Rozdział 7 LAS DRUCIARZA

Podróż rzeką nie sprawiała Patience przyjemności, chociaż nie chorowała na wodzie. Wcześniej wiele razy przepływała morze pomiędzy Królewskim Wzgórzem a Wyspą Zagubionych Dusz i rzeka wydawała jej się łagodna. Ale miała powody, by nie czuć się dobrze. Śmierć ojca, strata wszystkiego, co było jej bliskie, a przede wszystkim nieustannie dręczący ją zew Spękanej Skały. Czuła, że traci nad sobą kontrolę i to wywoływało jej niepokój…

Co gorsza, dręczyły ją również fizyczne niewygody. Sken i Angel bez zbytniego wstydu radzili sobie z fizjologią ciała. Siadali na burcie, a pozostali dyskretnie odwracali oczy. Ale Patience połknęła kryształ heptarchów i nie miała zamiaru stracić go w odmętach Radosnej. Wobec tego mogła sobie ulżyć dopiero na lądzie, a nie zatrzymali się ani pierwszego dnia, ani następnego. A gdy wreszcie dobili do brzegu, szukanie kryształu również nie należało do przyjemności. Wiele razy żałowała, że go w ogóle połknęła. Nikt jej nie przeszukiwał, nadmierna ostrożność wydawała się zbędna i musiała się teraz męczyć.

Wreszcie znalazła go i starannie ukryła, mając nadzieję, że już nigdy więcej nie będzie zmuszona używać przewodu pokarmowego jako skrytki.

Przy Czarnym Lesie zeszli na ląd. Rzeka skręcała tutaj najpierw na północ, a potem na zachód. Kupili na pół otwarty powóz zaprzężony w cztery konie. Buda nie chroniła ich przed chłodem, ale osłaniała od deszczu. W zależności od pogody drogi zmieniały się z porytych głębokimi jak wąwozy koleinami w pokryte błotem. Na najgorszych odcinkach Sken wysiadała i szła obok.

— Myślałem, że tłuszcz pomaga ci wytrzymać lekkie kołysanie — powiedział Angel.

— Tłuszcz! To same mięśnie, a po tym lekkim kołysaniu są zbite jak dobry befsztyk.

Jeśli napotkani podróżni brali ich za matkę, ojca i syna, to musieli uważać ich za dziwaczną rodzinę. Patience wciąż była przebrana za chłopca i publicznie nazywała Angela wujem, a Sken ciotką, czego żadne z nich nie lubiło. Ale na gościńcach ludzie niczemu się nie dziwili, a przynajmniej nic nie mówili w oczy. Za to ich pieniądze wszędzie były mile widziane.

Drogi nie były tak bezpieczne, jak rzeka, przynajmniej dla podróżnych bez zbrojnej eskorty. Stawali na noclegi na długo przed zmierzchem i w każdej gospodzie, w której się zatrzymywali, spali zawsze w jednym pokoju. Angel nie jeden raz zmuszony był namawiać złodziei do porzucenia ich procederu. Obcięcie kilku palców okazywało się zwykle przykonującym argumentem.

Wreszcie dotarli do Żurawiej Wody, ogromnej rzeki, która prowadziła od Stopy Niebios prosto do morza. Było to miejsce zwane Strażnicą Wodną, od starożytnego zamku, który dawno temu znaczył północno-wschodnią granicę Korfu. Teraz zamek był w ruinach, a otaczający go gród zmniejszył się do średniej wielkości kupieckiego miasta z kilkunastoma gospodami i tawernami, jakich wiele na skrzyżowaniach dróg z rzekami.

Wybrali gospodę i odstawili konie do stajni. Podczas kolacji, na którą składał się chleb, ser i zupa groszkowa, a dla Sken kufel grzanego piwa, Angel i Patience omawiali plany na rano.

— Już czas porzucić gościniec — zawyrokował Angel. — Na północ zaprowadzi nas woda.

— Tutaj rzeka staje się węższa — wtrąciła Sken. — I nurt jest rwący. Będę potrzebowała dwóch silnych mężczyzn do pomocy.

Angel właśnie się nad tym zastanawiał.

— Na tych szerokościach geograficznych wiatry o tej porze roku wieją przeważnie z zachodu, a właściwie z południowego zachodu.

— Czy masz zamiar kupić łódź żaglową? — zapytała Sken.

— Znasz się na żeglowaniu?

— Kiedy się urodziłam, zawinęli mnie w żagiel — odpowiedziała Sken. — Zanim osiadłam wraz z drugim mężem na rzece, moja rodzina długo żyła z morza. Zostawialiśmy nasze domy każdej wiosny, gdy nadchodził przypływ, i odpływaliśmy z towarami produkowanymi w Heptam, a potem wracaliśmy do domu przed latem z najwcześniejszymi owocami z wysp. Nigdy nie zbiliśmy na tym fortuny, ale żyło się wesoło.

— A więc potrafiłabyś sobie poradzić z małą żaglówką.

— Nigdy nie pływałam po takiej wąskiej rzece. Ale dlaczego miałoby się nam nie udać? Tyle tylko, że trzeba wszystkie manewry wykonywać szybciej. Nie kupuj jednak za dużej łodzi. Może lepiej, żebym to ja ją wybrała.

— To wszystko?

— Tak. Czy wy dwoje macie manufakturkę pieniędzy?

Koło ich stołu wyrósł jak spod ziemi dwelf z dzbanem piwa.

— Dolać? — zapytał.

— Nie — odparł Angel.

— Tak — powiedziała Sken, wytrzymując jego spojrzenie.

— Czy wy dwoje macie manufakturkę pieniędzy? — zapytał dwelf. Bardzo wiernie naśladował intonację Sken.

— No i widzisz, co narobiłaś? — zapytał Angel. — Teraz on rozgłosi to po całej gospodzie.

— Rozgłosi, rozgłosi — powtórzył dwelf. I roześmiał się. Angel wepchnął mu kilka miedziaków w garść, obrócił i popchnął w stronę kuchni.

— Przepraszam — wymamrotała Sken.

— Jeśli nawet dwelfy nie mają rozumu, ciągle jeszcze posiadają uszy i mogą wszystko powtórzyć. — Angel pozwolił sobie na okazanie niezadowolenia.

Sken milczała zawstydzona.

— Dwelfy są zagadkowe — zauważyła Patience. — Posługują się własnym językiem. Muszą mieć odrobinę rozumu, jeśli wykształciły mowę.

Angel wzruszył ramionami.

— Nigdy nie zastanawiałem się nad możliwościami umysłowymi dwelfów. Traktuję je po prostu jak wyjątkowo głupie geblingi.

— Ale przecież to nie są geblingi, prawda?

— Kolejna miejscowa rasa. Imaculata potrzebowała ludzi, choć geblingi, dwelfy i gaunty mają na ten temat inne zdanie.

Z kuchni wyszedł właściciel karczmy, zaniósł chleb do sąsiedniego stolika, a potem podszedł do nich, przysunął sobie krzesło i usiadł koło Angela.

— Wszystko jest w jak najlepszym porządku — oznajmiła Sken. Widać już było po niej, że sporo wypiła. — W jak najlepszym porządku. Więcej piwa, proszę.

Gospodarz nie wyglądał na zadowolonego.

— Nie wiem, skąd wy, ludzie, jesteście — odezwał się. — Prawdopodobnie z Heptam, skoro uważacie, że nikt nie może was tutaj skrzywdzić.

— Wiele osób może nas skrzywdzić w Heptam — odparł Angel.

— Nie istnieje taka tawerna w Wodnej Strażnicy, gdzie można bezpiecznie pokazywać duże pieniądze i jeszcze o nich rozmawiać. Mam nadzieję, że nie zamierzacie dalej podróżować drogą.

— A nie powinniśmy? — zapytał Angel.

— Lepiej wynająć zaufanego strażnika. A najlepiej umówić się z burmistrzem i wypożyczyć kogoś z miejscowej policji. W przeciwnym razie nie przejedziecie żywi nawet dwudziestu kilometrów.

— Cóż takiego strasznego nam grozi na drodze?

— Rabusie.

— I to wszystko?

— Wszystko? Przyjeżdża tutaj mnóstwo kupców, a straż jest nieliczna. Oficjalnie należymy do Pankos, ale nie widzieliśmy tu królewskiego żołnierza od trzydziestu lat. Więc burmistrz stosuje się do praw Wodnej Strażnicy, a Druciarz ustanawia prawa w lesie.

— Druciarz?

— Kiedyś był królewskim rządcą, a może tylko synem królewskiego rządcy. Jego oficjalne rządy skończyły się, gdy przyłapano go w nieodpowiednim łóżku. To stało się piętnaście lat temu. Teraz mieszka w lesie, na północ stąd. Powiadają, że skupił wokół siebie całą armię rabusiów. Nazywamy tamto miejsce Lasem Druciarza.

— Brzmi to jak bajka — stwierdził Angel.

— Jeśli udacie się na południe, wschód lub zachód zatrzymają was, ale gdy oddacie bez walki wszystko, co posiadacie, pozwolą wam przynajmniej zachować życie i to, co macie na grzbiecie. A jeśli sowicie się obłowią, to nawet konie i powóz.

— Co będzie, gdy wybierzemy się na północ?

— Wtedy lepiej weźcie ze sobą całą armię. I to potężną. Druciarz uważa, że gdy ktoś kieruje się drogami na północ, to znaczy, że postanowił umrzeć. Wierzy też, że śmierć może być długim i interesującym dla widzów przedstawieniem.

— Przekonałeś nas — powiedział Angel. — I dziękuję, że podjąłeś ryzyko narażenia się ostrzegając nas.

— Och, jemu wcale nie przeszkadza, że ostrzegam ludzi. I tak znajdzie się mnóstwo takich, którzy uznają, że jeśli kupią kilka dodatkowych strzał, to mogą iść, gdzie im się żywnie podoba.

— Ja mogę pójść wszędzie — wymamrotała Sken. — Pokroję na plasterki każdego z tych skurczybyków.

— Popłyńcie łodzią — poradził gospodarz. — I nie zbliżajcie się nawet do brzegu przez co najmniej pięćdziesiąt kilometrów. To dobra rada. Ludzie, którzy jej posłuchali, żyją i mogą mi dziękować.

Gospodarz wrócił do kuchni.

— Na wodę! — wykrzyknęła Sken. — Już najwyższy czas. — Podniosła kufel jak do toastu, opryskując przy tym piwem Angela. Musieli w końcu poprosić o pomoc czterech dwelfów, by zanieśli ją do pokoju.

Następnego ranka znaleźli w porcie wiele dobrych łodzi do wynajęcia, ale znacznie mniej na sprzedaż.

— To nie ma znaczenia — mruknął Angel. — Każdą łódź da się kupić, jeśli zaproponuje się wystarczająco wysoką cenę.

— Nasze pieniądze kiedyś się skończą — powiedziała Patience. — Dobrze, żeby starczyły do przyszłego roku.

— Chcesz się dostać do Spękanej Skały czy nie?

Tak, chciała się tam dostać. Pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. Zew Spękanej Skały dokuczał jej jak nieustanny głód. Gdy kierowała się w stronę celu, zmniejszał się odrobinę i odczuwała ulgę. Ale kiedy tylko się opóźniali z jakiegoś powodu, tak jak teraz, gdy spacerowali po deskach nabrzeża, pragnienie stawało się znacznie mocniejsze.

Chociaż tego właśnie dnia odczuła pewną nieznaczną zmianę: już nie tylko pragnęła dostać się jak najprędzej do Spękanej Skały, ale chciała popłynąć tam rzeką. Poranne słońce tańczące na falach czarowało ją.

Uzmysłowiła sobie, że nigdy dotąd czegoś takiego nie czuła. Podróż Radosną nie sprawiała jej specjalnej przyjemności. Skąd więc teraz tak silne pragnienie, by zamienić bity gościniec na rzekę?

Przypomniał jej się ostatni wieczór i rozmowa z gospodarzem. Może rzeczywiście każdemu doradzał unikanie Lasu Druciarza, ale szczerze w to wątpiła. Ludzie z Wodnej Strażnicy musieli mieć rodzaj umowy z lokalnymi rabusiami, szczególnie, że nie mogli liczyć na żadną opiekę ze strony rządu. Jeśli gospodarz mógł ostrzegać każdego podróżnego, to oznaczało, że rabusie wcale nie są groźni. Jeśli jednak byli tak niebezpieczni, jak mówił, to dlaczego odważył się narazić własne życie, ostrzegając trójkę bogatych i obcych podróżnych?

Czy jego postępowaniem kierował zew Spękanej Skały, który teraz z kolei ją popychał w kierunku wody? Z jakiegoś powodu Nieglizdawiec — cokolwiek to było — chciał ją odwieść od podróżowania Lasem Druciarza. Czy tylko dlatego, by uchronić ją przed niebezpieczeństwem? A może na leśnej drodze znajdowało się coś, czego nie powinna odkryć?

Ale czyż ona nie jest wyszkoloną morderczynią? A Angel? Sądząc po wyglądzie, Sken też potrafiła sobie dać radę w niebezpieczeństwie. Nawet jeśli rabusie są tak groźni, jak to sugerował gospodarz, prawdopodobnie potrafilibyśmy się z nimi uporać. A jeśli to Nieglizdawiec nie chce, byśmy tam poszli, trzeba właśnie wybrać drogę, od której nas odciąga.

W chwili kiedy podjęła decyzję, poczuła ogromny żal. Jak w ogóle mogła wymyślić coś tak idiotycznego? Ryzykować życie całej ich trójki dla jakiegoś głupiego kaprysu? Kiedy woda wygląda tak kusząco i wystarczy tylko pożeglować w górę rzeki…

I teraz była już pewna, że to Nieglizdawiec rozpaczliwie stara się odciągnąć ją od lasu. Wiedziała także, że jakąkolwiek cenę przyjdzie zapłacić, ona wybierze drogę lądem. Pragnienie podążenia do Spękanej Skały rzeką pogłębiało się, ale przecież przez całe lata uczono ją, jak walczyć z pragnieniami. Musiała obywać się bez snu, bez jedzenia, bez wody, by stawać się coraz silniejsza. Potrafiła nie zwracać uwagi na potrzeby ciała, szczególnie kiedy wiedziała, że pragnienie, które czuje, jest iluzją stworzoną w jej umyśle przez wroga.

Tylko czy naprawdę był to wróg? Nieważne. Nie wolno jej ulegać we wszystkim mocy, która wzywała ją do Spękanej Skały. Pojedzie tam, ale wybierze własną drogę. Nie pozwoli sobą manipulować.

— Ta — wskazała Sken. Łódź była niewielka, w porównaniu z innymi żaglówkami, ale wyglądała na czystą i porządną.

— Dobrze — zgodził się Angel.

— Nie — powiedziała Patience.

Sken spojrzała niezadowolona.

— Co jest nie tak z łodzią?

— Nic. Tyle tylko, że nie chcę podróżować łodzią.

Angel odciągnął ją na bok.

— Czy ty zupełnie postradałaś rozum? — zapytał.

— Możliwe. Ale nie wsiądę do łodzi. Pojadę dalej naszym powozem leśną drogą.

— To samobójstwo. Nie słyszałaś, co mówił karczmarz?

— Słyszałam go bardzo dobrze. Słyszę także zew Spękanej Skały. To on skłania nas do podjęcia dalszej drogi wodą. Bardzo tego pragnie. A ja zamierzam dowiedzieć się, co takiego znajduje się w lesie, co on chce przede mną ukryć.

— Śmierć. Chroni cię przed spotkaniem ze śmiercią.

— Jesteś pewien? Wydaje mi się, że trochę za bardzo odciąga nas od leśnej drogi. To miejsce nie jest najlepsze, żeby zaczynać podróż rzeką. Sken powiedziała nam, że prąd jest tu zbyt wartki.

— Prądy są lepsze niż śmierć.

— Od kiedy to, Angelu, boisz się przydrożnych bandytów?

— Od chwili, gdy wyobraziłem sobie, jak kilkunastu z nich spada nam z drzew na głowy. Umiem zabijać nie spodziewających się niczego ludzi tak, by nikt nie podejrzewał nienaturalności zgonu. Walka z bandą źle wychowanych rzezimieszków to nie moja specjalność.

— Jeszcze ich nie spotkałeś i nie wiesz, jakie mają maniery.

— A nie przyszło ci do głowy, że Nieglizdawiec tego właśnie od ciebie oczekuje? Może to stworzenie wie, jak jesteś uparta i że lubisz się sprzeciwiać. Może chce, byś poszła lasem i dlatego w ten właśnie sposób wpływa na ciebie?

— To trochę zbyt pokrętne, Angelu.

— Może chce rękami bandytów pozbyć się twoich towarzyszy podróży?

Więc Angel przyznał się, że drży o własne życie. W jego słowach również brzmiał zew Spękanej Skały. To prawie ją przekonało. Jak mogła wystawiać ich na niebezpieczeństwo? Co się z nią działo? Czyżby stała się arogancką egoistką? Płyń rzeką, dla ich dobra.

Ale im silniej rozbrzmiewał głos ze Spękanej Skały, tym mocniejszy stawiała opór.

— W takim razie wy popłyńcie łodzią. Spotkamy się w pierwszej osadzie w górze rzeki. Dam sobie sama radę z powozem. Ty możesz wziąć wszystkie pieniądze — ufam ci.

— Nie — odparł Angel. Ręce mu się trzęsły. — Nie opuszczę cię.

On naprawdę się boi, pomyślała Patience. I w tym momencie prawie ustąpiła ze względu na Angela. Ale w tej samej chwili, gdy ta myśl postała jej w głowie, poczuła zwielokrotniony zew. Jej dotychczasowy opór był jak zapora przed falami płynącej wody, a uległość zniszczyła tę tamę. Skręciła się z bólu. Potem napięcie opadło, jakby Nieglizdawiec musiał odpocząć po ogromnym wysiłku. Dobrze, pomyślała Patience. Próbuj i męcz się. Nie po to przez całe dzieciństwo hartowałam swój charakter, żeby teraz tak łatwo ci ulec.

— Dobrze. Zatem pojedziemy lądem.

Sken była równie niezadowolona jak Angel.

— Nie musisz ze mną jechać — powiedziała Patience. — Dobrze mi służyłaś, zarobiłaś na podróż powrotną do domu.

— Potrzebujesz wszelkiej pomocy, jaką możemy ci ofiarować — wtrącił się Angel i zwrócił się do Sken: — Podwoję ci zapłatę, jeśli pojedziesz z nami.

Sken spojrzała na niego z pogardą.

— Pojadę, bo chcę ją chronić, twoja oferta nie ma tu nic do rzeczy.

Angel uśmiechnął się. Patience wiedziała doskonale, że oczekiwał takiej właśnie reakcji. Sztuka dyplomacji, jak zawsze powtarzał jej ojciec, polega na sprowokowaniu przeciwnika, by zapragnął działać zgodnie z twoim planem. Angel był dyplomatą. O Nieglizdawcu nie można było tego powiedzieć. Nieglizdawiec bardzo szczerze ukazywał swe pragnienia, a Patience równie otwarcie je odrzucała. W tej rozgrywce nie było subtelności.

Opuścili port i ruszyli ku stajniom. Ich konie były dobrze oporządzone, Angel opłacił stajennych, ponieważ miał zamiar sprzedać zaprzęg z zyskiem.

Patience naszykowała dmuchawkę i kilkadziesiąt drewnianych rzutek. Były bardziej widoczne niż szklane, ale leciały dalej, a każda niosła śmiertelną dozę trucizny. Angel mruczał coś na temat starości, kiedy wyjmował z kufra łuk i strzały.

— Nie jestem w tym najlepszy — powiedział. — Wolę spotkać się z przeciwnikami na odległość ręki, w której trzymam nóż.

— I to najlepiej od tyłu — wtrąciła Sken.

— Mogę ich także otruć — dodał Angel. — Jeśli zaproszą nas na kolację.

— Trucizna i nóż w plecy. Co za człowiek!

— Dość tego — przerwała im Patience. — Nasza sytuacja jest wystarczająco niebezpieczna bez głupich kłótni o nic. — Mówiła ostro, pozwalając, by w jej głosie wyczuli, jaką karę wymierza jej teraz Spękana Skała. Już w chwili wsiadania do powozu zrobiło jej się niedobrze i zaczęła dygotać. A kiedy Angel zaciął konie lejcami, kierując je na brukowany trakt, miała ochotę od razu zwymiotować. Kamienie, którymi wybito dukt, były bardzo stare. Lata ścierania wygładziły je, ale Patience czuła każdą nierówność, jakby to była głęboka koleina. Wkrótce rozbolała ją głowa.

Ale była na takie przykrości dobrze przygotowana. Zachowywała się zupełnie spokojnie, od czasu do czasu zdobywała się nawet na nikły uśmiech, chociaż daleko jej było do radości. Nie może pozwolić Nieglizdawcowi złamać swojej woli. A Angelowi pokazać, że cierpi.

Jeśli uda się jej oszukać swego nauczyciela, to oznacza, że ciągle w pełni nad sobą panuje.

Miasto nie było duże i wkrótce droga biegła już pomiędzy polami warzyw i sadami, gdzie farmerzy gracowali ziemię lub zbierali plony, pomiędzy ruinami starych budynków, które niegdyś stanowiły dumę Strażnicy Wodnej. Budowanie i niszczenie należało do cyklu życia ludzi na Imaculacie. Dawno temu Strażnica była wielką twierdzą. Kiedyś znowu będzie wielka lub zniknie zupełnie z powierzchni planety. Ale nic nie trwało niezmiennie. Nawet religie zmieniały się. Najpierw żyli Strażnicy i Budowniczowie, potem Pamiętający i Patrzący, a wreszcie w ostatnim stuleciu Czuwający w swych pustelniach. Oni kiedyś również staną się przeszłością. Nic nie trwa wiecznie.

Poza linią krwi heptarchy, która trwała nieprzerwanie. Jedyna stała wartość od chwili przybycia ludzi na Imaculatę. W całej człowieczej historii nie było takiego wypadku. Starała sobie przypomnieć, czy ludzkości zdarzyło się kiedyś cokolwiek podobnego. Imperium Rzymskie trwało nie dłużej niż tysiąc lat. Instytucja papieży dwa tysiące pięćset. Nawet patriarchat konstantynopolski już nie istniał, choć utrzymał się dość długo, by stworzyć kolonię na Imaculacie. Koloniści mieli być wierni religii greckokatolickiej, choć nie znali greki ani nie dbali o zachowanie jakichkolwiek obrzędów starogreckiego kościoła. Nic nie przetrwało prócz rodu heptarchów.

Do tego momentu, pomyślała Patience, kiedy wróg, Nieglizdawiec, dostanie mnie w swoje ręce. Jeśli mnie pokona, heptarchia przestanie istnieć. A jeśli będę stawiać mu opór, wydam na siebie wyrok śmierci.

Sady pojawiały się coraz rzadziej, za nimi widać już było ścianę lasu. Tu i ówdzie wyłaniało się jeszcze jakieś zbiorowisko domów z pasącymi się obok krowami, na polach widać było gdzieniegdzie pracujących farmerów, a na drodze bawiły się dzieci, które biegły za powozem, dopóki im sił starczyło. Sken klęła na nie głośno, co wprawiało je w znakomity humor, a Patience udawała, że świetnie się tym wszystkim bawi. Tylko Angel pozostawał ponury i ostro poganiał batem konie do szybszego biegu.

Wreszcie, wczesnym popołudniem, las wyparł zabudowania. Droga biegła teraz w tunelu gęstych krzaków i wielkich drzew. Wprost znakomite miejsce na napad. Patience znowu ogarnęło zawstydzenie, że naraziła swoich towarzyszy na takie niebezpieczeństwo.

Wjechali na prosty odcinek drogi, prowadzący przez najgęstszy busz. W pewnej odległości zobaczyli przed sobą grubą linę przeciągniętą nad drogą na wysokości końskiej szyi.

— Bezczelni, czyż nie? — odezwała się Sken. — Zostawili nam mnóstwo czasu, żebyśmy się zorientowali, co nas czeka.

— Zawracam — oznajmił Angel.

Patience poczuła, że gotowa jest wyrazić przyzwolenie. Ale nie na próżno wyrabiano w niej latami dyscyplinę. Opór stał się jej siłą napędową, choćby kosztem cierpienia.

— Jeśli chcesz, możesz wracać — oświadczyła. — Ja jadę dalej. Naszykowała dmuchawkę z rzutkami. A gdyby została złapana, pozostawała jej jeszcze druga broń — pętla. Miała ponadto przerzucony przez ramię drewniany łuk. Strzały, wszystkie zatrute, czekały w kołczanie. Umiała się tak z nimi obchodzić, by nie stanowiły dla niej zagrożenia. Ojciec już dopilnował, by uodpornić ją na większość stosowanych trucizn, zanim jeszcze skończyła dziesięć lat. Zsunęła się z powozu i ruszyła długimi krokami w kierunku liny.

Sken zaklęła, ale podążyła za nią, dzierżąc w każdej ręce topór. Angel z ponurą miną prowadził powóz tuż za nimi.

— Zabiją nas, kiedy im się będzie podobało — krakał posępnie.

— Uważaj na drzewa! — krzyknęła Patience. — Karczmarz twierdził, że lubią torturować ludzi. Będą próbowali wziąć nas żywcem.

— No to poprawiłaś mi samopoczucie — wtrąciła Sken.

— Lina jest twoja — powiedziała Patience.

— To jasne jak słońce.

Patience przebiegła wzrokiem po krzakach i koronach drzew nad ich głowami. Liście przepuszczały za mało światła, by coś widzieć. Poza tym wiał lekki wietrzyk, maskujący ruchy rabusiów. Patience dostrzegła tylko dwóch mężczyzn, czających się w koronach drzew. Bez wątpienia łucznicy. Ale niełatwo było wycelować i strzelić z łuku w dół, szczególnie w ruchomy cel. Gdyby strzelcom udało się trafić, to w znacznym stopniu byłby to przypadek.

Naprawdę obawiała się tylko napastników na ziemi. Bez wątpienia co najmniej kilkunastu kryło się za drzewami. Mogli pojawić się z każdej strony. Wsunęła strzałkę w dmuchawkę, a trzy następne naszykowała w prawej ręce.

Od liny dzieliło ich jeszcze jakieś kilka metrów, kiedy zza drzew wyłoniło się czterech mężczyzn. Ustawili się pośrodku drogi, za liną. Stali pewnie, z uśmiechem na ustach, przekonani, że ich ofiary nie mają szans. Jeden postąpił krok do przodu, jakby chciał przemówić. Patience wiedziała, że w tym czasie inni mają ich otoczyć. A więc nie pozwoli mu nic powiedzieć. Dmuchnęła w rurkę. Celowała w szyję, ale rzutka poszybowała wyżej i trafiła napastnika prosto w usta. Mężczyzna stał jak zamieniony w słup soli. Jego kompani nie zauważyli strzałki. Dzięki temu miała czas na załadowanie następnej i na kolejny strzał, zanim pojęli, co się dzieje. Druga strzałka trafiła kolejną ofiarę w czoło. Pierwszy mężczyzna zacharczał i upadł, powalony trucizną, która właśnie dotarła do jego mózgu. Drugi cofnął się o krok, jakby zdziwiony, że niespodziewanie odebrano mu inicjatywę.

Sken poruszała się powoli, zbierając się do skoku, i nagle jednym ruchem topora przecięła linę. W tym samym momencie Angel pogonił konia, a Sken jednym susem dopadła powozu. Patience biegła przez chwilę obok, a potem również wskoczyła. Powóz przetoczył się po leżących ciałach. Ktoś ukryty w krzakach powiedział:

— Chłopak dostał Druciarza. Strzelił mu prosto w usta.

Przez moment wydawało się, że uda im się przedrzeć przez zasadzkę, ale zaraz rozległy się krzyki. Za powozem posypał się grad strzał. Angel zaciął konie, wrzaskiem zmuszając je do biegu, lecz nagle sam zacharczał i zadławił się. Strzała utkwiła mu w karku. W tej samej chwili liczne ręce chwyciły konie i zatrzymały powóz.

Patience nie miała czasu martwić się Angelem. Szczęśliwie rabusie tracili cenne minuty, odcinając uprząż koni. Patience krzyknęła do Sken, by nie zwracała uwagi na zwierzęta. Kobieta zajęła lewą stronę powozu, wywijając toporem. Dookoła tryskała krew. Napastnicy odstąpili od Sken, wyraźnie z nadzieją, że zajmie się nią łucznik. Patience wydmuchiwała jedną po drugiej śmiercionośne strzałki — na taką odległość trudno było nie trafić — i ci z mężczyzn, którzy nie zostali uderzeni toporem, skręcali się teraz w agonii. Reszta napastników wyraźnie okazywała mniejszy zapał do walki. Ich dowódca został przecież zabity i do tej pory stracili już kilkunastu mężczyzn, a jeszcze paru odniosło poważne rany od topora, zaś każda strzałka niosła śmierć kolejnemu z nich. Wykrzykiwali straszliwe groźby i przekleństwa, ale widząc, że zapas strzałek jest niewyczerpany, zaczęli wreszcie uciekać.

Sken została poważnie zraniona w ramię.

— Nic mi nie będzie — powiedziała. — Tylko musimy się stąd wydostać. Nie możemy się zatrzymywać.

— Trzeba pociągnąć wóz. Czy dasz radę?

— Zostawmy powóz i uciekajmy. Na cóż zdadzą się nam pieniądze, kiedy będziemy martwi?

— Angel żyje. Jak inaczej zdołamy go stąd wydostać?

Sken spojrzała na strzałę tkwiącą w szyi Angela, odchrząknęła i przejęła rolę koni.

— A ty dobrze rozglądaj się na boki — poleciła.

Rana nauczyciela nie krwawiła zbytnio. Patience wiedziała, że lepiej zostawić grot w ciele, dopóki nie można będzie założyć porządnego opatrunku. Najlepiej byłoby dotrzeć do jakiegoś miasta i powierzyć Angela opiece doświadczonego lekarza, ale na to nie miała nadziei. Powinna jak najśpieszniej zawrócić do Strażnicy Wodnej, gdzie na pewno znalazłby się medyk. A kiedy Angel poczułby się lepiej, kontynuowaliby podróż wodą.

W tej samej chwili poznała, że jest to myśl przesyłana jej przez Nieglizdawca. A może nie? A jeśli był to po prostu głos rozsądku? Swoim uporem mogła doprowadzić do śmierci Angela. Przecież nawet nie wie, czy przed nimi jest jakaś wioska, a jej oddany przyjaciel, jej wychowawca, właściwie jedyny ojciec, jakiego kiedykolwiek miała, umiera w powozie.

Naprzód. Odrzuciła wszystkie inne myśli. Naprzód. Rozejrzała się wzdłuż drogi i po bokach, wypatrując bandytów lub koni. W pewnej chwili na drodze za nimi pojawił się mężczyzna z łukiem w ręku. Zginął, zanim naciągnął cięciwę. Innych nie było widać. Może zrezygnowali. To nieważne. Teraz one nie mogły już zwolnić biegu ze względu na Angela.

Chciała dołączyć do Sken i pomóc jej ciągnąć powóz.

— Odejdź — krzyknęła kobieta. — Mylisz mi rytm. Pilnuj nas. Wreszcie drzewa rozrzedziły się i pojawiły się sady oraz pola. Na widok powozu wieśniacy zaczęli krzyczeć i zbierać się w gromadę.

— Druciarz pozwolił wam tędy przejechać? — zdziwiło się jakieś dziecko.

— Czy macie tu medyka? — spytała Sken.

— Ale nie chodzi nam o wioskowego znachora — dodała Patience.

— Ci czasami wiedzą więcej niż miejscowi lekarze — odparła Sken. — Jeśli ktoś taki tu mieszka, tym lepiej dla starego człowieka.

— Mamy medyka — powiedział jakiś mężczyzna. — Geblinga. Jest bardzo dobry w swoim fachu.

— Czy możecie pociągnąć powóz? — zapytała Sken. — Zaciągniecie go do lekarza? Zapłacimy.

— Druciarz zostawił wam pieniądze?

Patience miała już dość ciągłego wypytywania o rabusia.

— Druciarz nie żyje — wyjaśniła. — Zabierzcie nas do medyka.

— Ładny chłopak — zauważyła jedna z dziewcząt, niezwykle szpetna i o nierównych zębach. Patience westchnęła i wdrapała się do powozu. Angel miał otwarte oczy. Ujęła go za rękę, by złagodzić lęk, który niewątpliwie go męczył.

— Jesteśmy u przyjaciół — powiedziała.

Kilku wieśniaków ujęło dyszle wozu, inni pchali go z tyłu. Sken z uczuciem ulgi wdrapała się do środka. Kiedy powóz zaczął się toczyć, Patience ogarnęło jakieś dziwne uczucie. Słodyczy i spokoju. Ból, który zadawał jej Nieglizdawiec, gdzieś zniknął. Za to pojawił się znowu zew Spękanej Skały. Przynaglał ją do podróży na północ. Tam oczekiwał ją kochanek, marząc o czułych pocałunkach, gotów wypełnić jej łono nowym życiem. Patience pokonała tę nową kuszącą wizję, podobnie jak wcześniej poradziła sobie z cierpieniami. Nieglizdawiec chce, by teraz śpieszyła dalej. Z czego wniosek, że znalazła się we właściwym miejscu. W drodze do medyka-geblinga, w wiosce odciętej od świata przez bandę rabusiów. Nieglizdawiec nie mógł kierować nią lepiej niż dokładna mapa. Czyżbym — pomyślała — pomimo wszystko zrobiła dokładnie to, czego życzy sobie mój wróg? Czy też go pokonałam?

— Tutaj! — krzyknął jeden z wieśniaków. Stanęli przed dość dużym domem na skraju wioski.

— Mieszka z siostrą — dodał inny. — I z człowiekiem-olbrzymem.

— Mówią, że brat i siostra sypiają ze sobą — dodał ktoś z tylu.

— Plugawe bestie.

— Ale ten jest naprawdę dobrym medykiem.

— Jak się nazywa?

— Ruin — odparł mężczyzna.

— Zachęcające imię.

Z komina płynął dym. Nie zatrzymuj się tu, wołał głos ze Spękanej Skały. Śpiesz się. Angelowi nic nie będzie. Dalej, idź dalej, dalej.

Otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta gebling. Choć porośnięta futrem, wyglądała na schludną, wcale nie plugawą. A według kanonów urody swojej rasy była wyjątkowo piękna. Patience dostrzegła błysk inteligencji w jej oczach i uznała, że może jej zaufać. Postanowiła jednak nie przyznawać się, że zna geblic. Ten dom był bardzo ważny, skoro Nieglizdawiec nie chciał, by przeszła przez jego próg. Wobec tego wejdzie tam jako ambasador i uzyska wszystkie możliwe informacje, zanim podejmie jakąkolwiek decyzję.

Miała też nadzieję, że uda się uratować Angela. Kiedy wieśniacy wnosili go do środka, w ranie pojawiła się krew z pęcherzykami powietrza. Patience zastanawiała się, czy nie rozrzucić w tłumie miedzianych monet, ale zamiast tego wyjęła stalowy pieniądz i wręczyła go starszemu mężczyźnie, który wyglądał na przedstawiciela miejscowej władzy.

— To dla całej wioski za waszą dobroć. — Starzec uśmiechnął się i pokłonił, a ludzie wymamrotali podziękowania. Wszyscy razem nie mogliby tyle zarobić przez cały rok.

Загрузка...