Rozdział 17 DOM MĄDRYCH

— Powinnaś była więcej ćwiczyć na łodzi — powiedział Ruin.

Patience nie mogła złapać tchu. Z Reck także było nie lepiej. Tylko Ruin wydawał się nie poddawać zmęczeniu, kiedy pokonywali biegiem wąskie uliczki.

Mimo jego wytrzymałości to Patience, jak dotąd, wybierała drogę, przemykając się pomiędzy budynkami, wdrapując na dachy, drabiny i kraty. Geblingi nie były obeznane z miejskim krajobrazem; nie miały wyczucia, gdzie zaprowadzi ich ślepa uliczka ani który budynek połączony będzie z następnym poziomem. Za to Patience w latach dzieciństwa często wdrapywała się na różne pałace i publiczne budynki na Królewskim Wzgórzu, gdzie część obszaru była równie gęsto zaludniona i tłoczna jak Spękana Skała.

Słyszeli za sobą przekleństwa żołnierzy, ale zakręt drogi wyprowadził uciekinierów za występ muru i skrył przed ich wzrokiem. Patience zauważyła otwartą bramę, prowadzącą do niewielkiego ogrodu na uboczu. Rozejrzała się szybko, szukając drogi ucieczki. W ogrodzie stał jednopiętrowy budynek, za którym wznosił się kamienny mur, łączący się ze ścianą góry. Najprawdopodobniej mur stanowił element konstrukcyjny drogi na wyższym poziomie. Rura kanalizacyjna wystawała parę metrów powyżej muru. Aby spływające ścieki nie zatruwały mieszkańców, budowniczowie połączyli rurę z szerokim, drewnianym kanałem ściekowym, który prowadził aż do beczki zbiorczej. Patience i geblingi do tej pory zawsze natykali się na drabiny, schody lub windy, które umożliwiały przedostanie się na wyższy poziom, lecz najwyraźniej te dwa obszary były oddzielone i jedynym, co je łączyło, była kanalizacja. Patience wydawała się ona bitym gościńcem prowadzącym ku bezpieczeństwu.

Problem w tym, że podczas wspinaczki nie będą mogli nigdzie się ukryć. Ale jeśli przyczają się w ogrodzie, żołnierze mogą ich nie zauważyć. Zanim Nieglizdawiec zorientuje się, co się stało, i skieruje swą armię znowu we właściwym kierunku, minie kilka minut. Choć jest tak potężny, nie potrafi widzieć oczami tych, którymi rządzi, ani nawet rozumieć ich świadomych myśli. Może ich tylko popychać w wybraną przez siebie stronę. To dawało Patience trochę czasu i pole do manewru. Tylko dlatego Reck i Ruin nie zostali jeszcze zabici, a Patience pozbawiona ich pomocy.

Wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę w ciągu jednej zaledwie sekundy. Wciągnęła oba geblingi przez bramę ogrodu. Była lekko uchylona, w przejściu leżały śmieci — widomy znak, że właściciel jej nie używał. Patience starała się niczego nie dotykać. Poprowadziła swych towarzyszy w głąb ogrodu, za spiętrzone skrzynki, które pozwoliły im ukryć się przed oczami przechodniów. Sama powróciła do bramy, czekając z pętlą w ręku. W bramie mogła się zmieścić tylko jedna osoba. Da sobie z nią radę. A jeśli będą mieli szczęście, nikt się nie zjawi.

Usłyszeli tupot żołnierskich butów. Kapitan wykrzykiwał rozkazy. Potem kroki przycichły, odgłos marszu oddalił się.

Patience już miała odejść od bramy i dołączyć do geblingów, ale Ruin zamachał do niej gwałtownie, sygnalizując: „wracaj”. Obróciła się dokładnie w chwili, kiedy żołnierz z nastawionym do przodu mieczem wkroczył przez bramę. Błyskawicznie zarzuciła mu pętlę na szyję i zacisnęła ją. Przypadkiem pętla spadła dokładnie w miejsce, gdzie chrząstka łączyła dwa kręgi na karku. Siła i szybkość jej ataku były tak duże, że kręgosłup został natychmiast przecięty. Głowa zachybotała się i spadła z ramion. Zarówno ruch ciała, jak i pętli spowodowały, że głowa potoczyła się na Patience, trafiając ją w pierś, a potem dopiero na ziemię.

Angel powiedział, że tego nie da się zrobić, pomyślała. Mówił, że nie uda mi się odciąć ludzkiej głowy jednym pociągnięciem pętli.

A w tej samej chwili pojawiła się w jej głowie inna myśl: Nigdy nie zmyję tej krwi.

Ciało żołnierza, wciąż utrzymując się w pionie, zrobiło krok przed siebie, jego ręce wyciągnęły się do przodu jakby w obronie przed upadkiem. Potem już korpus nie otrzymał żadnego polecenia od mózgu i opadł na ziemię.

Patience natychmiast wciągnęła zwłoki do ogrodu, aby nikt nie mógł zobaczyć ich z zewnątrz. Przyłożyła głowę do tułowia i umocowała kawałkami skały. Niech nie zauważą od razu, że nie żyje. Mógł to być bezużyteczny manewr, ale Angel nauczył ją, że takie drobiazgi zazwyczaj się jednak opłacają. Zyskiwało się więcej czasu, niż traciło. A poza tym to osoba, która znajdowała ciało, powodowała odłączenie głowy. Wszystko stawało się znacznie bardziej przerażające — i przez to demoralizujące.

Ruin i Reck domyślili się już, jaki ma być kolejny ruch, i wdrapywali na dach domu. Po pokonaniu kilku innych doszli w tym do pewnej wprawy. Schowani za komin starali się pozostać niewidoczni dla przechodzących ulicą ludzi. Patience szybko do nich dołączyła. Miała znacznie większe doświadczenie we wspinaniu. Za chwilę już była na czele.

Na dachu pracował chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni. Reperował gont i trzymał w ręku młotek. Na ich widok w jego oczach pojawił się morderczy błysk. To patrzył Nieglizdawiec, który chciał ich powstrzymać, wykorzystując chłopca i jego narzędzie. Patience widziała, jak wzrok dziecka prześlizguje się po niej i zatrzymuje na geblingach. Na jego twarzy malowała się nienawiść.

— Nie chcę cię zabijać — powiedziała Patience.

— Idźcie stąd, wynocha! — krzyknął chłopak do geblingów. — Wy, nieczyste nasienie!

Reck nałożyła strzałę na łuk.

— To tylko dziecko — zawołała Patience. — On nie odpowiada za to, co robi.

— Ja też nie — odparła Reck.

Zanim jednak zdołała posłać strzałę, Patience skoczyła w bok i uderzyła chłopca w brzuch. Stracił równowagę i upadł na kamienną ścianę. Ale młotka nie wypuścił. Więc musiała go uderzyć jeszcze raz. Tym razem usłyszała trzask łamanych żeber.

— Żyj! — krzyknęła do niego. — Żyj i przebacz mi! Potem pobiegła, prowadząc geblingi do rury ściekowej.

— Żeby nas pokonać, Nieglizdawiec musi tylko wysłać armię dzieci — stwierdził ponuro Ruin. — Zachowaj swe współczucie na czas, kiedy nie będziemy walczyć o życie.

— Zamknij się, Ruin — burknęła Reck. Popchnęła ręką rurę kanalizacyjną, która zachwiała się. — Mamy się po tym wspinać? To ceramika. Złamie się.

— Szkielet jest drewniany — powiedziała Patience. A w murze są wgłębienia. Łatwo się wchodzi. — Udowodniła to, wdrapując się po występach muru obok rury. Ruin i Reck ruszyli za nią.

Usłyszeli krzyki rozlegające się na dole. To wrócili żołnierze. Patience i geblingi byli teraz zupełnie odsłonięci. Nie mieli gdzie się schować. Tak widoczni jak karaluchy na białej ścianie, a nawet w połowie nie tak szybcy. Patience wiedziała, że jedynym ich ratunkiem jest wdrapywać się czym prędzej coraz wyżej i wydostać się z zasięgu strzał żołnierzy.

— Może uda mi się stąd paru trafić — powiedziała Reck. Kobieta gebling była wyraźnie sfrustrowana, gdyż przez cały dzień nie miała sposobności użyć broni.

— Choćbyś zabiła pięciu, nadal pięćdziesięciu będzie do nas strzelać — stwierdziła Patience.

Dotarła do miejsca, w którym rura kanalizacyjna wychodziła ze ściany. Niestety, mur był tu nowszy i erozja jeszcze nie zdążyła wyżłobić pęknięć, na których mogłaby się oprzeć całym ciężarem. Z nogą w ostatniej szparze, rękami chwyciła rurę. Równowaga była dość chwiejna, ponieważ rura nie została porządnie zacementowana.

Pomyślała, że jeśli rzeczywiście chce pokrzyżować szyki Nieglizdawca, wystarczyłoby teraz tylko odchylić się lekko do tyłu i byłoby po wszystkim. Ale w chwili, kiedy poczuła takie pragnienie, wypełniła ją desperacka chęć życia. Złapała się palcami za szczyt ściany. Kamienie trzymały mocno, zaczęła się podciągać. Było to trudniejsze niż podciąganie się na gałąź drzewa, nie mogła rozbujać się należycie i nadać ciału siły rozpędu. Ale powoli, czując coraz mocniejszy ból w mięśniach, wreszcie miała mur na wysokości pasa. Podciągnęła się ostatnim wysiłkiem.

Po tej stronie droga biegła pół metra poniżej muru zabezpieczającego pojazdy przed stoczeniem się z góry. W chwili, gdy stanęła na twardym gruncie, poleciał grad strzał. Oczywiście Nieglizdawiec nie chciał, by ktokolwiek ją zranił. Teraz tylko geblingi wisiały na ścianie. Były co prawda wysoko i stanowiły trudny cel, ale nic ich nie chroniło. Prędzej czy później jakaś strzała musiała je trafić.

— Nie mogę dosięgnąć! — krzyknął Ruin.

Oczywiście. Geblingi, które były od niej niższe, nie mogły dokonać tego, co ona. A Patience podejrzewała, że już nie starczy jej siły, by wciągnąć je na górę.

W tym samym momencie Nieglizdawiec wzmocnił swój zew. Zostaw ich. Nieczyste stworzenia, owłosione i gruboskórne, przypominają ludzi, ale sekretnie pragną cię zdradzić i zabić. Musiała użyć wszystkich sił, by mu się przeciwstawić i nie pobiec do niego. Jej przyjaciel, jej kochanek.

Przywołała w pamięci słowa Willa, który mówił, że jej pragnienia nie są nią samą. Wyobraziła sobie, że namiętność, którą wywoływał w niej Nieglizdawiec, pozostaje jakby obok, podczas gdy jej ego nie poddaje się emocjom. Dzięki temu nie musiała robić tego, co jej nakazywały szaleńcze pragnienia.

Ściągnęła przez głowę suknię, przywiązała ją do płaszcza. Potem, w samej koszuli, drżąc z zimna usiadła, zapierając się nogami o mur, i przerzuciła sukienkę przez ścianę. W lewej ręce ściskała węzeł, w drugiej skraj płaszcza. Zaparła się, wykorzystując siłę całego ciała, a nie tylko rąk.

— Sądzisz, że mam się po tym wdrapywać? — krzyknął Ruin.

— Nie musisz, jeśli umiesz latać — odkrzyknęła mu. Nieglizdawiec atakował ją gniewem, ciskał gromy w jej umyśle, ale opierała się, mimo że pragnęła odejść i zostawić geblingi na pastwę losu. Zrobię to, co postanowiłam — powtarzała w myślach, a nie to, na co mam ochotę, i czuła jak emocjonalna część jej jaźni staje się coraz mniejsza, jakby uciekała przed nią. To dzięki Willowi, pomyślała. On swym milczeniem, siłą, mądrością potrafi odepchnąć wszystkie niepożądane uczucia.

Materiał zaczął się drzeć, najpierw trochę, potem coraz bardziej, ale w tym momencie głowa Ruina ukazała się nad ścianą. Kiedy znalazł się już koło Patience, przechylił się przez ścianę i wykrzykiwał słowa zachęty do Reck. Nagle z drugiej strony muru rozległ się krzyk.

— Trafili ją — powiedział Ruin. Potem zawołał w stronę siostry: — To nic, wcale cię nie boli, wspinaj się dalej, no już.

Po ciężarze skonstruowanej z materiału drabiny Patience czuła, że Reck prze w górę. Ruin wychylił się, złapał siostrę za ramię i pomógł jej się wdrapać. Strzała tkwiła w jej lewym udzie, ale gebling miał rację, bez kłopotu dało sią ją wyciągnąć. Reck dyszała ciężko, jej oczy wyrażały przerażenie.

— Nigdy — powiedziała — nigdy więcej nie będę nigdzie się wspinać. Mam lęk wysokości.

— I ty chcesz traktować Spękaną Skałę jak dom? — spytała Patience. Sprawdzała sukienkę. Materiał nie wytrzymał tarcia o mur, rozpadła się po prostu w rękach. — Cieszę się, że było was tylko dwoje — powiedziała. — Trzecie po prostu by spadło.

Odwiązała płaszcz od sukienki. Strzała upadła jej pod nogi. Przerzuciła ją z powrotem ponad ścianą.

— Mam nadzieję, że trafi w czyjeś oko.

Ruin przyglądał się jej.

— Dlaczego nie zostawiłaś nas?

— Myślałam o tym — przyznała.

— Wiem, czuliśmy cień myśli, które ci przesyłał.

— No cóż, jeśli mam brać ślub, to potrzebuję gości na wesele. Muszę wziąć was ze sobą. — Żart zabrzmiał gorzko. Zawinęła płaszcz wokół bioder, żeby chronić choć kawałek ciała przed zimnym wiatrem, który hulał po nie osłoniętej drodze. — Muszę też ogrzać się przy ogniu.

— Przynajmniej przez chwilę nie musimy gnać do przodu. — Reck próbowała stanąć na zranionej nodze. — Boli — jęknęła.

Ruin rozejrzał się wokół.

— Gdybym tylko znalazł odpowiednie ziele…

— Mówią, że cokolwiek rośnie na tej planecie, rośnie też w Spękanej Skale.

— Gdzieś w Spękanej Skale.

— Tam widać kępę drzew — wskazała Patience. — I jeśli będziemy mieli szczęście, nie natkniemy się na nikogo nasłanego przez Nieglizdawca.

Tutaj domy stanowiły już rzadkość, po kilku minutach marszu znaleźli się pomiędzy ogrodami. Szli drogą wiodącą skrajem dużego sadu. Drzewa były karłowate, bo tylko takie mogły rosnąć na tej wysokości. Dawno już straciły liście. Ruin szwendał się pomiędzy nimi. Wreszcie zawołał Reck i przyłożył włochatą roślinkę do jej rany.

— Nie możemy się tu na długo zatrzymać — powiedziała przytrzymując liść. — Niedługo kogoś na nas naśle.

— Nigdy w życiu nie pracowałam tak ciężko — wyznała Patience. — Jestem taka zmęczona.

— Nie spaliśmy od chwili zejścia z łodzi — rzekł Ruin. — Nieglizdawiec już się cieszy. Wie, że kiedyś musimy się wreszcie zdrzemnąć.

— Teraz — powiedziała Patience.

— Nie — odparła Reck. — Idźmy wyżej. Tam, gdzie nie ma ani ludzi, ani geblingów, których by mógł przeciwko nam użyć.

Patience zobaczyła, że na ich poziomie nadciągają z zachodu ciężkie chmury.

— Idzie mgła — stwierdziła. — Możemy schować się we mgle.

— To nie będzie mgła, tylko śnieg — poprawił ją Ruin. — Potrzebujemy schronienia. I rzeczywiście musimy dostać się wyżej.

— Czy nadal nie możemy skorzystać z tuneli? — zapytała Patience. — Tunel dawałby schronienie, a jednocześnie byłby najprostszą drogą wiodącą do Nieglizdawca.

— O tak, oczywiście — powiedział Ruin. — Tyle tylko, że wejścia zdarzają się rzadko na tej wysokości. Dotarliśmy prawie do granicy zamieszkiwanego obszaru. Musimy znaleźć inną drogę.

Ziele podziałało i Reck mogła już za nimi nadążyć. Nie dokuczał jej ból, chociaż nadal krwawiła. Wreszcie znaleźli schody prowadzące po stromym zboczu na następny poziom. Brama na dole była zachęcająco otwarta. Brama na górze nie witała równie gościnnie.

— Mogliby być przynajmniej na tyle przyzwoici i zamknąć również wejście na dole — powiedziała Reck.

Ale wyszkolona na dyplomatę Patience wśród innych nauk poznała również i tę, że właściciel zakłada prosty zamek wtedy, gdy niezbyt poważnie traktuje ochronę swej prywatności. Przy użyciu strzałki otworzyła go w kilka chwil.

Znaleźli się w dużym ogrodzie, tym razem bez drzew. Na jego końcu wznosiła się potężna ściana Stopy Niebios. Tutaj skała nie była wygładzona. Do środka prowadziło kilka grot. Od czasu przybycia do Spękanej Skały nie widzieli tak naturalnego kamienia. Wyglądał, jakby żaden człowiek nie położył na nim nigdy ręki.

— Czy to już szczyt? — zapytała Patience.

Reck potrząsnęła głową.

— Szczytem jest lodowiec, ale miasto nie może rozprzestrzeniać się wyżej. Przynajmniej na razie.

— Czy wiecie, gdzie jesteśmy?

— Wiedziałbym, gdybym znalazł się w grocie — odpowiedział Ruin.

Szli w stronę wejścia pomiędzy dwoma żywopłotami, gdy nagle znaleźli się w chmurach, które całkowicie zasłoniły im widoczność.

Natychmiast zatrzymali się, sprawdzając dotykiem swoją obecność, chwycili się za ręce, by nic ich nie mogło rozdzielić.

— Twoja dłoń jest lodowata, heptarchini — powiedziała Reck. — Cała drżysz.

— Ona nie ma futra — przypomniał Ruin. — Musimy ją ogrzać, póki jesteśmy w chmurze.

— On nie chce, żebym zwlekała — wyszeptała Patience. — Już tak długo na mnie czeka.

Położyli się na ziemi, Reck z jednej strony dziewczyny, Ruin z drugiej, osłaniając ją najlepiej jak mogli od śniegu, który zaczął w tej chwili sypać.

— Czy wszystko w porządku? — zapytała w pewnej chwili Reck.

— Mogę myśleć jedynie o tym — powiedziała Patience — jak bardzo go pragnę. — Potem cicho zaśmiała się. — I jeszcze o tym, jak bardzo chce mi się spać.

Przytulili ją mocniej i w ciepłym uścisku geblingów zasnęła.

Chmura odpłynęła, ale zostawiła po sobie grubą warstwę śniegu i mroźne powietrze. Ból w udzie Reck wzmógł się. Był na tyle silny, że ją obudził. Reck nie czuła oddechu śpiącej koło niej dziewczyny. Milcząco zawołała brata.

Ruin otworzył jedno oko.

— Jak ona się czuje? — wyszeptała Reck.

— Jest słaba. Ale myślę, że on tego właśnie chce.

— Jaskinia wiele tu nie pomoże, w środku jest chłodniej niż na zewnątrz.

— Wstań i rozejrzyj się, może zobaczysz jakieś światło — nakazał jej Ruin. — Ja zostanę z dziewczyną.

Reck oderwała się od śpiącego ludzkiego stworzenia. W oddali dostrzegła pełgające światełka. Czekała ich długa droga w ciemnościach.

— Szmat drogi — powiedziała Reck. — Ale nie możemy iść po pomoc. Więc trzeba ją wziąć ze sobą, choć jest tak zimno. — Reck uklękła i potrąciła nagie ramię Patience, a potem potrząsnęła nią lekko. — Ona się nie budzi.

Jakby w odpowiedzi Reck poczuła coś, czego nie doznała w czasie całej wspólnej wędrówki z Patience: Nieglizdawiec odrzucał ich. Teraz, tak blisko jego leża, uczucie to uderzyło w nią z taką siłą, że nie mogła złapać tchu. Krzyknęła z bólu.

— Zbytnio się zbliżyliśmy do niego! — załkała.

Ponieważ Patience zapadła w głęboki sen, Nieglizdawiec mógł całą swą siłę skupić na odpychaniu ich.

— Obudź ją! — jęknął Ruin.

Reck ledwie go słyszała. Nie mogła właściwie myśleć o niczym innym jak o naglącej potrzebie ucieczki w dół po zboczu. Marzyła, by rzucić się ze skały w Żurawią Wodę. Wstała i ruszyła w stronę muru.

— Nie! — wrzasnął Ruin. Złapał ją za nogę. Chociaż odpychanie działało na niego z równą siłą, miał większą wprawę w stawianiu oporu. Rana dodatkowo osłabiła Reck, więc musiał siostrę przytrzymać.

— Obudź się! — wrzasnął do Patience. — Obudź się, by znowu musiał cię wzywać.

— Puść mnie! — krzyczała Reck. — Chcę skoczyć!

— On chce nas zabić! — nie dawał za wygraną Ruin, chociaż sam miał ochotę wykonać samobójczy skok.

— Co tu się dzieje? — doszedł ich nagle z oddali czyjś głos.

— Gdzie jesteście, tralala? — wyśpiewywał ktoś inny.

— Jest zimno jak w zamku królowej zimy! — wykrzyknął jeszcze ktoś. Kimkolwiek byli, najwyraźniej cała grupa bawiła się świetnie.

— Tutaj! — krzyknął Ruin. — Pomocy!

— Puść mnie! — wrzeszczała Reck.

Potencjalni wybawcy zbliżali się. Ruin zobaczył tylko, że są to ludzie.

— Nie szarp jej! — krzyknął jeden.

— Pomóżmy mu — odezwał się drugi w tej samej chwili.

Byli starzy, a zachowywali się jak pijani lub szaleni. Ruin wątpił, czy zdołają powstrzymać Reck. Tylko jedno mogło ich uratować.

— Obudźcie tę, która leży na ziemi. Tam, dziewczyna na śniegu — obudźcie ją.

— Spójrzcie. Nie za ciepło ubrana…

— Na śniegu, to nie najmądrzejsze.

— Dobrze, że nadeszliśmy. Wiemy, co trzeba zrobić. Postawili Patience na nogi.

— Poklepcie ją! — krzyknął Ruin.

Doszedł go dźwięk uderzeń. I nagle usłyszał głos Patience:

— Przestańcie.

I w tym samym momencie pragnienie śmierci ustąpiło. Reck przestała się wyrywać.

— Zabierzmy to przemarznięte stworzenie do domu…

— Tak — powiedział Ruin. — Ale z nami. Ona nie może iść bez nas…

— Czy chcemy towarzystwa geblingów?

— O, one są całkiem w porządku. Przecież, mimo wszystko, to jest ich miasto. Bardzo miłe geblingi.

— Tak. Weźcie nas wszystkich — powtórzył Ruin.

Jakieś ręce pomogły mu wstać. Inni podtrzymali Reck, która była zbyt wyczerpana, by zrobić choć krok o własnych siłach. Patience szła przed nimi, szepcząc:

— Idę, no idę, to nie jest droga…

— Ale oczywiście, że to jest droga. My znamy drogę, czyż nie? Czy to nie jest droga?

Na obu końcach długiego, niskiego pokoju płonął ogień. Było wręcz gorąco. Ruin i Reck usiedli po bokach Patience i trzymali ją za ręce. Zwrócili twarze w stronę paleniska. Starzy ludzie kręcili się wokół nich, rzucając cały czas jakieś bezsensowne uwagi.

Patience starała się nie zważać na nich. Zamartwiała się, jak wyrwą się z tego miejsca. Oczywiście burza śnieżna nie miała nic wspólnego z Nieglizdawcem. Ale potrafił ją znakomicie wykorzystać do własnych celów. Teraz bała się zasnąć. Jeżeli nie będzie przez cały czas czuwać, nie uda jej się uchronić Ruina i Reck. Zabiją się albo uciekną. To wszystko było takie skomplikowane. Potrzebowali jej pomocy, by dostać się do Nieglizdawca. Ona potrzebowała ich, by zabili Nieglizdawca, zanim się z nią połączy. A Nieglizdawiec był taki silny. Nie mogli się z nim mierzyć. Nikt nie mógł się z nim mierzyć.

— Nie — powiedziała Reck.

— Czy on tobie robi to samo? — zapytał Ruin.

— Czuję rozpacz. Wiem, że nie może się nam udać.

Patience skinęła głową.

Paplający staruszkowie zainteresowali się ich rozmową:

— O czym te dzieciaki rozmawiają? Głowa do góry, nie ma nad czym rozpaczać. To jest szczęśliwe miejsce, więc nie róbcie takich ponurych min. Może zaśpiewamy, co?

Kilku rozpoczęło śpiew, ale ponieważ nikt nie pamiętał słów, melodia też wkrótce zamarła.

— Potrzebujemy Willa — powiedziała Reck.

— Po co? — zapytał Ruin. — Tutaj nie ma nic do orania, a jedyną osobą z naszego towarzystwa, która doszła tak wysoko, jest Angel.

— Potrzebujemy go — powtórzyła Reck.

Ale wyjaśnienia udzieliła Patience:

— Potrzebujemy człowieka, który się nigdy nie ukorzył przed Nieglizdawcem.

— Nieglizdawiec! — krzyknął jeden ze staruszków, a reszta przyłączyła się do niego. — Nieglizdawiec! Nieglizdawiec!

Patience udało się ignorować starców aż do tej pory.

— Co o nim wiecie?

— O, my jesteśmy starzy przyjaciele!

— Przyszliśmy tutaj, by go odwiedzić, a on pozwolił nam zostać tak długo, jak nam się będzie podobało.

— Nikt z nas nigdy nie wrócił do domu.

— Niektórzy oczywiście pomarli. Właściwie już całkiem sporo.

— Czy Nieglizdawiec was również zaprosił?

Łyse i siwe głowy pochyliły się nad nimi. Staruszkowie zachowywali się jak małe dzieci, ani chwilę nie mogli ustać spokojnie. Ich zgrzybiałość zmyliła czujność Patience. Dopiero teraz uprzytomniła sobie, że jej ścieżka była tą samą, którą już inni przeszli poprzednio.

— Tak — powiedziała — Nieglizdawiec nas zaprosił. Ale zgubiliśmy drogę w śnieżycy. Czy możecie nam powiedzieć, gdzie jesteśmy?

— Przed złotymi drzwiami — wyjaśnił jeden. Inni przytaknęli. — Ale nie możecie wejść wszyscy razem. Tam wchodzi się pojedynczo.

— On chce, byśmy przyszli razem — odparła Reck.

— Kłamczucha, kłamczucha! — krzyknął jeden ze starców.

Patience spojrzała na Reck, a jej wzrok mówił: ty jesteś pustelnicą, ja zaś dyplomatką. Zostaw to mnie. Ale prawdę mówiąc nie miała pojęcia, jak sobie poradzić z tymi ludźmi. Wydawali się całkowicie nieszkodliwi. A jednak znali Nieglizdawca, a Nieglizdawiec znał ich, więc mogli okazać się kłopotliwi.

— Teraz musimy odpocząć — powiedziała.

— Tylko żadnych sztuczek — ostrzegł najmłodszy z mężczyzn, którego włosy nie zdołały jeszcze całkowicie posiwieć, choć skóra na jego twarzy obwisła.

— Czy mogłabym poznać pańskie imię? — zapytała Patience.

— Wymiana! — krzyknął mężczyzna. — Ty powiedz pierwsza.

— Nazywam się Patience.

— Patience, nie powinnaś spacerować w tak cienkim ubraniu podczas burzy śnieżnej. — Roześmiał się, jakby powiedział najlepszy dowcip.

— Teraz twoje imię.

— Oszukałem cię — powiedział. — Ja nie mam imienia.

— Myślałam, że miało być bez sztuczek. Wyglądał na kompletnie zgnębionego.

— Ale Nieglizdawiec zabrał nasze imiona i nie oddał ich — powiedział staruszek.

Patience nie była pewna, w co gra, ale próbowała wykonać następny ruch.

— Jeśli straciliście imiona, musicie być bardzo niezadowoleni.

— Och, nie.

— Wcale nie.

— Kto by potrzebował imion?

— Jesteśmy bardzo szczęśliwi.

— Mamy wszystko, co trzeba.

— Ponieważ niczego nie potrzebujemy — to powiedział najmłodszy z nich. Sam sobie potakiwał głową, jak przemądrzałe dziecko. Ale jego oczy nie były oczami dziecka. Wypełniał je smutek i poczucie straty.

Nagle Patience przyszło do głowy, że za tą czczą paplaniną może kryć się potrzeba kontaktu. Posiadamy wszystko, co trzeba, ponieważ nic nie potrzebujemy. To oznacza, że nie posiadają nic. Delikatnie zaczęła badać sprawę.

— Co jeszcze dobrego zrobił dla was Nieglizdawiec? — zapytała.

— Och, zabrał wszystkie nasze zmartwienia.

— Teraz nigdy już o nic nie musimy się martwić…

— Niedobrze mi się od tego robi — nagle wtrącił się Ruin.

Staruszkowie zamilkli.

Patience uśmiechnęła się do niego, rzucając mu jednocześnie mordercze spojrzenie.

— Może Nieglizdawiec sprawi, że przez kilka minut poczujesz się lepiej i nie będziesz musiał nic mówić.

Ruin zrozumiał aluzję i powrócił do ognia.

— A co zrobił z waszymi zmartwieniami? — chciała się dowiedzieć Patience.

— Zabrał je.

— Zdjął je z naszych głów.

— Włożył do swojej głowy.

— Nie musimy się już więcej martwić o… — zaczął któryś, ale nie dokończył. Spoglądali na siebie bezmyślnie, czekając, żeby ktoś inny się odezwał.

— A o co się martwiliście? — zapytała Patience.

— Stare sprawy — powiedział jeden. — Ale jestem bardzo śpiący.

— Chodźmy spać — zaproponował inny.

— Ojej, już ziewam.

— Dobranoc.

Najmłodszy mężczyzna ziewnął także, ale pochylił się nad Patience, uśmiechnął się i wyszeptał:

— Zdolność długich komórek genetycznych do zapisu inteligencji. — Po czym przewrócił się na podłogę.

Wszyscy staruszkowie ułożyli się razem i zaczęli, jak na komendę, głośno chrapać.

— To są Mądrzy — powiedziała Patience.

— Dobry dowcip — roześmiała się Reck.

— Ja nie żartuję. To są Mądrzy. Ci wezwani przez Nieglizdawca, którzy zatrzymali się w domu Heffiji i odpowiadali na jej pytania. Nieglizdawiec wyżarł jądro ich umysłów, a puste łupiny odrzucił.

Uklękła koło mężczyzny, który podjął wysiłek, by powiedzieć jej, kim jest naprawdę.

— Teraz już cię znam — powiedziała łagodnie. — Przyszliśmy tu po to, by zwrócić wam wszystko, co on zabrał.

— Dlaczego miałby coś takiego robić? — zapytała Reck.

— Zbierał całą wiedzę, jaka była w posiadaniu rasy ludzkiej, by wykorzystać ją dla siebie. — Ruin rozgrzewał dłonie, trzymając je między udami. — Jednego tylko nie rozumiem — dlaczego pozostawił ich przy życiu?

— To nie mogą być wszyscy Mądrzy świata — stwierdziła Reck.

— Wołanie Nieglizdawca zaczęło się sześćdziesiąt lat temu — tłumaczyła Patience. — To są ci, którzy przybyli tu jeszcze jako młodzi ludzie. A nawet oni umrą wkrótce i gdyby nie dom Heffiji, przepadłaby cała ich wiedza.

— Ale istnieje dom Heffiji — powiedziała Reck. — A ty, mimo wszystkich wysiłków Nieglizdawca, przyszłaś do naszej wioski. A gdy Ruin i ja byliśmy w niebezpieczeństwie, ci bezrozumni staruszkowie pomogli nam. Dlaczego tak się dzieje?

— Fart — odparła Patience. — Szczęśliwy przypadek. Czasem coś musi się nam udać.

— Nie może nami rządzić przypadek — protestował Ruin. — Wścieka mnie myśl, że przyszłość moich ludzi i całego świata miałaby zależeć od przypadkowego splotu wydarzeń.

— Odejdź od ognia — poradziła Reck. — Przypalisz sobie futro.

Odwrócił się, jego zwalista sylwetka odcinała się wyraźnie na tle płomieni.

— W przypadkowym zwycięstwie nie ma za grosz wielkości.

— Godzę się na przypadkowe szczęście — powiedziała Reck. — Nawet na pomoc bogów. Bylebyśmy tylko wygrali.

— Will powiedziałby, że to ręka Boga doprowadziła nas tak daleko — wtrąciła Patience.

— Jeśli Bóg bierze udział w tej grze, i to po naszej stronie, dlaczego sam nie rozprawi się z Nieglizdawcem? — zapytała Reck.

— Bóg nie ma innej możliwości działania jak tylko przez nas — odpowiedział Ruin. — Może robić tylko to, co my robimy dla niego.

Reck roześmiała się w głos.

— Co! Czyżbyś był sekretnym Patrzącym, mój geblingu, mój bracie? Czy chodząc po lesie stałeś się religijny?

— A cóż ludzie mogą wiedzieć o swoim Bogu? Chcą go, ponieważ marzą, by ktoś rządził Ziemią i Niebem. Ale Bóg ma władzę tylko nad ludzką wolą. Ponieważ on sam jest ludzką wolą — jest słabym Bogiem. Bóg geblingów to co innego. Widzieliśmy go, czyż nie? Wszyscy razem, bowiem geblingi mają wspólną duszę. Zazwyczaj nie zwracamy na to uwagi, ale w razie największej potrzeby działamy wspólnie, nie zawsze świadomie robimy to, co niezbędne dla naszego przetrwania. I taki jest Bóg geblingów — wspólna, niewypowiedziana wola. Drugi umysł. Nawet ludzie mają jego przebłyski, dlatego lady Patience usłyszała odległe echo naszego wołania i dlatego Nieglizdawiec może do nich przemawiać. Razem stworzyli wspólnego Boga, który nimi rządzi. Jest słaby, godny współczucia, myli się — ale rządzi. — Ruin szarpnął włos na policzku. — Rządzi nawet Nieglizdawcem, który jest, tak jak geblingi, na wpół człowiekiem. Ludzki Bóg leży niby korzeń na jego ścieżce — jeśli go nie widzi, może się o niego potknąć.

— Nie sądzę, by znalazło się wielu księży, których ucieszyłaby twoja teologia — westchnęła Patience.

— Dlatego też nie wystawiam jej na sprzedaż — powiedział Ruin. — Ale to nie szczęśliwy traf doprowadził nas tutaj. Nie jesteśmy samotnymi stworzeniami, które starają się uratować swój lud. Jesteśmy instrumentem naszych współplemieńców, nieświadomie przez nich stworzonym, dzięki któremu mają być ocaleni.

Patience powiązała słowa Ruina z tym, co usłyszała zaledwie kilka dni wcześniej na łodzi.

— Will mówi, że geblingi…

— Nie obchodzi mnie, co on mówi — stwierdził Ruin. — Teraz potrzeba nam jego siły, nie słów. Siły, która pozwoliła mu stawić opór wołaniu Nieglizdawca.

— Mówi, że zarówno ludzie, jak i geblingi posiadają duszę, i że pragnie nas uratować ten sam Bóg.

— Jeśli tak jest, to zaklinam tego Boga, aby przywiódł do nas Willa, zanim staniemy przed Nieglizdawcem. — Ruin naigrywał się, ale jego słowa nikomu nie wydawały się zabawne. Żart miał ukryć jego rozpaczliwą wiarę. Patience to czuła. Wymyślił dla siebie Boga, w którego mógł wierzyć i teraz modlił się do niego.

I został wysłuchany.

Poprzez wycie wiatru na dworze usłyszeli wysokie, słodkie głosy Kristiano i Stringsa, śpiewających w harmonijnym duecie. I jeszcze jeden głos, wzywający Patience.

— Angel.

— Zabił Sken i Willa — powiedziała Reck. — I Nieglizdawiec przywiódł go do nas.

Usłyszeli skrzypienie śniegu pod stopami tuż za progiem.

— Patience! — zawołał znowu Angel. Zapukał do drzwi.

— Odejdź — odkrzyknęła Patience. — Nie chcę cię zabijać.

Reck szykowała strzałę, Ruin trzymał w pogotowiu nóż.

— Patience, uwolniłem się od niego! — krzyczał Angel. — Wpuść mnie potrafię ci pomóc.

— Nie wierz mu — powiedziała Reck.

— Odejdź! — zawołała Patience. Trzymała przygotowaną strzałkę. — Zabiję cię!

Drzwi otworzyły się nagle z takim impetem, że aż uderzyły w ścianę. W tej samej chwili strzała utkwiła w drewnie, mniej więcej na wysokości brzucha. Reck gotowa była wystrzelić po raz drugi, gdy tylko ktoś się pojawi.

Jednakże Patience wiedziała, że Angel nie mógłby otworzyć drzwi z taką siłą.

— Willu — powiedziała — ty możesz wejść.

W drzwiach ukazał się Will, za nim szedł Angel, starannie powiązany i prowadzony przez Sken. Strings i Kristiano zamykali procesję. Wszyscy byli ciepło okutani.

— A więc jesteśmy — w głosie Stringsa brzmiała radość. — Dom Mądrych. A Mądrzy, jak widzicie, posnęli.

Tak było rzeczywiście. Nawet krzyki i walenie w drzwi ich nie zbudziły. To oznaczało obecność Nieglizdawca, który utrzymywał starców w stanie snu.

— Willu, dlaczego się nie odezwałeś? — zapytała Reck. — Byliśmy pewni, że Angel…

— Nie odezwał się — tłumaczył Angel — ponieważ nie wiedział, czy nie jesteście we władzy Nieglizdawca. Strzała wbita w drzwi wyglądała bardzo przekonująco.

Patience spojrzała na Angela. Więzy były oczywiście żartem. Wiedziała, że mógłby się z nich z łatwością uwolnić, gdyby tylko chciał. Przyglądała się badawczo jego twarzy.

— Wiem, dlaczego tak na mnie patrzysz — powiedział Angel. — Tysiące razy zastanawiałem się, co pomyślisz o mnie, kiedy dowiesz się prawdy.

Ale Patience wcale nie rozważała jego zdrady. Myślała: jego oczy przygasły. Jest słaby i samotny jak nigdy w życiu. Nawet jeśli Nieglizdawiec jest twoim wrogiem, Angelu, jego obecność dodawała ci zawsze sił. A teraz wyglądasz jak dziecko, które opuścili rodzice. Czekasz na jego powrót. Myślisz, że dasz sobie radę, ale i tak czekasz na niego, by przywrócił cię z powrotem do życia.

— Nie jestem już tym, kim byłem — powiedział Angel. — Teraz nie potrzebuję więzów. Byłem młody, kiedy mnie wziął, młody i nie przygotowany. Ale znam go i teraz, gdy odszedł, nie pozwolę mu już wrócić.

— Dlaczego go przyprowadziłeś? — Ruin zwrócił się do Willa. — Czemu po prostu nie zabiłeś go tam?

Will spojrzał tylko przelotnie na geblinga, jakby odpowiadając: a kim ty jesteś, że mam zdawać ci sprawę ze swoich poczynań?

— Moja heptarchini — zwrócił się do Patience — przyprowadziłem ci twego sługę. Chciałby odkupić swe winy.

On stanie się sobą i moim prawdziwym sługą dopiero wtedy, gdy Niezglizdawiec zginie, pomyślała Patience. Ale póki Nieglizdawiec żyje, Angel nie służy heptarchii, jest nadal niewolnikiem królestwa glizdawców.

— Stawałem przeciwko niemu — rzekł Angel. — Znam jego słabe punkty…

— Gdybyś je znał — wtrącił Ruin — zabiłbyś go już wcześniej.

— On myśli teraz wyłącznie o tobie, Patience — powiedział Angel. — Obchodzi go tylko jedno — dożyć chwili, kiedy cię zapłodni. Czekał na to siedem tysięcy lat, przez cały czas odnawiając samego siebie, tak że w końcu znienawidził smak własnego życia, ale kiedy nadejdziesz, osiągnie to, na czekał. Ani ja, ani Will, ani geblingi nic go nie obchodzimy…

— Uwolnił cię — stwierdził Ruin — żebyśmy ci zaufali i wzięli cię ze sobą. Potem znowu odzyska nad tobą władzę, a ty zdradzisz nas w chwili największej słabości.

— Te więzy nie mogą mnie utrzymać — powiedział Angel. — Albo zabierzcie mnie ze sobą, albo zabijcie.

Patience potrząsnęła głową.

— Nie zrobiłeś mi, Willu, przysługi, przyprowadzając go ze sobą.

— Przysługa nie była moim celem — odparł Will.

— Co nim było?

— Mój cel jest celem Boga.

Ruin roześmiał się głośno.

— A jaki jest cel Boga? — zapytał Angel pogardliwie.

— My jesteśmy jego celem — odpowiedział Will. — Nasze życie. Istnienie tych, którzy tworzą i odkrywają, budują i niszczą, którzy kochają i nienawidzą, którzy rozpaczają i cieszą się. My jesteśmy jego celem. Jego wolą jest, byśmy żyli: ludzie i geblingi, dwelfy i gaunty, każda rasa, która ma swój początek w łonie, a koniec w grobie.

— Bardzo śliczne — stwierdził Ruin. — Lecz tymczasem naszym zadaniem jest złożyć do grobu Nieglizdawca, a możemy tego dokonać jedynie wtedy, gdy najpierw pozbędziemy się Angela.

Patience wyciągnęła pętlę z włosów, ale trzymała ją zwisającą na jednej ręce.

— Im więcej nas będzie, by stawić mu czoło, tym lepiej. Przywołując mnie, nie będzie się już mógł skoncentrować na reszcie.

— Taką mamy nadzieję — wtrąciła Reck.

— Nie pozwoli nikomu podejść do siebie blisko, tylko mnie — powiedziała Patience. — Jedynie z łuku można go będzie zabić, tak więc to zadanie należy do ciebie.

— Oczywiście — odpowiedziała dziewczyna gebling. — Po to się urodziłam.

— Ale nikt z nas nie zna jego anatomii i nie wie, gdzie należy strzelać, by go zabić. Ruin, spędziłeś życie z istotami żywymi. Jedynie twoja intuicja może nam wskazać, jak skutecznie zadać cios.

— Ja to wiem — wtrącił Angel — wiem, gdzie trzeba celować: w oczy, by przebić się przez…

— Ty teraz nic nie wiesz — przerwała mu Patience. — Mógł okłamać cię tysiące razy, a ty mu wierzyłeś, ponieważ chciałeś wierzyć. — Obeszła Angela i stanęła za jego plecami. — Przypuszczam, że Nieglizdawiec najskuteczniej kontroluje te umysły, które dobrze zna. Najłatwiej, będzie mu zapanować nad Angelem. Ale również nad Reck, Ruinem i nade mną. Trzymał nas w garści tyle razy, że zna ścieżki naszych umysłów równie dobrze, jak geblingi tunele w Spękanej Skale. Musimy skoncentrować wysiłki, by mu się przeciwstawić. Ale on nie zna ciebie, Willu, ani ciebie, Sken. Nie w taki sposób jak nas. Will potrafi stawić mu opór, a Sken — wybacz te słowa — widocznie nie ceni cię wysoko, skoro nie zawołał cię wcześniej. Więc musisz wejść na końcu i stanąć za nami. Powstrzymać geblingi przed ucieczką, zmusić je, by zmierzyły się z Nieglizdawcem, użyły całej swej siły i zabiły go. A wreszcie, jeśli im się nie uda, będziesz musiała zabić mnie, nim wydam na świat dzieci Nieglizdawca.

— Nie jestem taką bohaterką — odparła Sken.

— Nie przybyliśmy tu popisywać się naszą odwagą — stwierdziła Patience. — Naszym zadaniem jest morderstwo. Śmierć Nieglizdawca, jeśli nam się uda. Moja, jeśli się nie powiedzie.

— Geblingi, jeśli tylko będą mogły, zaczną od zamordowania ciebie — powiedział Angel. — To najprostszy sposób, by zapobiec narodzeniu się jego dzieci. Nim postawisz krok w jego pieczarze, otrzymasz od Reck strzałę. Nie możesz im ufać.

— Jeszcze ty, Angelu, mój nauczycielu, mój przyjacielu, mój ojcze — mówiła dalej Patience. — Jak mogę cię zostawić za plecami, skoro wystarczy jedna myśl Nieglizdawca, byś go posłuchał.

Zarzuciła mu pętlę na szyję, przesunęła ją szybko i lekko. Delikatnie pociągnęła. Na szyi pojawiła się obręcz z krwi. Twarz Angela przez chwilę wyrażała zdziwienie, a może również i wdzięczność. Potem runął na krzesło. Patience pochyliła się nad nim i precyzyjnym ruchem zdjęła pętlę. Pozostali odwrócili się, by dać jej chwilę na odreagowanie tej strasznej chwili. Zrobiła to, co konieczne, nie zepchnęła swego okropnego, straszliwego obowiązku na nikogo innego. Oto prawdziwa heptarchini, wszyscy to widzieli.

— Tak mi przykro — powiedział Strings. — Tak bardzo przykro. Był dobry. I chciał zabić Nieglizdawca, naprawdę chciał.

— Wystarczy — skwitował Will. — Już po wszystkim.

— Woła mnie — jęknęła Patience. — To jest ponad moje siły.

— Widzisz, heptarchini — powiedział Ruin — jeśli już o tym mowa, to najmniej możemy polegać na tobie.

— Teraz idę — szepnęła Patience.

— On zna ścieżki jej umysłu nie gorzej niż myśli Angela, lecz ona bardziej go obchodzi. Może zrobić z nią wszystko, co zechce. A jednak to ona układa nasze plany.

Patience podeszła do drzwi.

— Teraz — powiedziała. Otworzyła je i wyszła na oświetlony księżycem śnieg. Wiatr unosił za nią biały obłok, który niczym tchórzliwy cień umykał do ciepłego pokoju. Will zdjął lampę ze ściany i ruszył za nią, potem szli Ruin i Reck, a Sken tuż za nimi. Kobieta była pełna entuzjazmu.

— Teraz wreszcie zobaczę, jak wygląda Nieglizdawiec.

Inni nie zwracali na nią uwagi. Will trzymał Patience za ramię. Wyrywała się z jego uścisku, próbując biec do swego przeznaczenia.

— Powoli, spokojnie — szeptał Will. — Teraz już cię nie opuszczę, lady Patience. Pamiętaj, że to, co teraz czujesz, nie pochodzi od ciebie. Stawimy mu czoło wszyscy razem. Nie jesteś sama.

Zbliżyli się do wejścia do jaskini.

— Idę — powtórzyła Patience.

W Domu Mądrych staruszkowie budzili się, ziewali i przeciągali. Jeden z nich pochylił się nad ciałem Angela.

— Co za paskudne cięcie — powiedział i zajął się więzami. Angel otworzył oczy. Potem usiadł i delikatnie dotknął karku.

— O mało nie przecięła za głęboko. O mały włos.

— Dlaczego spałeś? — zapytał mężczyzna, który go rozwiązał.

— Już czas — mruknął Angel. — I teraz on już ją ma. Podniósł się i gwałtownie rozchylił poły płaszcza, odkrywając trzy noże.

— Co się dzieje?

— Zobaczycie — odparł Angel. — Zobaczycie. A potem dodał cicho do kogoś, kto nie mógł usłyszeć jego słów. — Możesz sobie mnie teraz wzywać. Nadchodzę.

Загрузка...