Rozdział 11 DOM HEFFIJI

Pewnego popołudnia taklowali właśnie żagiel przed wpłynięciem w wąski kanał pomiędzy piaszczystymi brzegami, kiedy nagle River dwa razy zakląskał, a małpa zaczęła wrzeszczeć. Do tego czasu wszyscy zdążyli się już nauczyć, że w ten sposób River żąda nagłej zmiany kursu. Przerwali rozmowy i nasłuchiwali — głos Rivera nigdy nie był donośny.

— Mocno na lewą burtę! — zawołał pilot. Will, który stał właśnie przy sterze, przerzucił rumpel na sterburtę i w tym samym momencie Sken pochwyciła Patience i geblingi, a potem pociągnęła wszystkich na drugą stronę łodzi. Patience ledwie zdążyła uświadomić sobie, czego udało im się uniknąć — zderzenia z wielką boją, na tyle potężną, że łódź mogła uderzyć o nią dziobem i rozbić się, zwłaszcza że dął silny wiatr i płynęli bardzo szybko. Po nagłej zmianie kursu i tak w nią trafili, ale bokiem i ze znacznie mniejszą siłą.

— Powinna znajdować się o dwie mile stąd w górę rzeki — powiedział pilot. — Podczas ostatniej powodzi musiała się zerwać kotwica i dlatego boja spłynęła tak nisko. Rzucić linę.

Sken bez wahania zawiązała pętlę, zakręciła nią nad głową i zarzuciła na boję, która kiwała się kilkanaście metrów od nich. Trafiła za pierwszym razem. Patience zastanawiała się, czy był to przypadek, czy też zwykła umiejętność kogoś wychowanego na rzece.

— Co zamierzasz zrobić z tą boją? — dopytywał się Ruin.

— Zaciągnąć ją na odpowiednie miejsce — odparła Sken, tonem, jakim przemawia się do niemądrego dziecka.

— Zajmij się lepiej własnymi sprawami.

— Zbyt wielu żeglujących po rzece ludzi postępuje tak jak ty — stwierdziła Sken. — Ale River i ja mamy inne podejście. Jeśli coś się popsuje, a ty możesz to naprawić, robisz to, by kolejnemu pilotowi nie zagroziło to samo niebezpieczeństwo.

Wrócili na kurs i przez chwilę podróż odbywała się spokojnie. W tym czasie przyglądali się uważnie boi. Widniał na niej napis, który dało się odczytać, gdy wychyliło się mocno za sterburtę. We wszystkich językach, jakich mogli używać podróżujący rzeką — geblic, gauntish, dwelf i agarant — napis oferował pewien produkt na sprzedaż:


ODPOWIEDZI

Patience powiedziała to Angelowi, a on roześmiał się:

— Słyszałaś kiedyś o takiej arogancji?

— Może nie sprzedają — powiedziała Reck — tylko kupują.

Patience nie widziała powodu do śmiechu. Miała wrażenie, że ktoś z niej kpi. Bo jeśli czegoś potrzebowała, to właśnie odpowiedzi. I oto były — jako towar!

Dwie mile dalej rzucili kotwicę i przyciągnęli boję do łodzi. Sken i Will przywiązali ją, po czym wciągnęli kotwicę boi i dodali do niej balast. Robota zajęła im prawie godzinę, dzięki czemu Patience miała trochę wolnego czasu. Rozglądała się po brzegu i zastanawiała, gdzie odbywał się handel odpowiedziami. Teren nie był gęsto zabudowany, więc tym miejscem mógł być jedynie dom na wzgórzu, spory kawałek od brzegu. Gdyby była to gospoda, jakich wiele, oferująca szachrajstwa, jedzenie, które z trudem zasługiwało na to miano, i zarobaczywione posłania, Patience nie wyciągnęłaby całej swej kompanii na brzeg. Ten budynek był jednak inny — stary, skromny i na tyle oddalony od wody, że ci, co w nim mieszkali, nie mogli żerować na podróżnych. Gdyby nie zatrzymali się, by naprawić boję, dom mignąłby im tylko między drzewami. Ta okoliczność dowodziła, że napis na boi nie jest dowcipem. Budowla przyciągała ludzi, którzy tak gorąco pragnęli prawdy, że byli gotowi pokonywać wszelkie trudy, by ją zdobyć. Podążali za jednym tylko drogowskazem, idąc dalej, niż zamierzali, i zbaczając z obranej wcześniej drogi.

Oczywiście w tym samym momencie, kiedy zdecydowała się zatrzymać, poczuła wzmożone wołanie ze Spękanej Skały, ponaglające ją do dalszej drogi: szybciej i szybciej. Nie było jednak silniejsze niż poprzednio, co znaczyło, że Nieglizdawiec nie stara się odciągnąć jej od tego szczególnego miejsca. Ponieważ potrzeba prześpieszenia w miarę upływu czasu wzmagała się, oparła się jej dla samego oporu, w ten sam sposób, w jaki specjalnie przedłużała sobie cierpienia w czasach dzieciństwa, by wyrobić hart ducha.

Kiedy Will i Sken wdrapali się z powrotem do łodzi i zaczęli od wiązywać boję, poinformowała ich o swej decyzji.

— Płyniemy do brzegu.

— W takim miejscu?! — wykrzyknęła Sken. — Nie zgadzam się. Zanim zapadnie noc, miniemy wiele znacznie lepszych gospod.

Patience uśmiechnęła się do Rivera i powiedziała:

— Pilot ustala kurs, kapitan rządzi życiem na łodzi, zaś właściciel decyduje, w jakim porcie jest postój. Nie mylę się chyba?

River puścił do niej oko.

Sken zaklęła, ale skierowała łódź w stronę brzegu.

Przycumowali przy wyglądającej na dość zniszczoną ostrodze. Patience poleciła Sken, by opiekowała się Angelem, a sama poprowadziła Willa i geblingi na brzeg. Angel domagał się, żeby zabrali go ze sobą, lecz Patience zignorowała go. Skoro ją okłamywał, nie musiała spełniać wszystkich jego pragnień.

Na wzgórze prowadziła niewyraźna ścieżka. Patience oddała prowadzenie Ruinowi — potrafiłby znaleźć szlak na gołej skale podczas szalejącego sztormu, wszystko przynajmniej na to wskazywało. Reck i Will podążali tuż za nią. Wyglądała jak heptarchini w asyście eskorty albo więzień otoczony przez straże.

Dom na wzgórzu z bliska robił gorsze wrażenie niż z dołu. W oknach brakowało szyb, nie chroniły ich również okiennice, a dochodzące zapachy nie pozostawiały wątpliwości, że na podwórku mieszkają świnie, które same muszą dbać o codzienną higienę.

— Czyżby poza nimi nikt więcej tutaj nie mieszkał? — zapytała Patience.

— Pali się ogień — mruknął Ruin.

— A w kuchni stoi świeża woda — dodała Reck.

Patience odwróciła się w stronę Willa.

— Czy jest coś takiego, czego geblingi nie mogą wyczuć?

Will wzruszył ramionami. Niezbyt błyskotliwy, pomyślała Patience. Ale czego można się spodziewać po mężczyźnie, który mieszka z geblingami.

Na pukanie do drzwi odpowiedział z wnętrza donośny głos. Kobiecy i niezbyt młody.

— Idę! — Używała mowy gminnej, ale Patience poznała po akcencie, że nie był to dla niej język naturalny. I rzeczywiście, okazało się, że mają do czynienia z dwelfem. Były to stworzenia mniejsze od geblingów, a w dodatku z malutką głową, co nadawało im dość odstręczający wygląd.

— Spodziewasz się od dwelfa jakiejś odpowiedzi? — zapytał Ruin z charakterystycznym dla niego brakiem taktu.

Kobieta dwelf zmarszczyła brwi.

— Miałabym ich udzielać geblingom?

— Przynajmniej mówi pełnymi zdaniami — stwierdziła Reck.

Patience wyciągnęła rękę, pozwalając polizać swe palce. Kiedy zwyczaj został dopełniony, kobieta dwelf zaprosiła ich do środka i od razu poprowadziła Patience do honorowego miejsca przy ogniu. Will, jak zwykle, skulił się przy drzwiach. Nigdy nie brał udziału w tym, co się działo. Tylko przyglądał się i słuchał. A może po prostu trzymał się na uboczu.

Kobieta dwelf przyniosła wrzącą wodę i do wyboru liście herbaty o różnych smakach. Patience zapytała, czy dostaną na noc pokoje z zamykającymi się oknami.

— To zależy — odparła gospodyni.

— Od czego? Podaj cenę.

— Och, od razu cenę! Ceną są dobre odpowiedzi na moje pytania i dobre pytania do moich odpowiedzi.

— Nigdy nie można dogadać się z dwelfem — stwierdził Ruin niecierpliwie. — Nawet drzewa są inteligentniejsze.

Powiedział to w geblic, ale dla wszystkich oczywiste było, że właścicielka domu zrozumiała przynajmniej sens jego słów. Patience podejrzewała, że po prostu rozumiała geblic, co oznaczało, iż musiała być bystrzejsza niż większość przedstawicieli jej gatunku.

— Powiedz nam — poprosiła ją Patience — jakie pytania masz na myśli?

— W tym domu zatrzymują się tylko Mądrzy — odpowiedziała kobieta-dwelf. — Mądrzy ze wszystkich stron świata zostawili tu swe najmądrzejsze myśli.

— W takim razie to nie jest miejsce dla nas — oświadczyła Patience. — Wszyscy Mądrzy opuścili moją ziemię, zanim się urodziłam.

— Wiem — powiedziała gospodyni ze smutkiem. — Ale muszę się zadowolić tym, co mogę zdobyć i dziś. Czy nikt z was nie jest przypadkiem astronomem?

Patience potrząsnęła głową.

— Pilnie ci on potrzebny? — zapytała Reck.

— Nie aż tak bardzo. Astronomia wydaje się całkiem zapomnianą sztuką, co powinno was zdziwić, jako że my wszyscy pochodzimy z gwiazd.

— Ona tak, i ten wielki, który stoi przy drzwiach — wtrącił Ruin. — Reszta pochodzi z tej planety.

Kobieta-dwelf uśmiechnęła się lekko.

— Och — szepnęła — naprawdę myślisz, że geblingi są miejscowym gatunkiem?

Dopiero w tej chwili Patience zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna zacząć traktować dwelfa poważnie, nie tylko jako ciekawostkę, ale ponieważ mogła stanowić jakąś wartość. Z pewnością jej uwaga, że geblingi również pochodzą z gwiazd, sugerowała, że to, co ma jeszcze do powiedzenia, może okazać się przynajmniej interesujące. Na tyle, że powinien jej posłuchać Angel. Patience mogła czuć do niego niechęć, mogła mu nie ufać, ale nie była na tyle głupia, by odrzucać korzyści płynące z prawdy, którą mógł jej wyjaśnić. Odwróciła się do Reck.

— Jak myślisz, czy Will mógłby zejść na brzeg i przynieść tu Angela?

Reck wyglądała na niezadowoloną.

— Will nie jest moją własnością — powiedziała.

Ponieważ Will zachowywał się, jakby był jej niewolnikiem, postawa Reck wydała się Patience po prostu śmieszna. Will nie zrobi nic bez zgody Reck. Jednak nie zamierzała o tym dyskutować, więc zapytała wprost mężczyznę, czy mógłby przynieść do nich Angela. Will bez słowa podniósł się i wyszedł.

— Dlaczego posyłasz po resztę waszego towarzystwa — zapytała kobieta-dwelf — przecież jeszcze nie powiedziałam, że możecie zostać?

— Angel jest najmądrzejszy z nas. To matematyk.

— Dla mnie jest nikim. Liczby i znowu liczby. Jeśli nawet na tyle się je zrozumie, by zadać pytanie, odpowiedzi nie mają znaczenia.

Patience była wprost zachwycona, ponieważ powtarzała to samo Angelowi, i to nie jeden raz. Potrafiłaby także wyrecytować odpowiedź Angela, gdyż słyszała ją tak wiele razy, że nauczyła się jej na pamięć. Wolała jednak nie odchodzić od zasadniczego tematu. Jeśli kobieta-dwelf zaproponowała odpowiedzi, to czemu nie zadać pytań, które liczyłyby się najbardziej.

— Pozwól, że ja zadam ci pytanie. Kim i czym jest Nieglizdawiec oraz jakie są jego zamiary?

Kobieta-dwelf uśmiechnęła się uszczęśliwiona, skoczyła na równe nogi i wybiegła z pokoju.

— Jeśli umie odpowiedzieć na to pytanie — powiedziała Reck — to znaczy, że wie więcej niż jakakolwiek inna żyjąca istota.

Wkrótce ich gospodyni wróciła podskakując z ukontentowania.

— „Nieglizdawiec jest bratem geblingów, gauntów i dwelfów, i synem Kapitana Statku — wyrecytowała wprost pękając z dumy. — Jego matka władała niegdyś całym tym światem i on…”

— Każdy może połączyć skrawki prawdy i domysłów i… — wtrącił zniecierpliwiony Ruin.

— Ciii — nakazała Patience. A potem znowu zwróciła się do kobiety-dwelfa. — Przepraszam, nie usłyszałam tego, co powiedziałaś.

Zanim zdążyła skończyć, stworzenie deklamowało znowu:

— „Nieglizdawiec jest bratem geblingów, gauntów i dwelfów, i synem Kapitana Statku. Jego matka władała niegdyś całym tym światem i on chce go odzyskać z powrotem.” — I znowu identycznie jak poprzednio kobieta-dwelf rozpromieniła się w uśmiechu. Było to tak, jakby dwa razy oglądali to samo. Stworzenie powtarzało coś, czego nauczyło się na pamięć. Ruin spojrzał na Reck.

— No dobrze — powiedział — pozwól, że teraz ja ci zadam pytanie. Gdzie znajduje się kamień z mózgu, należący do królów geblingów?

Patience znała doskonale odpowiedź, której poszukiwał gebling, ale udała zdziwienie.

— Co to jest kamień z mózgu? — zapytała.

Tymczasem dwelf wybiegła już z pokoju. Podczas jej nieobecności Reck i Ruin dotykali nawzajem swoich twarzy jakby sprawdzając swoje podobieństwo. Patience zrozumiała, że pytanie nie miało na celu jedynie wypróbowanie kobiety-dwelfa. Kiedy wróciła do pokoju, na twarzach geblingów malowała się wyraźna ciekawość. Patience nigdy by nie podejrzewała, że zdolne są do takiej ekspresji.

— „Kamień z mózgu władców geblingów, który stał się symbolem władzy heptarchów, został wszyty w ramię lorda Peace, prawowitego heptarchy, tuż ponad obojczykiem, blisko karku. Przed śmiercią Peace odda go swojej córce.” — Dwelf kiwnęła głową. Na jej twarzy malował się wyraz powagi.

Reck i Ruin spojrzeli na Patience, która nie odezwała się, usiłując nadać swej twarzy wyraz uprzejmego zdziwienia. To było przecież niemożliwe, by dwelf poznała sekret jej ojca.

Przyglądając się zamarłym w bezruchu jak w żywym obrazie geblingom, wpatrzonym w dziewczynę, kobieta-dwelf zaczęła się niepohamowanie śmiać.

— A jakie jest twoje pytanie? — zapytała grzecznie Patience.

— Moje pytanie do ciebie brzmi, kim jesteś i dlaczego geblingi podróżują razem z ludźmi?

— Czy znasz także odpowiedź na nasze pytanie? — zdziwiona zapytała Reck.

— Odpowiedź na wasze pytanie brzmi następująco: wy dwoje jesteście parą królewską geblingów, a ty, istoto ludzka, córką lorda Peace, heptarchy, a ponieważ on nie żyje, w twoim posiadaniu jest kamień i władza. I ty i one zmierzacie ku bitwie, ale nie jesteście pewni, czy stoicie po tej samej stronie.

Na pewno nie była zwyczajnym dwelfem.

Patience niepostrzeżenie przygotowała cienką szklaną rurkę, z której mogła strzelać śmiertelnymi rzutkami. Sięgnęła również do włosów po pętlę. Odezwała się spokojnie do Ruina i Reck, a w jej głosie brzmiało zdecydowanie:

— Jeśli tylko ruszycie się ze swoich miejsc, zginiecie, nim zdążycie zrobić jeden krok.

— Ojoj! — powiedziała dwelf. — Nie powinniście pytać o odpowiedzi, których nie chcecie usłyszeć. Nie życzę tu sobie żadnego zabijania. W tym miejscu frymarczy się prawdą. Dajcie mi słowo, każde z was, że poczekacie z zabijaniem do czasu, aż znajdziecie się z powrotem na rzece.

Nikt nie spieszył się z przysięgą.

— Co ja narobiłam? Kłopoty, kłopoty, tylko to daje prawda. Ależ z was głupcy! Myśleliście, że dwelf nic nie wie, i dlatego zadaliście mi pytania, na które nikt nie powinien znać odpowiedzi. Ale ja znam odpowiedź na każde pytanie.

— Naprawdę? — zapytała Reck. — W takim razie powiedz nam, jak rozwiązać nasz problem? Wiesz, że Patience posiada przedmiot, który dla królów geblingów ma ogromne znaczenie. Właśnie teraz jest nam potrzebny bardziej niż kiedykolwiek w naszej historii, ponieważ musimy poznać naszą przeszłość. Z rozkoszą zamordujemy ją, żeby zdobyć kryształ, a ona równie chętnie pozbawi nas życia, ponieważ chce zatrzymać go dla siebie. Kiedy wróci Will, zabije ją bez trudu, a więc ona musi wykonać pierwszy ruch.

— Mówiłam już, złóżcie przysięgę — powiedziała dwelf.

— W sprawie kryształu nigdy nie dotrzymamy przysięgi — powiedział Ruin — ani też nie uwierzymy, że ona dotrzyma swojej.

— Nawet nie jestem pewna, czy to jest ten kamień — odezwała się Patience. — Wiem tylko, że ojciec kazał mi go strzec jak oka w głowie i że, zgodnie z radą Angela, miałam cię poprosić o zaimplantowanie go do mego mózgu.

Ruin roześmiał się.

— I on myślał, że gdy wreszcie dostanę go w swoje ręce, to zwrócę go tobie?

Reck, nieporuszona, uciszyła go syknięciem, po czym zwróciła się do Patience.

— Mój głupi brat nic nie rozumie. Chociaż kamień należał kiedyś do nas, teraz nie możemy już mieć z niego pożytku.

— Nie możemy mieć pożytku?! — wykrzyknął Ruin.

— Kiedy pierwsze ludzkie istoty umieszczały go w swoich mózgach, traciły zmysły. W krysztale było zbyt wiele z geblinga. Ale teraz to my już nie możemy go użyć — kamień przesiąkł człowiekiem.

Ruin zmarszczył czoło.

— Jest zawsze jakaś szansa, że możemy go wykorzystać.

— Znacznie większa, że próbując zniszczymy samych siebie.

Ruina ogarnęła wściekłość.

— Odnajdujemy go, i to po tylu latach, a na dodatek w chwili największej potrzeby, a ty mówisz, że nie możemy go użyć! — wybuchnął. Lecz chwilę potem jego gniew przeszedł w rozpacz. — Masz rację.

Patience słuchała ich nieufnie. To mógł być trik, by uśpić jej czujność. Zwróciła się więc do kobiety-dwelfa, gdyż od niej tylko mogła spodziewać się pomocy:

— Chciałabym zadać ci pytanie. Powiedz mi, jak działa kryształ zaimplantowany do mózgu?

— Kiedy wyjdę po odpowiedź — powiedziała gospodyni — wy się pozabijacie, a wtedy nie będę już mogła zadać wam żadnego pytania.

— Jeśli nie ruszą się ze swych miejsc, nie zabiję ich — powiedziała Patience.

— Nie ruszymy się z miejsca — obiecała Reck.

— Wcale nie byłbym taki pewien, czy ona może nas zabić — dodał Ruin.

Patience uśmiechnęła się. Gospodyni wzruszyła ramionami i wyszła. Wydawało się, że straciła całą swą żywotność i radość. Wróciła, mrucząc coś do siebie.

— To jest długie — wyjaśniła.

— Słucham — powiedziała Patience. Kobieta-dwelf wyrecytowała:

— „Jeśli zostanie umieszczony powyżej ośrodka ruchu w mózgu ludzkim, organiczny kryształ, zwany kamieniem umysłu lub kamieniem władzy, urodzi mniejsze kryształy, które spenetrują każdą część mózgu. Większość z nich będzie się zachowywać biernie, zbierając wspomnienia i ważne myśli. Jednakże kilka z kryształów pozwoli istocie ludzkiej odzyskać wspomnienia wcześniejszych posiadaczy kamienia. Ponieważ wiele z nich należało do pierwszych siedmiu królów geblingów, w mózgach których ten kamień powstawał, dla ludzi mogą się one okazać dezorientujące. A skoro człowiek nie zdoła zyskać kontroli nad kryształem, obce wspomnienia zderzą się ze sobą w sposób nie kontrolowany, prowadząc do utraty samoświadomości, to znaczy do szaleństwa. Najbezpieczniejszym sposobem użycia kryształu jest zaimplantowanie go w chronione miejsce koło niezbyt ważnego nerwu. Jeden lub dwa łańcuchy kryształów znajdą swą drogę przez umysł, zbierając to, co nagromadziła pamięć, ale prawie nigdy nie wedrą się starymi wspomnieniami w nosiciela. Niezwykle nikła jest szansa, Heffiji, że kiedykolwiek przyda ci się ta informacja.”

To ostatnie stwierdzenie wszystkich rozśmieszyło.

— Ktokolwiek dawał ci tę odpowiedź, nie był tak mądry jak sądził.

— Wiem — odparła Heffiji. — Ale się jej nie pozbyłam, i możecie teraz stwierdzić, że zadałam mu dobre pytanie, choć on myślał inaczej.

— A co by się stało, gdyby kamień został umieszczony w mózgu geblinga? — zapytała Patience.

— Ale po co ktoś miałby robić coś takiego? — odpowiedziała pytaniem Heffiji. — Przecież wystarczy, aby gebling…

— Cisza! — przerwał jej Ruin.

— Nie — wtrąciła się Reck. — Niech mówi.

— Wystarczy, by gebling — dokończyła Heffiji — go połknął. Kryształ w ciele geblinga pokruszyłby się na maleńkie kawałeczki, które powędrowałyby w odpowiednie miejsca.

— Dlaczego tak miałoby się stać? — dociekała Patience. — Dlaczego geblingom tak łatwo byłoby użyć kamienia, a ludziom tak trudno…

— Ponieważ my rodzimy się z kamieniem w mózgu — odpowiedział Ruin pogardliwie. — Każdy z nas go ma. A kiedy umierają nasi rodzice, zjadamy ich kamienie, gdyż w ten sposób zachowujemy wspomnienia wydarzeń, które były dla nich najważniejsze za życia. — Spojrzał na Reck z gorzkim triumfem, jakby chciał powiedzieć: widzisz, sama chciałaś, żeby jej powiedzieć, to teraz masz.

Patience spoglądała na geblingi z rosnącym zrozumieniem.

— A więc te wszystkie historie, że geblingi zjadają swoich zmarłych…

Reck skinęła głową.

— Jeśli ktoś z ludzi widział nasze obrządki, chociaż trudno mi sobie wyobrazić, by geblingi kiedykolwiek im na to zezwoliły…

— To są także obrządki dwelfów — wtrąciła Heffiji. — I gauntów.

— Takie kamienie, choć znacmie mniejsze, mają wszystkie zwierzęta tego świata — powiedział Ruin. — Wszyscy poza ludźmi. Kalecy ludzie, których dusze umierają wraz z ciałami.

Umierają dusze wszystkich ludzi, pomyślała Patience, poza tymi, którym odjęto głowy na przechowanie. Ta sprawa zawsze bardzo ją zastanawiała. Jak doszło do tego, że odcinano głowy? Dlaczego w ogóle nasi naukowcy starali się utrzymać głowy ludzi przy życiu? Ponieważ już setki pokoleń temu dowiedzieli się, że pochodzące z tej planety gatunki mają coś w rodzaju życia wiecznego, gdyż część ich umysłu żyje nadal po śmierci. Ludzie im zazdrościli. Przedłużanie egzystencji głów było ludzkim substytutem kamieni mózgowych geblingów, dwelfów i gauntów. Zamiast kryształu nam dostawały się szyjki, czerwie główne i strzępy szczurów wrzucane przez sokoła do słoja.

— Spośród wszystkich ludzi tylko heptarchowie potrafili wzbogacić się o doznania swoich przodków — powiedziała Reck. — I to dlatego, że ukradli nasze dziedzictwo. Zabiliście siódmego króla geblingów i ukradliście jego kamień. Nasi władcy stracili wtedy wiedzę o początkach swego królestwa. Ruin w swej naiwności wierzy, że teraz moglibyśmy wykorzystać choć trochę tej wiedzy. Jednak kamień mógłby być dla nas przydatny tylko wtedy, gdybyśmy posiadali go nieprzerwanie przez cały czas.

— Muszę koniecznie go zdobyć — powiedział Ruin. — Jeśli mam się dowiedzieć, co…

— To Nieglizdawiec chce, żebyś go pożądał, Ruinie. — Reck z wyraźnym zadowoleniem zmuszała brata, by ugiął się przed jej mądrością. — Ucieszyłby się, gdyby udało mu się pozbawić zmysłów parę królów. Głupcze. Jeśli ludzie wariowali pod wpływem chybionego związku z kamieniem, jak może on podziałać na ciebie, skoro żył w ponad trzech setkach umysłów ludzkich. Żaden gebling nie ma dość siły, by wytrzymać wpływ kamienia.

Patience patrzyła na Ruina i wiedziała, że teraz nie udaje. Najwyraźniej siostra go przekonała. Dyskusja mogłaby się na tym zakończyć, a kamień pozostałby w posiadaniu Patience, a może nawet zostałby zaimplantowany do jej mózgu. Wystarczyło tylko nie odzywać się. Ale jeśli był tak groźny, że Ruin nie mógł go użyć, musiała dowiedzieć się, jaki wpływ wywarłby na nią.

— Czy umysł człowieka różni się tak bardzo od umysłu geblinga? — zapytała. — Potrafimy nauczyć się swoich języków, umiemy…

— Nie rozumiesz istoty umysłu geblinga — zaczął Ruin.

— On jest naszą siłą — dodała Reck — i jednocześnie naszą słabością. Od chwili narodzin nigdy nie jesteśmy sami. Osamotnienie to dla nas puste słowo. Na jawie i we śnie, zawsze na skraju świadomości czujemy inne geblingi. Kiedy połkniemy mózgowy kamień innego geblinga, stajemy się nim na całe dni, niekiedy tygodnie i miesiące. Do czasu, aż poukładamy jego wspomnienia. Gdyby Ruin stał się w taki sposób człowiekiem, i to po trzystakroć, nie potrafiłby znieść ogromu samotności, byłaby ona czymś na kształt śmierci. Jednak ty jesteś do samotności przyzwyczajona, ponieważ niczego innego nie zaznałaś w całym swym życiu. Poza tym kamień nie złączy się z tobą tak całkowicie. Silna istota ludzka, taka jak ty…

— Chcesz, żebym jej wszczepił kryształ, prawda? — zapytał Ruin.

— Chyba tak — odparła Reck.

— Po tym może stać się bardziej uległa woli Nieglizdawca — powiedział.

— A jakie to ma znaczenie? W najgorszym razie okaże się bezradna wobec jego pragnień. A i tak najprawdopodobniej taki koniec ją czeka, więc co za różnica?

Patience zadrżała wewnętrznie, słysząc słowa tak całkowicie pozbawione współczucia. Nawet ona, która czasami musiała zabijać, czuła pewne zrozumienie dla swych ofiar, jakiś związek z nimi. Dopiero teraz po raz pierwszy uświadomiła sobie, że geblingi traktują ją jak zwierzę. Podobnie jak człowiek mógł oceniać dobrego konia, wychwalając jego siłę, a ubolewając nad słabością, nie skrępowany obecnością stworzenia. Jedyna różnica polegała na tym, że Patience rozumiała, o czym mówili.

Wprawdzie Ruin musiał przyznać rację siostrze, ale to go wcale nie uspokoiło. Teraz odwrócił się do Patience.

— Umieszczę ci kamień w mózgu, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze, po twojej śmierci będzie należał znowu do mnie, Reck albo naszych dzieci.

— Co ci z niego przyjdzie, skoro nigdy nie będziesz mógł z niego skorzystać? — zapytała Patience.

— Po zakończeniu naszej misji — odparł Ruin — będę już mógł go wykorzystać. Jeśli mi się nie uda, trudno. Szaleństwo nie wydaje mi się gorsze niż śmierć, a ja nie boję się śmierci. Jeśli zaś mi się powiedzie, wtedy odzyskamy wszystko, co straciliśmy, i przekażemy to następnym pokoleniom.

— Złożę ci nieco inną przysięgę — zaproponowała Patience. — Zaimplantuj go, a jeśli będę umierać w obecności króla geblingów, nie zrobię nic, by powstrzymać go przed zabraniem kamienia, kimkolwiek byłby ten król.

— To oznacza to samo. — Ruin uśmiechnął się. — Musisz tylko równocześnie obiecać, że postarasz się umrzeć w obecności króla geblingów.

— Jeśli z kolei ty przyrzekniesz, że nie przyśpieszysz tego dnia.

— Nienawidzę polityki — wtrąciła Heffiji. — Niepotrzebne są wam żadne przysięgi. Ty zaimplantujesz jej kamień, ponieważ nic ci po nim, a potem odbierzesz go, jeśli zdołasz. — Chrząknęła. — Nawet dwelf z małym rozumkiem może wam to powiedzieć.

— Jaki jest twój drugi warunek? — zapytała Patience.

— Pierwszy król geblingów — powiedziała Reck — był bratem Nieglizdawca. W kamieniu są jego wspomnienia. Musisz nam opowiedzieć wszystko, czego się dowiesz na jego temat od kamienia.

— A więc heptarchowie pamiętali Nieglizdawca — szepnęła Patience. — Przez wszystkie te lata wiedzieli, kim jest ich nieprzyjaciel.

— Tylko ci, którzy mieli odwagę włożyć kamień w swoje mózgi — powiedział Ruin.

— Powiesz nam? — zapytała Reck.

Patience skinęła głową.

— Tak. — A potem podjęła decyzję. Przestanie zachowywać się jak ostrożny dyplomata, pozwoli Ruinowi i Reck zobaczyć swój lęk. — Czy naprawdę wierzycie, że mam dość siły, by wytrzymać wpływ kamienia?

Ruin wzruszył ramionami.

— Jeśli nie jesteś wystarczająco silna, nam nie będzie gorzej, niż było dotąd. — Nadal traktował ją na równi ze zwierzęciem.

Ale Reck zrozumiała gest przyjaźni i odpowiedziała z sympatią:

— Ile razy takie wydarzenie miało miejsce w historii świata? Skąd możemy wiedzieć, czy człowiek jest na tyle silny, by mieć geblinga w swym umyśle, a nadal pozostać człowiekiem? Ale powiem, co o tobie myślę. Wielu ludzi, a nawet większość, to słabe, przerażone istoty, które próbują zagarnąć, co tylko się da. Chcą mieć w swojej władzy rzeczy i innych ludzi, bo dopiero wtedy czują się potężni i wydaje im się, że nie są samotni. Ale ty taka nie jesteś. Ty nie boisz się samotności.

Patience wypuściła z rąk pętlę i odłożyła szklaną rurkę. Geblingi wyraźnie się odprężyły.

— Powiedziałaś, że twoje imię brzmi Heffiji? — Patience zwróciła się do gospodyni.

— Tak dawno, dawno temu nazwała mnie pewna nauczycielka. Zapomniałam, jak nazywałam się wcześniej. Ale jeśli mnie zapytacie, odpowiem.

— Ona był gauntem, prawda? Nauczycielka, która cię tak nazwała? Heffiji to słowo w gauntish.

— Tak. Czy wiesz, co ono oznacza?

— To bardzo zwyczajne słowo. I znaczy „nigdy”. Co — nigdy?

— Mikias Mikuan Heffiji Ismar.

— Nigdy Nie Traci Znalezionego Miejsca.

— To właśnie ja — oznajmiła Heffiji. — Nie wiem nic, ale potrafię znaleźć wszystko. Chcecie zobaczyć?

— Tak — potwierdziła Patience.

— Tak — powiedziała Reck.

Ruin wzruszył ramionami.

Heffiji poprowadziła ich w głąb domu. Wszystkie pomieszczenia były obudowane półkami. Leżały na nich nie uporządkowane stosy papierów. Kawałki drewna lub kamienie zabezpieczały je przed wiatrem wpadającym pozbawionymi szyb oknami. Cały dom był archiwum papierów zebranych bez ładu i składu.

— I wiesz, gdzie znajduje się każda odpowiedź? — zapytała Reck.

— O nie, wcale nie wiem, dopóki ktoś nie zada mi pytania. Wtedy przypominam sobie, gdzie ją położyłam.

— Więc nie możesz nas zaprowadzić do jakiejś informacji, dopóki cię o nią nie poprosimy?

— Ale kiedy mnie zapytacie, poprowadzę was do każdej odpowiedzi. — Uśmiechnęła się z dumą. — Może rzeczywiście mam tylko pół rozumu, ale pamiętam wszystko, co kiedykolwiek zrobiłam. Każdy z Mądrych przechodził koło mego domu. Wszyscy zaglądali tutaj, dawali mi odpowiedzi i zadawali pytania. A jeśli nie znałam odpowiedzi, to tak długo pytałam następnych, aż znalazł się ktoś, kto mi odpowiedział.

Patience uniosła kamień z jakiegoś stosu papieru.

— Nie! — zaprotestowała rozpaczliwie Heffiji.

Patience pośpiesznie odłożyła kamień z powrotem.

— Jak znajdę papier, jeśli przełożysz go w inne miejsce? — krzyknęła kobieta-dwelf. — Gdy coś przełożysz w inne miejsce, będzie stracone na zawsze! W tym domu znajdują się tysiące tysięcy papierów. Czy masz czas wszystkie je przeczytać i zapamiętać?

— Nie — odparła Patience. — Przepraszam.

— To cały mój mózg! — krzyczała Heffiji. — Dzięki nim moja głowa nie jest gorsza od wielkich głów, jakie mają ludzie, geblingi i gaunty. Pozwalam wam w nim grzebać, bo możecie dołożyć coś do moich wspomnień. Ale jeśli cokolwiek ruszycie, równie dobrze możecie spalić ten dom razem ze mną, ponieważ wtedy zostałby tylko dwelf ze swym małym półrozumkiem, nie będący w stanie odszukać żadnej odpowiedzi.

Heffiji rozpłakała się. Reck pogładziła ją uspokajająco po włosach swymi długimi palcami o wielu stawach, przypominających ptasie skrzydło.

— To prawda — powiedziała Reck — tacy są właśnie ludzie. Wchodzą do cudzych domów, a potem sieją spustoszenie, nie zastanawiając się nawet nad tym, co zniszczyli.

Patience zniosła ze spokojem zarzut, zasłużyła na naganę. Ale Ruin inaczej zrozumiał jej milczenie. Uznał, że nie zrozumiała znaczenia słów Reck.

— Mojej siostrze chodziło o to, że wy, ludzie, przybyliście na tę planetę, i zniszczyliście ją nam wszystkim, geblingom, dwelfom i gauntom, którzy byliśmy tu przed wami.

Heffiji przestała nagle płakać. Odsunęła się od Reck znowu szeroko uśmiechnięta.

— To moja najlepsza odpowiedź — powiedziała. — Zadajcie mi pytanie.

— Jakie pytanie? — spytał Ruin.

— „Nam wszystkim, którzy byliśmy tu przed wami” — powiedziała. — Pytajcie mnie.

Ruin zastanawiał się, jakie pytanie mogła mieć na myśli.

— No dobrze, kto tu był przed ludźmi?

Heffiji podskoczyła w zachwycie.

— Glizdawce! — krzyknęła. — Glizdawce, glizdawce, glizdawce!

— A co w takim razie z geblingami, jeśli nie było ich tu, gdy przybyli ludzie? — zapytała Reck.

— Co z nimi? To zbyt ogólne. Musicie lepiej sformułować pytanie.

— Skąd pochodzą geblingi? — uściśliła Reck.

Heffiji znowu podskoczyła.

— Moje ulubione, oto i moje ulubione! Chodźcie, to wam pokażę. Chodźcie i zobaczycie.

Poprowadziła ich stromymi schodami na nisko sklepiony, duszny strych. Nawet geblingi musiały się tu pochylać. Patience przykucnęła i w ten sposób przesuwała się wzdłuż ściany. Heffiji oddała swoją latarnię Ruinowi i sięgnęła po plik papierów wsuniętych za belkę wspornikową. Rozłożyła je na podłodze. Odebrała latarnię i biorąc w ręce papiery jeden po drugim zaczęła czytać wyjaśnienia pod rysunkami.

— „Na tej planecie nie pozostała żadna forma miejscowego życia, podobnie jak nie zachowała się żadna forma życia ziemskiego poza samymi ludźmi” — czytała.

— To szaleństwo — powiedział Ruin. — Każdy wie, że udomowione rośliny i zwierzęta pochodzą z Ziemi…

Heffiji podniosła wyżej latarnię.

— Jeśli znasz wszystkie odpowiedzi, to po co się zatrzymałeś w moim domu?

Zawstydzony umilkł. Heffiji recytowała dalej:

— „Porównując materiał genetyczny jakiegokolwiek zwierzęcia czy rośliny z zapisami dotyczącymi podobnych roślin i zwierząt, przywiezionymi przez ludzkość z Ziemi, dowiadujemy się, że oryginalny kod jest nadal zachowany w sposób prawie doskonały — ale tylko jako bardzo niewielka część pojedynczej, ale za to znacznie większej molekuły genetycznej.”

Heffiji wyciągnęła diagram pokazujący miejsce białka w pojedynczych chromosomach obecnej wersji imaculatańskich okazów.

— „Najwyraźniej ziemskie gatunki zostały zmienione lub, co bardziej prawdopodobne, stworzono ich doskonałe imitacje wykorzystując miejscowe gatunki, które zasymilowały materiał genetyczny w swoim własnym kodzie. Chociaż otrzymana molekuła może teoretycznie zawierać setki razy więcej informacji genetycznych, niż potrzeba było gatunkowi żyjącemu na Ziemi, reszta genetycznego materiału wykorzystana jest do innych celów. Całkiem możliwe, że miejscowe formy życia z Imaculaty wykorzystały umiejętność pozostawania w uśpieniu do kolejnego przystosowywania, przejmując stopniowo cechy konkurujących z nimi gatunków, co doprowadziło najpierw do imitowania ich i wreszcie do zastępowania. Istnieje też możliwość, iż naturalna dla Imaculaty molekuła genetyczna jest na tyle złożona, że może kontrolować zmiany w genetycznym materiale własnych komórek rozrodczych. Ale niezależnie od tego, czy jakaś forma inteligencji istnieje w molekułach genetycznych czy nie, nasze eksperymenty dowiodły, że w ciągu dwóch generacji każdy gatunek na Imaculacie jest w stanie upodobnić się do gatunku ziemskiego. Właściwie można powiedzieć, że imaculatańskie imitacje znacznie przyspieszyły sprawność rozrodczą przez wcześniejsze osiąganie dojrzałości płciowej lub zwiększanie ilości potomstwa w danym pokoleniu.” Heffiji popatrzyła wyczekująco kolejno na każdego z nich.

— Czy to rozumiecie?

Patience przypomniała sobie słowa księcia Prekeptora i wypowiedziała je na głos:

— Cząsteczka genetyczna jest zwierciadłem woli.

— To religia — żachnęła się Heffiji. — Trzymam ją gdzie indziej.

— Rozumiemy — powiedział Ruin.

— Musicie zrozumieć do końca. Jeśli macie pytania, powtórzę wszystko jeszcze raz.

Nie mieli pytań. Heffiji przeszła do serii rysunków przedstawiających zboża i dziwne, latające owady.

— „Podczas naszych doświadczeń wydzieliliśmy oryginalny, ziemski materiał genetyczny ze zboża imaculatańskiego, aby sprawdzić, co pozostanie, kiedy zabraknie dominujących genów ziemskich. Eksperymenty wymagały ogromnej cierpliwości i próbę powtarzaliśmy po wielokroć, zanim doświadczenie się powiodło. Wreszcie oddzieliliśmy materiał genetyczny zarówno zboża, jak i gatunku, który zaabsorbował cechy zboża i zastąpił je. Struktura genetyczna zboża była identyczna z tym, co mieliśmy w materiałach pozostałych po pierwszych kolonistach, a jednak kiedy zboże — posiadające już inny zapis genetyczny — wzrastało na tej planecie, w jego wyglądzie nie było różnicy. Pozostała część materiału genetycznego, pochodząca z Imaculaty, nie była wcale zapisem innej rośliny. Otrzymano z niego niewielkiego latającego insekta z ciałem jakby glisty, tyle tylko, że posiadał dodatkowo trzy pary skrzydeł. Niczego takiego nie znaleźliśmy w katalogach gatunków przywiezionych z Ziemi. Najbardziej przypominało to owada, nazywanego przez pierwszych kolonistów „komarem”, który zniknął po kilku latach istnienia kolonii na Imaculacie.”

— Co to ma wspólnego z geblingami? — zapytał Ruin. — Na roślinach znam się lepiej niż jakikolwiek człowiek-naukowiec.

— Jeśli nie chcesz moich odpowiedzi — powiedziała Heffiji — to idź sobie.

Reck dotknęła policzka brata.

— Nie myśl, że on nie rozumie — powiedziała. — Problem w tym, że pojął zbyt dobrze.

Heffiji ciągnęła dalej:

— „Pojedynczego imaculatańskiego komara wsadziliśmy do szklanego pudełka z próbką czystego ziemskiego zboża, gotowego do zapylenia. Choć imaculatański komar nie miał partnera, wkrótce złożył tysiące jajeczek. Także pszenica dojrzała. Ale jajeczka komara dojrzały wcześniej. Z niektórych wylęgły się komary, które atakowały się wzajemnie z wielką brutalnością, aż został tylko jeden. Z pozostałych jajek wydobyły się jednak całe szeregi dziwnych roślin, niektóre podobne do kłosów pszenicznych, inne do komarów, w większości nie potrafiących utrzymać się przy życiu. Tylko kilka osiągnęło parę centymetrów, zanim umarło. Natomiast te, które rozwijały się dobrze, chociaż bardziej przypominały pszenicę, jednak wyraźnie różniły się od ziemskiego gatunku. Zanim zboże kolejny raz obrodziło i wzrosło, wszystko wskazywało na to, że otrzymaliśmy nowy i bardzo silny gatunek. Natychmiast rozpoczęliśmy kolejne eksperymenty, by sprawdzić, czy wyniki się potwierdzą.”

Sięgnęła po kolejny rysunek.

— „Tymczasem jedyny komar drugiej generacji, któremu udało się przetrwać, skrzyżował się, ale nie z nowym gatunkiem owadów tylko z pszenicą. Tym razem większość potomstwa wyglądała dokładnie jak pszenica, z tym że otrzymany gatunek posiadał jedną wielką molekułę genetyczną, w której zapisana była cała informacja genetyczna na temat zboża z Ziemi. Za każdym razem otrzymywaliśmy te same rezultaty. Kiedy pozwalano komarowi drugiej generacji reprodukować się przy udziale drugiej — czy nawet dziesiątej lub dwudziestej — generacji ziemskiej pszenicy, w rezultacie dostawaliśmy zawsze identyczną pszenicę imaculatańską, która reprodukowała się szybciej i była silniejsza od jakiegokolwiek gatunku pszenicy ziemskiej czy też od nowych gatunków imaculatańskich. Prawdę mówiąc, pszenica imaculatańska wydawała się szczególnie wroga w stosunku do nowych gatunków niepszenicznych. Zostały one zniszczone jakby zaatakowała je jakaś trucizna. Zginęły w ciągu dwóch generacji. Ziemska pszenica niekiedy potrafiła przetrwać dłużej niż sześć generacji, zanim została całkowicie zastąpiona przez nowy gatunek. Jednakże kiedy komar drugiej generacji nie miał możliwości reprodukowania się przy pomocy ziemskiej pszenicy, imaculatańska pszenica nie pojawiała się wcale. Zamiast tego i owad, i pszenica ziemska utrzymywały swoją postać nie krzyżując się. Taki proces kompletnej mimikry zachodzący podczas dwóch generacji mógł wystąpić wielokrotnie od czasu, gdy Ziemianie przywieźli swoje gatunki roślin i zwierząt. Zmiany nie zaistniały jedynie we wzorach chromosomowych samych ludzi, gdzie nie zaobserwowano żadnych zmian.”

I to było wszystko.

— Nic nie powiedziałaś o geblingach — oznajmił triumfalnie Ruin. — Pytaliśmy cię o geblingi, ale nawet o nich nie wspomniałaś.

Heffiji odeszła trochę dalej. Oczywiście ruszyli za nią. Ale nie poprowadziła ich w kierunku schodów, lecz wyciągnęła kolejne papierzyska i znowu je rozłożyła. Były to cztery rysunki, wszystkie wykonane i podpisane jedną ręką. Na pierwszym widniał nagłówek: ludzkie molekuły genetyczne. Na trzech innych kolejno: molekuła ludzka w zapisie genetycznym geblingów, dwelfów i gauntów.

W każdym przypadku ludzki wzór genetyczny mieścił się w pojedynczej, długiej molekule, podobnie jak wzory pszenicy ziemskiej w genetycznej molekule roślin imaculatańskich.

Heffiji z trudem ukrywała rozradowanie.

— Nie wiedzieli! To ja poskładałam wszystko w całość, to ja wiedziałam, że obie odpowiedzi składają się na jedną. A kiedy zobaczyłam ludzi i geblingów razem, wiedziałam, że będą potrzebowali właśnie tej odpowiedzi. — Uśmiechnęła się szeroko. — Nakierowałam was. Podprowadziłam, byście zadali odpowiednie pytanie.

— To nieprawda! — krzyknął Ruin. — Nie jesteśmy nieudolnymi kopiami ludzi.

Machnął ręką, jakby chciał wytrącić latarnię z rąk Heffiji. Reck i Patience jednocześnie schwyciły go za ramię.

— Chcesz spalić dom? — zapytała Reck.

— My od początku mieszkaliśmy na tej planecie, a oni są intruzami. Nie pochodzimy od ludzi! Oni są uzurpatorami i chcą nam odebrać nasz świat!

— Masz rację, Ruin — odezwała się Patience spokojnie. — Nawet jeśli w części wywodzicie się od ludzi, to druga połowa jest stąd. Tutejsza przyroda wiedziała, że musi nas imitować, by przetrwać. Kimkolwiek byli wasi przodkowie, zanim ludzie zjawili się na Imaculacie, ich naturalną cechą było absorbowanie informacji i przystosowywanie się. To, kim staliście się dzisiaj, jest wypełnieniem wszystkiego, do czego dążyli wasi przodkowie, jeśli mieli pozostać sobą.

— A czym byliśmy wcześniej? — zapytała Reck. Nie spodziewała się odpowiedzi na to pytanie.

Ale znowu Heffiji ruszyła ze swą latarnią, tym razem w dół po schodach. Pozostało im tylko podążyć za nią. Biegła przez dom wołając:

— Ja wiem, ja wiem! Ja wiem, ja wiem!

Odnaleźli ją w pierwszym pokoju, gdzie znowu Will stał przy drzwiach, a Angel siedział na krześle przy ogniu. Heffiji trzymała wielką płachtę papieru, na której widniały cztery wersje tego samego rysunku. Powtarzała słowa wypisane na szczycie kartki: „Najbardziej prawdopodobna rekonstrukcja wielkich stworzeń znalezionych w osadach Żantyca i Chorzyca”.

Był to wizerunek wielkiego robaka, niby glisty, z pozostałościami skrzydeł, rozdzielających się jak palce geblinga, z głową proporcjonalnie małą jak u dwelfa i z ciałem tak długim i giętkim jak ciało gaunta. Brzuch zwierzęcia wyglądał na otwarty, jakby mu wyjęto część jelit.

Kiedy Heffiji wreszcie zamilkła, z miejsca przy ogniu odezwał się Angel:

— Glizdawce. Pierwsi koloniści tak je nazwali, a potem je wybili, chociaż wszystko wskazywało, że stworzenia te żyją w stadach i grzebią swoich zmarłych. Były zbyt przerażające, budziły w ludziach strach. A teraz zanikły.

— Poza jednym — wtrąciła Patience. — To jest właśnie Nieglizdawiec, prawda? Ostatni z glizdawców.

— Niezupełnie — powiedział Ruin, który wyglądał na wykończonego i pokonanego. — Przecież to my, geblingi, tak go nazwaliśmy. Nie-glizdawiec. To nie jest glizdawiec. Nie był naszym ojcem, ale bratem. Nie pamiętaliśmy, że tak wygląda, nie pamiętaliśmy, kim były glizdawce. Ale teraz wszystko jest jasne. Tak jak z drugą generacją komara — komarzątka wybijały się wzajemnie, czekając na oblubienicę w postaci ziemskiego zboża. Do tego właśnie dąży Nieglizdawiec. Czeka na swoją oblubienicę.

— Siódma siódma siódma córka — mruknął Angel. — Mówiłem ci, byś tu nie przychodziła.

— Nowa ludzka rasa, która zastąpi starą — powiedziała Rock. — I zniszczy pozostałe — gaunty, dwelfy i geblingi.

— Dlaczego czekał tak długo? — zapytała Patience. — Komary załatwiły sprawę w dwa pokolenia. Dlaczego Nieglizdawiec czekał na mnie aż 343?

Heffiji spojrzała zakłopotana.

— Nie wiem, nie oczekuj ode mnie odpowiedzi na wszystko.

Загрузка...