chłopca szwendała się, jak i inni młodzi ludzie poszukujący nauczyciela, który by szczególnie ich zainteresował. Po bezsennej nocy była porządnie zmęczona. Ale do jej przygotowania należało też hartowanie mdłego ciała w bezsenności. Angel z ojcem przedłużali Patience czas czuwania i teraz nie wiedziała nawet, jakie są granice jej wytrzymałości.
Szybko zorientowała się, którzy z kręcących się w tłumie ludzi są szpiegami. Ich nie szkolił Angel ani lord Peace. Nie znali się więc na subtelnościach swojej profesji. Patience wiedziała, że nie ona jedna rozpoznaje tych fałszywych poszukiwaczy wiedzy. Wielu z nauczycieli zaczynało rozważniej dobierać słowa, by nikt nie mógł ich oskarżyć o zdradę. Patience wiedziała również, że szpiedzy, których tutaj widzi, nie są dla niej groźni. Obawiała się tylko takich, których nie potrafiła rozszyfrować.
Ruszyła w stronę królewskiego portu, dzielnicy magazynów i doków, która kiedyś stanowiła oddzielne miasto, a i teraz posiadała odrębną władzę i nawet osobne prawa. Na Wielkim Rynku śmierdziało rybami i kiełbasą, alkoholem i przyprawami. Tutaj nie mogła wałęsać się zbyt długo, nic nie kupując. Handlarze zatrudniali własnych szpiegów, którzy chronili ich przed złodziejami. Skierowała się więc w stronę budek tłumaczy. Przystanęła koło człowieka, który, tak przynajmniej głosił jego szyld, potrafił przekładać z aragant na dwelf, z dwelf na gauntish z gauntish na geblic, a potem jeszcze na potoczną mowę. I obiecywał nie zmienić przy tym jednego słowa. Ta ewidentnie kłamliwa reklama od razu jej się spodobała. Pochyliła się nad stołem przekładacza. Spojrzał na nią spod ciężkich brwi.
— Zabierz ręce z mojego stołu — powiedział w agarant — bo ci je odetnę.
Patience odpowiedziała w panx, którym posługiwała się tak, jakby wyssała go z mlekiem matki:
— Moje ręce za twoją torbę z prowiantem. Uważam, że to uczciwa transakcja.
Spojrzał na nią z ukosa.
— Nikt już nie używa panx — powiedział. — Sam go nie znam.
— Więc może przydałaby ci się moja pomoc? — zapytała w geblic.
— Nie rozumiesz, co mówię? Nie potrzebuję tłumacza panx.
— Przed chwilą użyłam geblic. — Teraz przerzuciła się na mowę gminną. — Tyle powinieneś zrozumieć.
— Nie spotkałem nigdy kupca geblinga, który by nie mówił w agarant, więc geblic też nikt nie potrzebuje. Skąd znasz panx i geblic?
— Jestem geblingiem.
— Masz świetnego fryzjera. — Uśmiechnął się. — Posłuchaj, chłopcze, mógłbym cię zatrudnić jako skrybę. Jak z twoim pisaniem?
— Jeśli będę mógł siedzieć tu w cieniu, schowany przed słońcem, to całkiem nieźle dam sobie radę.
— Ukryty przed słońcem i spojrzeniami gapiów, co?
— To nie spojrzenia gapiów niepokoją mnie, panie.
— Aha. Czyli obawiasz się innych spojrzeń. Siadaj, niewiele mnie obchodzi, przed kim się kryjesz. Chyba że chciałbyś mnie oszwabić. Choć — na babkę Kristosa — niewiele da się tu ukraść. Nazywam się Flanner. A przynajmniej tak jest napisane na mojej licencji.
Siedziała przez cały dzień i przepisywała swą wyszkoloną ręką wszystko, co Flanner naprędce nabazgrał. Często poprawiała, gdy tłumaczył jakieś wyrażenie zbyt dosłownie, gubiąc sens zdania. Jeśli nawet to dostrzegał, nie dał jej tego poznać. W południe posłał ulicznika po obiad i podzielił się z nią jedzeniem. Pod koniec dnia, kiedy wszyscy klienci już odeszli i nie było nic do roboty, Flanner wstał i zatarł dłonie.
— Jeszcze godzina, zanim zapadnie zmierzch. Co zamierzasz teraz zrobić? — zapytał.
— Pomóc ci złożyć kram.
— A potem?
— Poprosić cię o sześć miedziaków za dzień mojej pracy.
— Zacznijmy zatem od kramu. — Złożyli cztery kije i markizę, dwa kije stały się osiami koła, a stół wozem.
— Posłuchaj teraz, chłopcze, wydaje mi się, że trzy razy dzisiaj stawałem przy pisuarze, a ty ani razu.
— Jedni mają większe pęcherze od drugich — powiedziała. Ale wiedziała już, że on nie ma zamiaru jej płacić, a w dodatku bliski był odgadnięcia, z kim ma do czynienia, jeśli już tego nie odgadł. Sięgnęła we włosy i wyciągnęła pętlę. Owinęła ją wokół jego nadgarstka i uśmiechnęła się.
— Dwadzieścia pięć miedziaków — powiedziała — albo twoje życie. Bardziej zobaczył pętlę, niż ją poczuł. Wystarczył lekki nacisk, a już na skórze pojawiły się krople krwi. Sięgnął drugą ręką po sakiewkę, wiszącą przy pasku.
— Więc jednak jesteś złodziejem — zawyrokował.
— Mam za sobą dzień uczciwej pracy — powiedziała. — Ale kiedy ktoś próbuje mnie oszukać, podnoszę stawkę. Opróżnij sakiewkę.
Wysypał monety na stół.
— Odlicz dukata i pięć miedziaków, i schowaj je z powrotem.
Zrobił to, uważając, by przy niezręcznym ruchu nie przeciąć sobie głębiej nadgarstka. Kiedy zaciągnął rzemyk sakiewki, Patience złapała ją jedną ręką, jednocześnie pętla zsunęła się z jego dłoni. Nie próbował nic jej zrobić, ściskał tylko krwawiący nadgarstek z wyrazem ulgi na twarzy.
— I pamiętaj, że pleiok może być użyty zarówno, by wyrazić czas przyszły, jak i przeszły. Masz z tym kłopoty. — Zniknęła w mroku.
Mijał kolejny dzień pobytu Patience w publicznym miejscu, a Angel wciąż jeszcze jej nie odnalazł. Bez wątpienia opowieść o chłopcu, który zna cztery języki i zranił tłumacza, dotrze do jego uszu z samego rana. Takie wiadomości roznosiły się szybko po tawernach. Niestety, szpiedzy króla usłyszą to również. Nie mogła już dłużej czekać, aż Angel natrafi na jej ślad.
Pieniądze w sakiewce wystarczą jej, by kupić bilet na prom płynący w górę rzeki. Wszystkie, które opuszczały miasto, były pilnie obserwowane, ale prom wiozący hazardzistów i graczy do Zmyków najwyraźniej nie został zaszczycony strażnikami. Stróż, który przyjął od niej trzy miedziaki, spojrzał krzywo.
Patience wpatrywała się w pokład, unikając jego spojrzenia. W tym towarzystwie wyglądała widocznie na złodziejaszka. Nic dziwnego. Tylko zamożni grali w Zmykach, a ona niewątpliwie nie śmierdziała groszem. Ale Angel tuż przed wyjazdem rzucił żartobliwą uwagę, że zamierza zbić majątek w Zmykach, wykorzystując swe talenty matematyczne. Był to jedyny ślad, jakim mogła podążać.
Dopłaciła jeszcze miedziaka, żeby dostać na promie pojedynczą kabinę. W porcie stała długa kolejka oczekujących. Za Patience ustawiła się bardzo gruba kobieta o nieprzyjemnym oddechu. Bez przerwy potrącała dziewczynę to brzuchem, to biustem, jakby pośpieszając ją. Patience znosiła to cierpliwie, nie chcąc robić sceny. Ale kiedy stojący przed nią mężczyzna wkroczył na pokład, Patience z przerażeniem zobaczyła, że kobieta wpycha się do kabiny razem z nią.
Nigdy nie wyobrażała sobie, że będzie musiała zabić kogoś równie grubego. Jak głęboko trzeba zagłębić broń, by dosięgnąć jakiegoś ważnego organu? Nieważne, gardło zawsze jest gardłem. Zanim kobieta zamknęła za sobą drzwi, Patience trzymała już swoją pętlę przy jej szyi.
— Jeden krzyk i nie żyjesz — powiedziała.
Kobieta nie wydała żadnego dźwięku.
— Nie chcę cię zabijać — ciągnęła Patience. — Nie mam pojęcia, czy chciałaś mnie okraść, czy miałaś jakieś inne zamiary, ale jeśli będziesz siedzieć cicho, dopłyniesz żywa do miejsca przeznaczenia.
— Proszę — wyszeptała gruba kobieta.
Patience zacisnęła pętlę. Nagłe osłabienie oporu powiedziało jej, że przecięła ciało.
— Mówiłam, bądź cicho! — rozkazała Patience.
— Angel — kwiknęła kobieta.
Tego Patience zupełnie się nie spodziewała. Zewsząd wypatrując nieprzyjaciół nie pomyślała ani przez chwilę, że kobieta może być sprzymierzeńcem.
— Co z Angelem?
— Płynie następnym promem. Na wszystkie świętości i najsłodsze zapachy, weź tę rzecz z mojej szyi. Mówił, jaka jesteś niebezpieczna, ale nie, że szalona.
— A kim ty jesteś?
— Sken. Właścicielka łodzi. Chyba się zmoczyłam.
— Nie szkodzi. W odróżnieniu ode mnie nie potrzebujesz prywatnej kabiny. Wyjdź stąd.
— Aleś ty paradna! I jak myślisz, co powiedzą ludzie, kiedy wyjdę stąd z zakrwawioną szyją?
— Że złożyłaś niecną propozycję młodemu chłopcu, a on cię dość energicznie odprawił. Spotkamy się przy relingu. Teraz idź już.
— Jesteś małym gównem — mruknęła Sken. I wyszła trzymając się dłonią za kark.
Patience zabarykadowała drzwi. Wreszcie mogła ulżyć sobie. To był naprawdę ciężki dzień. Zrozumiała, dlaczego głowy poddawały się tak łatwo, gdy czerwie grały na ich potrzebach fizjologicznych.
Więc Angel w końcu ją odnalazł. Musiał już od jakiegoś czasu czekać na chwilę, kiedy trafia się okazja przesłania informacji. Kimkolwiek była ta kobieta, Angel jej zawierzył. Prawdopodobnie pewną rolę w jego planach odgrywało to, że posiadała łódź i umiała żeglować.
Ale czy dla Patience też miało się to okazać ważne? Zastanawiała się, jak teraz powinna traktować Angela. Był niewolnikiem ojca, a więc powinien stać się jej własnością. Jednak wiedziała, że tak naprawdę wcale do niej nie należy. Nie tylko dlatego, że nie może zabrać go na dwór i dochodzić tam swoich praw. Angel nie służył jej ojcu ze strachu, ale powodowany miłością i lojalnością. Lord Peace często powtarzał jej podczas lekcji rządzenia, że lojalności nie da się przekazać lub odziedziczyć. Każdy nowy pan musi na nią od początku zapracować. Było całkiem prawdopodobne, że Angel zupełnie nie czuł się zobowiązany do lojalności wobec swej uczennicy. Mógł też uważać, że powinien nadal wykonywać polecenia lorda Peace.
Natomiast Patience wcale nie czuła się zobowiązana do spełniania woli ojca. Posłuchała go po raz ostatni, wyrzucając jego głowę z urwiska do morza. Teraz już nie musi liczyć się z jego pragnieniami. Nie jest już dzieckiem. Sama może decydować, jak postąpić z ciężarem proroctwa, towarzyszącym jej od dnia narodzin. Z przeznaczeniem, przez które jej dziad został zrzucony z tronu, a przyrodni bracia wymordowani.
Los, który spotkał także jej matkę. Droga mama, tak okrutnie zgładzona rękami ojca. Dla mnie, wszystko dla mnie. Mamo, gdybym tylko mogła, umarłabym za ciebie. Ale ty swoją śmiercią okupiłaś wszystko, co otrzymałam przez te lata. Nauczyłam się być groźnym przeciwnikiem i przeprowadzać własną wolę. Czyż nie zabijałam w imieniu króla? Czy nie zostawiłam skrytobójcy, czyhającego na moje życie, ze sztyletem wbitym w oko? Czyż nie wykradłam głowy ojca z dworu niewolników, kiedy żołnierze szukali mnie po całym pałacu? Nie jestem małym dzieckiem ani bezbronną heptarchinią, którą życie w zbytkach uczyniło słabą. Nie odwracam się z niewiarą od drogi, jaką mi wyznaczyło proroctwo, ale nie będę nawet w połowie tak miękka, jak spodziewał się prorok. Okażę się więcej niż równą partnerką dla Nieglizdawca, kimkolwiek on jest.
Wychyliła się przez bulaj w kabinie. Wioślarze cięli rzekę, odpychając fale ku zachodowi — w stronę morza. Wysokie mury więzienia zwanego Wesołym Piekiełkiem wyłaniały się pośród ciemnej nocy. Kiedy minęli wyspę, ukazały się światła Heptam, położonego za bagnami. Teraz znalazłam się poza murami więzienia, pomyślała. Wyrwałam się z pałacu królewskiego i mogę tam powrócić tylko jako królowa. Wiedziała, że ze wszystkich zadań, jakie czekały ją w życiu, odebranie heptarchii będzie najtrudniejsze. Patience postanowiła na razie postawić przed sobą inne cele. Heptarchia przyjdzie sama w odpowiedniej chwili.
Królewski pałac nie był jedynym więzieniem, z którego się uwolniła. Mury zawsze najmniej ją ograniczały. Pozostawiała za sobą bezustanną dyscyplinę. Wieczne testy i zadania. Już nigdy nikt, kierując się własnymi pragnieniami, nie będzie za nią decydował. Teraz wypełni misję, do której została zrodzona. Pójdzie do Spękanej Skały, wielkiego miasta na Stopie Niebios, wznoszącej się w centrum świata. Jak mogła, choćby przez moment, pomyśleć, że jej droga wiodła w innym kierunku?
Na samą myśl o Spękanej Skale poczuła mrowienie na skórze i pragnienie silniejsze niż wszystko, co czuła w swoim życiu. Spękana Skała. Tam prowadzą wszystkie drogi, tam spływają wszystkie rzeki, tam wiąże się czas i kończy wszelkie życie.
Te słowa rozbrzmiewały jak werbel w jej głowie.
Tam prowadzą wszystkie drogi.
(Ale ojciec zabił matkę…)
Tam spływają wszystkie rzeki.
(… żeby uratować mnie przed kimś…)
Tam wiąże się czas.
(…kto czeka i wzywa, wzywa…)
Tam kończy się wszelkie życie.
Z każdym słowem, z każdym uderzeniem serca wypełniała ją coraz większa namiętność. Wiedziała, co to jest. Nikt nie musiał jej tego tłumaczyć. Zew Spękanej Skały.