Nie stanowili najweselszej kompanii. Angel, słaby z powodu utraty krwi i z głodu, ledwo znosił trudy podróży. Chociaż mógł już pić mleko, które kupowali w mijanych gospodarstwach, wiele jeszcze czasu miało upłynąć, nim odzyska siły. Nawet kiedy był przytomny, przysłuchiwał się tylko rozmowom, ale prawie nigdy się nie odzywał. Podczas postojów w przydrożnych gospodach Patience karmiła go w jego pokoju kleikiem, pozostali jedli posiłki przy wspólnym stole. Geblingi spędzały z nim noce, pilnując go na zmianę, by podczas snu nie rozdrapał sobie rany.
W odróżnieniu od milczącego Angela Sken prawie nie zamykały się usta. Komentowała po cichu wszystko, co jej się nie podobało, i chociaż zazwyczaj nie zwracała się wprost do geblingów ani o nich nie mówiła, jasne było, że nie czuje do nich sympatii. W obraźliwy sposób pociągała nosem, kiedy tylko Ruin stanął obok. A kiedy Patience „trajkotała” z geblingami, Sken zapadała w ponure milczenie i złośliwie ciskała w grzbiety koni łupinami od orzechów.
Jednakże ani zgryźliwość Sken, ani cierpienie Angela nie zaprzątały zbytnio uwagi Patience. Zajmowało ją coś innego. Zew Spękanej Skały wzmagał się z każdym dniem, często nie pozwalając jej skupić się nad tym, co właśnie robiła lub o czym myślała. Wołanie zmieniło również formę. Nie działało już tylko na jej umysł. Teraz całe ciało dziewczyny wyrywało się do Spękanej Skały.
Pewnej nocy, którą spędzili w gospodzie niedaleko Żurawiej Wody, przyśnił jej się piękny, wspaniały i przerażający sen.
— Patience — obudził ją szept Sken.
Kobieta potrząsała nią. Wokół panowały ciemności. Czy coś im zagrażało? Patience sięgnęła po pętlę.
— Nie! — Sken pchnęła ją z powrotem na materac.
Patience poczuła lęk, że groźna może okazać się, sama Sken. Dziewczyna była wyszkolona do obrony przeciwko próbom zamachu na jej życie. W pierwszej chwili zawiódł ją zwykly refleks i upadła, ale zaraz doszła do siebie i już przygotowywała truciznę, by wcisnąć ją do ucha rzecznej kobiety.
— Słodka dziewczynka — powiedziała Sken. — Założę się, że taką właśnie chciała cię widzieć matka.
W głosie Sken brzmiał nie tylko sarkazm, ale i przerażenie połączone ze wstrętem. Kiedy promień światła rozproszył ciemności Patience dostrzegła te same uczucia na twarzy kobiety. Tak właśnie widzą mnie inni, pomyślała. Zwykli ludzie, którzy bawią się ze swymi dziećmi, tańczą na zabawach i obrzucają wyzwiskami na bazarach. Dla nich dziecko w moim wieku powinno mieć nieskalane serce. Gdybym wcześniej dojrzała poprzez miłość, to by ich smuciło, ale tak jak smucą dorosłych pierwsze oznaki fizycznego dojrzewania dziecka. To co innego niż widzieć, że tak młoda istota poznała gwałt i śmierć… Dla Sken jestem po prostu potworem, zdegenerowanym dzieckiem, które należało zabić i pogrzebać chwilę po urodzeniu.
Prawie wyrwały jej się słowa tego mnie nauczono i jestem w tym bardzo dobra.
Wtedy Sken zarzuciłaby jej, już drugi raz usiłowałaś mnie pozbawić życia. A może zadałaby tylko gorzkie pytanie: czy zabijasz nawet we śnie?
Na to Patience odpowiedziałaby: A czy król potrafiłby utrzymać pokój, gdyby nie używał takich narzędzi jak ja?
Ale nie miała zamiaru się bronić. Czasami mogła żałować, że była córką własnego ojca, ale i tak nic tego nie odmieni. Nie musiała się usprawiedliwiać, podobnie jak góra nie tłumaczy się, że jest potężna, urwista lub kamienista. Jestem taka, jaką mnie ukształtowano, sama nie wybierałam tej drogi.
Zamiast więc odpowiedzieć na sarkastyczną uwagę Sken, Patience zachowała się tak, jak przystało osobie noszącej jej imię, i spokojnie zapytała:
— Dlaczego mnie obudziłaś?
— Płakałaś przez sen.
— To niemożliwe — powiedziała Patience. Czyż Angel nie nauczył jej spać bez wydawania jakiegokolwiek dźwięku? Doskonale pamiętała zimną wodę, którą wylewał na nią, gdy wydała z siebie najcichszy jęk, aż osiągnął swój cel.
— W takim razie byłam świadkiem cudu. Głos dobiegał od strony twojego łóżka i brzmiał jak twój.
— Co mówiłam?
— Z twoich krzyków, dziewczyno, mogłam zrozumieć tylko jedno. Że kochanek zdobywał cię z taką gwałtownością jak farmer, który musi wzruszyć skalistą ziemię.
W tym momencie wróciło do niej mętne wspomnienie snu, a razem z nim wołanie Spękanej Skały.
— To przez niego — wyszeptała. — On wysyła mi te sny.
Sken kiwnęła głową ze zrozumieniem.
— Sny przygotowują dla niego twoje ciało, ale to nie on przyjdzie do ciebie.
— Ja muszę iść do niego.
— Przekleństwo kobiet — powiedziała Sken. — Wiemy, jak zechcą wykorzystać naszą miłość do nich, wiemy, że za to przyjdzie nam zapłacić wysoką cenę, ale idziemy do nich i zostajemy z nimi.
— To nie jest zwyczajny kochanek — odrzekła Patience.
Sken kiwnęła głową.
— O, to prawda. Ten, którego się kocha, nigdy nie jest zwyczajny. Czyżby naprawdę myślała, że Patience jest chora z miłości, jak jakaś wiejska dziewczyna, którą ciągnie do przystojnego parobczaka? Patience nigdy nie znała uczuć wypełniających normalne, dziewczęce serca, więc przez chwilę rozważała, czy Sken nie ma racji. Ale to było absurdalne. Patience widywała młode szlachcianki, słuchała ich plotek na temat prawdziwych i wyimaginowanych kochanków. Niecierpliwe wezwanie Nieglizdawca było czymś znacznie silniejszym.
Nawet w tej chwili je czuła. Ze wszystkich sił musiała się powstrzymywać, by nie zerwać się z siennika w tej nędznej gospodzie i nie ruszyć, nie pobiec, nie popłynąć do Spękanej Skały.
Głupie przypuszczenia Sken brzmiały całkiem niegroźnie. W innej sytuacji Patience przyjęłaby jej słowa jako pocieszenie, a nie lesbijskie zalecanki. Ale w tej chwili była zbyt znużona, zbyt napięta i nie zamierzała bawić się w dyplomację. Więc odpowiedziała z jadem, jaki czuła:
— I myślisz, że jeśli poczekasz wystarczająco długo, moja skłonność minie, co?
Sken nie miała oczywiście żadnych talentów dyplomatycznych.
— Ty mała jędzo. Człowiek stara się być miły…
— W tym miesiącu stawiałam czoło śmierci częściej niż przez całe swoje życie — odpowiedziała Patience, jakby to tłumaczyło wszystko.
Sken znieruchomiała na moment, a potem się uśmiechnęła.
— Ale nie znasz się na łodziach tak dobrze jak ja.
— Nie jesteśmy teraz na wodzie — stwierdziła Patience.
— I również nie chcemy nikogo zamordować — dodała Sken.
Patience ułożyła się z powrotem na sienniku i uśmiechnęła lodowato. Punkt dla Sken.
— Śmierć i rzeka, każda z nas zna się na swoim fachu.
— Ten kochanek, przez którego krzyczysz przez sen…
— To nie jest mój kochanek — odparła Patience.
— On ciebie pragnie, tak? A czy ty pragniesz jego?
— Jak ryba wody.
Patience wstrząsnęła się. Tak to czuję, nawet w tej chwili, jakbym chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. Potężny haust powietrza, który może okazać się jej ostatnim.
— Słuchaj — zwróciła się do Sken. — Jestem zrobiona z papieru. Sken dotknęła jej delikatnie, pogładziła chłodne i wilgotne ramię.
— Ciało i kości.
— Papier. Złożony tak, abym przyjmowała kształt, jaki chcą mi nadać. Dziedziczka Heptagonalnego Domu, córka lorda Peace, zabójczyni, dyplomatka, to wszystko są moje kształty. Wchodzę w nie, odgrywam swą rolę, znowu mnie składają inaczej i jeszcze inaczej. A ten, który mnie wzywa, jeśli mnie dostanie, będzie składał papier na dwoje, na troje, i jeszcze bardziej, aż w końcu zniknę.
Sken skinęła ze zrozumieniem głową, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
— Co się stanie, jeśli mnie ktoś rozwinie? Kim się stanę?
— Obcą — powiedziała Sken.
— Tak, nawet dla samej siebie — szepnęła Patience. — Tak jak wszyscy.
— Naprawdę tak myślisz? Czy w tym ciele morderczyni może kryć się zwykła kobieta?
— Nie rób fochów — powiedziała Sken. — Każdy z nas jest poskładany i nikt naprawdę nie wie, kim jest. Ale ja wiem. Jesteśmy kawałkami czystego papieru. Identycznymi, nie zapisanymi skrawkami. To sposób składania powoduje, że różnimy się między sobą. Jesteśmy tymi zagięciami.
Patience potrząsnęła głową.
— Nie ja. Zapewne żadne życie nie zaczyna się bez jednego przynajmniej zagięcia, a moje już na pewno nie. Jestem czymś więcej niż to, co ze mną zrobili. Jestem czymś więcej niż tylko rolą, którą mam odegrać.
— W takim razie czym jesteś?
— Nie wiem. — Odwróciła się do ściany, pokazując w ten sposób, że uważa rozmowę za zakończoną. — Może dowiem się tego dopiero w chwili śmierci.
— A może dopiero wtedy, kiedy będziesz głową.
Patience odwróciła się z powrotem, łapiąc fałdy sukni Sken.
— Nie — szepnęła ochryple. — Gdyby coś takiego zrobili, przyrzeknij, że rozpłatasz moją głowę na dwoje, wylejesz szyjki…
— Nie mogę ci tego przyrzec — odrzekła Sken.
— Dlaczego?
— Ponieważ jeśli ty, moja heptarchini, będziesz w takim stanie, że zdołają ci odjąć głowę, ja już nie będę żyła.
Patience rozluźniła uścisk i położyła się znowu. Wyznanie lojalności Sken ukoiło ją. Lecz równocześnie było ciężarem. Patience poczuła znużenie.
— Idź spać — powiedziała Sken — i nie śnij o miłości.
— Gdybyś była panią moich snów, o czym byś kazała mi śnić? — spytała.
— O morderstwie. Sądzę, że taki sen ześle ci spokój.
— Nie kocham śmierci — szepnęła Patience.
Sken poklepała ją po ręce.
— Wcale tak nie myślę.
— Nie chciałam śmierci mego ojca. Ani rany Angela. Nie chciałam tego.
Sken przez chwilę spoglądała na nią zdziwiona i zaskoczona. Potem zrozumiała.
— Wiem, że nie chciałaś tego, dziewczynko — wyszeptała. — Ale to oznacza, że teraz sama musisz za siebie decydować, prawda? Przynajmniej przez jakiś czas. I dlatego dobrze się czujesz.
— Czasami to jest ekscytujące. Niekiedy — przerażające.
— Wiesz, że sama musisz zmierzyć się z najsilniejszym przeciwnikiem, jaki istnieje na tym świecie…
— Wcale to nie poprawia mi samopoczucia.
— Nie kłam — powiedziała Sken. — Czasami jesteś po prostu zachwycona.
— Nienawidzę go za to, czego on każe mi pragnąć…
— Ale chcesz samotnie stanąć do walki z nim. Stawić mu czoło i wygrać.
— Może.
— To zupełnie naturalne, że tego chcesz. Równie naturalne jak być idiotką.
— Potrafię zabić każdego.
— Każdego, kogo pragniesz zabić.
Słowa zawisły w powietrzu.
— Masz rację — powiedziała Patience. — Jak mogłabym go zabić, jeśli on sprawia, że go kocham?
— Widzisz? Nie możesz tego zrobić sama — powiedziała Sken. — Potrzebujesz Angela. Potrzebujesz geblingów, chociaż przyznaję, że są obrzydliwe. I ich pieszczoszka olbrzyma także. Być może nawet potrzebujesz mnie.
— Nawet ciebie — wyszeptała Patience.
— Teraz śpij. Jesteśmy wszyscy z tobą, znajdujesz się w centrum wydarzeń i my również. Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby się rozwijać, kiedy to wszystko się skończy, a skalp twojego kochanka zawiśnie na kołku.
Patience spała. Nigdy potem nie wróciła do tej nocnej rozmowy, ale jej stosunki ze Sken zmieniły się od tego czasu. Kłóciły się jak zawsze, bo kobieta po prostu nie umiała inaczej obcować z ludźmi, coś się jednak zmieniło. Powstały między nimi jakby siostrzane więzi. Choć wydawało się, że byłyby bardzo dziwnymi siostrami, ale mimo wszystkich różnic, przyjaznymi sobie.
Rano cudaczna karawana wyruszyła znowu. Ale dzięki nocnej rozmowie Patience inaczej patrzyła teraz na swych towarzyszy. Zastanawiała się teraz: w jaki sposób mogę ich użyć, do czego ona mi się przyda, czy jego siła zrównoważy moją słabość? Wszyscy oni stanowili zagrożenie dla Patience, ale dla Nieglizdawca również. Szczególnie geblingi były dla niej tajemniczymi istotami. Im dłużej Patience się im przyglądała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że stworzenia te komunikowały się głównie bez użycia mowy, jakby jedno wyczuwało potrzeby drugiego. Zazdrościła im bliskości. Starała się nawet ich naśladować i podchodziła od czasu do czasu do Angela, gdy wydawało jej się, że czuje jego wezwanie. Czasami udawało jej się trafić. Częściej jednak intuicja zawodziła ją. Ona po prostu nie miała tego daru, który posiadały geblingi. Ich siła wywodziła się z tego świata. One były jak Nieglizdawiec. Należały do tej planety, ona była tu obca.
Wreszcie podróż lądem skończyła się. Znowu przed ich oczami pojawiła się rzeka, tym razem z pełnym zgiełku miastem na brzegu. Bez problemu znaleźli kupca na konie i powóz. Oczywiście tak blisko Spękanej Skały wszyscy kupujący byli geblingami. Patience, przebrana za zamożnego młodzieńca, zabrała ze sobą Willa na wypadek, gdyby ktoś chciał ją obrabować, sama zajęła się targowaniem ceny. Wprawdzie Ruin czy Reck mogliby dopomóc w transakcji, ale nie sądziła, by udało jej się wtedy uzyskać dobrą cenę. Geblingi miały zwyczaj dawania sobie wzajemnie prezentów, nie umiały zarabiać. Patience wiedziała, że skarbczyk Angela wystarczyłby, by kupić wiele łodzi, nie chciała jednak marnotrawić posiadanego majątku. Gdyby wydali wszystko, nie mieliby możliwości zdobycia pieniędzy.
Kiedy sprzedali powóz, Patience z uzyskaną kwotą w ręku — wciąż w przebraniu — zabrała Sken, żeby kupić łódź. To ona przecież wychowała się na wodzie. Kto lepiej niż Sken mógł ocenić, jaką żaglówką powinni płynąć w górę rzeki.
— Ta nie — powtarzała Sken raz za razem. Za mała, za głęboka, w kiepskim stanie, nie nadaje się do podróży w górę rzeki, ma za twardy ster — w każdej znajdowała jakiś feler.
— Jesteś zbyt wybredna — oświadczyła wreszcie Patience. — Przecież nie mamy zamiaru spędzić na niej reszty życia.
— Jeśli wybierzemy złą łódź — stwierdziła Sken — właśnie to nas czeka.
Kiedy szły tłocznym nabrzeżem, Patience zauważyła, że łodzie są kupowane lub wynajmowane tylko przez ludzi.
— Nasz powóz wziął gebling — powiedziała. — Czy one nie podróżują wodą?
— Nie mnie pytaj o geblingi — odparła Sken. — Mogę mieć tylko nadzieję, że tych dwoje nie popłynie z nami.
— Uratowały życie bardzo drogiego mi człowieka — sprzeciwiła się Patience.
— A jeśli już popłyną, to chciałabym wierzyć, że nie zapomną, kto jest kapitanem.
— Ja jestem kapitanem — oświadczyła Patience.
— Nie popłynę byle jaką łodzią, nikt przy zdrowych zmysłach by się tego nie podjął — odparła Sken. — Ty masz pieniądze, więc jesteś właścicielką. Ja wiem, jak żeglować, a to znaczy, że ja jestem kapitanem.
— Nadrzędną władzą?
— Niezupełnie.
— Tak? Więc kto stoi ponad kapitanem?
Sken nie zdążyła udzielić odpowiedzi na to pytanie. Jakiś męski głos wtrącił z boku:
— Pilot.
Patience odwróciła się, ale nie zobaczyła nikogo, poza podskakującą małpą. W ten sposób zwierzę dęło w miech. Pęcherz powietrzny połączony był z rurą, która biegła do szklanego słoja, a tam łączyła się z tchawicą głowy. Jej oczy spoglądały przez górną pokrywę.
— Pilot? — zapytała Patience.
Sken nie zauważyła jeszcze, skąd pochodzi głos i potwierdziła:
— Tak, pilot. Ktoś, kto zna rzekę. Każda rzeka jest inna i zmienia się co roku. — Kiedy odwróciła się i zobaczyła, że rozmawia z głową w szklanym słoju, skrzywiła się.
— Nieżywy — prychnęła. — Ten nam wiele nie pomoże.
— Pływałem w górę i w dół Żurawią Wodą każdego dnia przez ostatnie dwieście lat — powiedziała głowa.
— Głowy nie potrafią nauczyć się niczego nowego — oświadczyła Patience. — Nie zwracają uwagi, co się wokół nich dzieje i zapominają zbyt szybko.
Małpa wciąż podskakiwała. To było irytujące.
— Ja zwracam uwagę na wszystko — powiedziała głowa pilota. — I znam rzekę. Niektórzy piloci traktują rzekę jak nieprzyjaciela, mocują się z nią przez cały czas. Inni uważają ją za boga, czczą ją, modlą się do niej lub ją przeklinają. Jeszcze inni używają jej jak dziwki, ale to ona bawi się z nimi. Są też i tacy, którym służy za kochankę, żonę, rodzinę; żyją i umierają dla niej. Ale dla mnie…
— Chodźmy stąd, paniczu — powiedziała Sken.
Ale Patience słuchała.
— Mnie Żurawia Woda niczego nie przypomina. Ta rzeka jest po prostu mną. Mam na imię River i ona jest moim ciałem, moimi ramionami, moimi nogami.
Małpa przestała pompować i zaczęła się iskać. Głowa uśmiechnęła się, ale szkło słoja zamieniło uśmiech w chytry grymas. Małpa złapała wesz, połknęła ją i wróciła do pracy. Powietrze znowu napełniło tchawicę pilota.
— Moja łódź jest porządna — powiedział River.
— Twoja łódź to przegniłe, stare czółno — stwierdziła Sken.
— Jeśli tak mówisz. Ty jesteś kapitanem, a jak będziesz miała dobrą łódź, wrócisz i wynajmiesz mnie jako pilota.
— Znajdziemy sobie żywego pilota — powiedziała Sken — ale dzięki za propozycję.
— W porządku, idźcie sobie, macie przecież nogi, możecie odejść, cóż to dla was.
Nad ich głowami zatoczył krąg sokół i wreszcie wylądował na małej platformie na topie masztu, gdzie był przyczepiony River. Ptak trzymał w szponach piszczącego szczura. Rozerwał mu brzuch, pożywił się wnętrznościami, których część wrzucił do słoja. W pojemniku zakotłowało się, kiedy szyjki i czerwie główne rzuciły się na jedzenie.
— Wybaczcie, ale nadeszła moja pora lunchu — powiedział River. — Jak widzicie, jestem całkiem samowystarczalny. Nie musicie mnie żywić, chociaż byłbym wdzięczny, gdybyście pilnowali, by mój słój zawsze był pełny Żurawiej Wody. A już byłoby bardzo miło z waszej strony, gdybyście od czasu do czasu go umyli. Małpa brudzi słój swymi odchodami.
— Gdzie jest twój właściciel? — zapytała Patience.
— Nie myślisz chyba o… — Sken była wyraźnie poirytowana.
— Idź kupić łódź, Sken. Masz na to piętnaście minut. Wybierz najlepszą, a ja dołączę do ciebie, gdy dojdzie do ustalania ceny.
— Nie zgodzę się, by to coś zostało naszym pilotem.
— Jeśli Ruin i Reck godzą się wytrzymać z tobą jako z kapitanem, ty musisz znieść Rivera jako pilota. Czy nie ty powiedziałaś mi, że pilot jest najważniejszy?
— Ciebie to bawi — stwierdziła Sken. — Robisz mi na złość, a myślałam, że jesteśmy w dobrej komitywie.
— Nie robi pan błędu, paniczu — powiedział River. — Pilot musi wiedzieć, gdzie na wodzie są ławice piasku, gdzie płyną prądy, gdzie rzeka jest szybsza, a gdzie wolniejsza, gdzie płytsza, a gdzie głębsza. Ja to wszystko wiem i przeprowadzę pana, zakładając, że wszyscy będziecie mnie słuchać, nie wyłączając tej Królowej Łoju, która jest z panem. Czy zbiera pan jej pot i sprzedaje jako olej do lamp?
Patience roześmiała się. Sken nie.
— Kup łódź — poleciła Patience. — Chcę tego pilota, z wielu powodów.
— Powodem jest rozwaga, powodem… — radośnie zaczął River.
— Zamknij się — uciszyła go Sken. A potem zwróciła się do Patience. — Paniczu, nie znasz przecież tego człowieka…
— Poznaję po jego pomarszczonej twarzy, że przeżył przynajmniej dwieście lat i to w ciężkich warunkach.
— O, to czysta prawda. Cała męka mojego życia wypisana jest na tej twarzy — powiedział River.
— A więc jest stary — oznajmiła Sken.
— Jest głową przynajmniej od lat stu — powiedziała Patience. — I przez ten cały czas pracuje jako pilot na rzece. Przez te wszystkie lata nigdy nie zawiódł żadnego ze swoich klientów. Nigdy nie ugrzązł na mieliźnie ani nie rozbił się na skale.
— Skąd możemy to wiedzieć? — dopytywała się Sken.
— Młody pan ma dar odkrywania prawdy — stwierdził River.
— Ponieważ jest tutaj — odparła Patience. — Gdyby choć raz zawiódł swego klienta, słój zostałby rozbity, a głowa wrzucona do rzeki.
Sken przyglądała się Patience pałającym wzrokiem, ale nic nie powiedziała. A potem ruszyła wzdłuż nabrzeża, przyglądając się uważnie kolejnym łodziom jeszcze sceptyczniej niż poprzednio.
— Jesteś mądry — powiedział River. — Mam nadzieję, że wśród stu synów, jakich spłodziłem, kiedy jeszcze mogłem to robić, znalazł się przynajmniej jeden tak hojnie obdarowany przez naturę, tak inteligentny i tak…
— Bogaty.
— …jak wasza miłość. Chociaż życzyłbym sobie syna z mocniejszym zarostem.
— Tak jak syn wolałby, by jego ojciec miał więcej członków.
River zachichotał. Śmiech brzmiał nienaturalnie, ponieważ pochodził wyłącznie z ust.
— Obojgu nam czegoś brakuje. Trudno temu zaprzeczyć.
— Kiedy przyjdzie twój właściciel? — zapytała Patience.
— Gdy wyślę po niego małpę.
— Więc ją wyślij.
— I stracę możliwość rozmowy z takim sympatycznym młodym kawalerem? Miałem w swoim łożu kilku takich chłopaczków i zaręczam, że każdy z nich mi potem dziękował.
— W takim razie ja dziękuję, że zanim mnie spotkałeś, straciłeś to, czego mógłbyś użyć w łożu.
River mrugnął okiem.
— Nic cię nie szokuje, co?
— W każdym razie nic, co mieszka w słoju — powiedziała Patience. — Poślij małpę. Jeśli chcesz rozmawiać, mogę czytać z twoich warg.
River wydał trzy ostre dźwięki. Patience zdała sobie sprawę, że do tego nie potrzebował powietrza. Małpa w jednej chwili puściła miech i wspięła się na wysokość ust głowy. Przycisnęła czoło do szklanej powierzchni słoja tuż przy twarzy Rivera. Nastąpiły kolejne jazgotliwe dźwięki, kląskanie językiem, ruchy warg, po czym małpa zeskoczyła na nabrzeże i wmieszała się w tłum.
River jeszcze raz kląsknął i tym razem odleciał sokół.
Patience stała, odczytując z ust Rivera dowcipy i historie, które jej opowiadał. Przyglądała mu się przy tym uważnie. Przez cały czas czuła również wołanie Spękanej Skały. Chodź szybciej, potrzebuję ciebie, kochasz mnie, będę cię miał. Wołanie nie układało się w słowa, bo to nigdy nie były słowa, tylko pragnienia. Biegnij do mnie, już, natychmiast.
Głowa o imieniu River paplała i paplała. Im dłużej Patience jej się przyglądała, tym mniejsze widziała podobieństwo do ojca. To dobrze. Nie chciała myśleć o ojcu.
Kiedy znaleźli się już na wodzie, Sken poczuła się wreszcie w swoim żywiole, co dała wszystkim odczuć. Nie przeszkadzały jej nawet polecenia, które wymrukiwał River wiszący w słoju na maszcie przy kole sterowym. Kiedy udowodnił, że zna rzekę, z chęcią stosowała się do jego poleceń. Sterowanie należało do pilota — o wszystkim innym na łodzi decydowała Sken. Pozostawiła w spokoju tylko Angela, który nie dręczony wybojami drogi, leżał wreszcie wygodnie. Pozostałych zaganiała bez przerwy do żagli i wioseł.
Szczególną przyjemność sprawiało jej rozkazywanie Reck i Ruinowi, a najbardziej wysyłanie ich na maszt, by poprawiali dwa żagle. Przyglądała się z nie ukrywanym zadowoleniem ich twarzom, kiedy wisieli nad wodą, wykonując zlecenie. Nie mieli lęku wysokości, nie unikali też pracy. Tylko sama woda sprawiała, że czuli się nieswojo. Trzeba jednak przyznać Sken, że nie nadużywała swojej władzy. Jak każdy dobry kapitan wiedziała, że geblingi będą jej słuchać tylko dopóty, dopóki jej polecenia miały sens.
Patience również wykonywała swoją część pracy. Na początku Sken nie potrafiła wydawać jej poleceń, ale gdy Patience nie miała nic do roboty, sama przychodziła i prosiła o przydzielenie jakiegoś zajęcia, aż wreszcie Sken nauczyła się wyszczekiwać do niej rozkazy z równą łatwością jak do innych. Patience przyjmowała z wdzięcznością każde zadanie, które wymagało od niej skupienia umysłu. Zew Spękanej Skały nie milkł ani na chwilę, ale łatwiej go znosiła, gdy była czymś zajęta. Spędzała więc czas na porządkowaniu lin, wciąganiu lub spuszczaniu żagla. Kiedy River nakazywał im płynąć w górę rzeki, sterowała, lawirując pomiędzy wirami, by utrzymać wiatr w żaglach, a w razie potrzeby siadała też przy wiosłach lub łapała się za pagaj, przepychając łódź przez kanał. To było ciężkie, ale aktywne życie i Patience pokochała rzekę, ponieważ przynosiła jej ukojenie, a poza tym podobał jej się taki styl życia. Kiedy przyglądała się teraz Sken, rozumiała, skąd brała się szorstkość kobiety. Rzeka nie obchodziła się z nią delikatnie.
Choć Sken była rzeczywiście dobrym kapitanem, zdarzało jej się również popełniać błędy. Po kilku dniach Patience zauważyła, jak bezlitośnie tyranizuje ona Willa, głównie dlatego, że jej na to pozwalał. Musieli bez wątpienia ważyć tyle samo, a on znacznie przewyższał ją wzrostem. Wręcz komicznie wyglądało, kiedy widziało się go ciągnącego linę albo wlokącego coś z górnego pokładu na dolny lub odwrotnie, kiedy jego potężne mięśnie napinały się jak postronki, a gruba kobieta obrzucała go przekleństwami. Biedny Will, myślała Patience. Poznaje wszystkie złe strony małżeństwa, a żadnej dobrej. Ale znosił wymyślania dobrze, jakby mu wcale nie wadziły. Stało się to częścią życia na łodzi. Patience nie wtrącała się.
Był wczesny ranek. Will wyciągał kotwicę, a Reck wciągała żagiel. Ruin siedział w łodzi, spoglądając ponuro przed siebie. Sken wysłała Patience, by zaknagowała linę, którą Reck ciągnęła w dół. W ten sposób znalazła się koło Ruina, który nie pracował na tej wachcie. Zobaczyła, jak się wzdrygnął, kiedy podeszła bliżej.
— Czy aż tak silnie odczuwasz głos, który mnie woła? — zapytała. Przytaknął, ale nie patrzył na nią.
— Kto to jest ten Nieglizdawiec?
— Nieglizdawiec. On.
— Ale jak wygląda?
— Nikt nigdy go nie widział.
— Skąd pochodzi?
— Wyszedł z tego samego łona, co geblingi.
To był oczywiście język religii i Patience momentalnie zrozumiała znaczenie tych słów.
— W takim razie on jest geblingiem?
— Może nim być. — Ruin wzruszył ramionami. — Ale posiada większą moc niż jakikolwiek gebling. I nienawidzi nas. Tyle tylko o nim wiemy. — Podniósł powoli rękę i wskazał na rzekę. — Ta woda — on zatruwają swoją nienawiścią, by skuwała strachem nasze serca.
— Zew — czy to działa tak samo, jak wtedy, gdy ty i Reck się przyzywacie?
— My nie potrafimy kontrolować się wzajemnie, jeśli o to ci chodzi — powiedział Ruin. — Czujemy, i to wszystko. Im jesteśmy bliżej związani rodzinnie, tym mocniej. Ja i Reck jesteśmy bliźniakami.
— Ale Nieglizdawiec potrafi panować nad każdym z was.
— Nawet nad ludźmi. My tego nie potrafimy.
— On jest jak gebling, tylko silniejszy.
Ruin wydał jej się rozgniewany.
— On nie jest jak gebling.
— Więc dlaczego mówisz o nim on? Skąd możesz wiedzieć, że jest rodzaju męskiego?
— Ty też to wiesz. Ponieważ on szuka siódmej siódmej siódmej córki, a nie siódmego siódmego siódmego syna. — Ruin obrócił się powoli i spojrzał jej w twarz. Uśmiechnął się, ale niezbyt przyjemnie.
— Cóż dobrego może mu dać parzenie się z istotą ludzką? Potomstwo nie byłoby zdolne do życia. Życie pochodzące z innej planety i miejscowe nie może się łączyć.
— Ludzie wręcz wzruszają mnie swą wiarą w mity. Wyraźnie chciał ją zbić z pantałyku. Patience widziała, jak to samo robi z Reck, i nie dała się wciągnąć w grę.
— Czy w takim razie on także jest obcą rasą?
— Niewykluczone. A może jest jedynym przedstawicielem swego gatunku, jaki kiedykolwiek żył.
— To niemożliwe. Gatunki nie biorą się, ot tak, z niczego. Muszą istnieć rodzice. Całe generacje. Tyle przynajmniej mnie nauczono.
— Największą zaletą nauki jest — powiedziała Reck, która właśnie przechodziła za plecami Patience — utrzymywanie głupców na zawsze z daleka od prawdy, nawet tej, że nic nie wiedzą.
Ruin spochmurniał.
— Może taka jest nauka ludzi — powiedział.
Reck złapała go za futro na wierzchu dłoni, a potem trzepnęła w nią.
— Oj! — jęknął. Przykrył uderzoną dłoń drugą i przytulił do siebie, jakby go bardzo bolało.
Reck uśmiechnęła się słodko.
— Nie jesteś lepszym naukowcem niż ludzie.
— Widzę to, co widzę, a nie to, co chcę zobaczyć. A tego nie da się powiedzieć o nich. — Wskazał na Patience ze wzgardą.
Reck podrzuciła głowę.
— Gdybyś zapytał Mądrych spośród ludzi, powiedzieliby to samo o tobie. Nigdy nie widzisz nic, poza tym, czego się spodziewasz zobaczyć. A kiedy to widzisz, nadajesz temu starą nazwę i udajesz, że zjadłeś wszystkie rozumy. W taki sposób każdy mówi to samo, co wszyscy już zgodzili się na ten temat powiedzieć, i wtedy czuje się bezpieczny, jakby zrozumiał świat.
— Ależ ty jesteś mądra! — powiedział Ruin nieprzyjemnym tonem. Patience widziała, że jego gniew nie jest udawany.
— Taką kazała mi być matka, kiedy nadawała mi imię. „Reck”, dziecko, znaczy myśleć, a to z kolei oznacza zastanawiać się nad przyczyną wszystkiego.
— Wasze imiona determinują wam życie? — spytała Patience. — W takim razie rodzice mieli wobec ciebie słodkie plany, Ruin.
Ruin i Reck spojrzeli na nią, jakby dopiero w tej chwili przypomnieli sobie o jej obecności. Odsłonili się przy niej bardziej, niż powinni wobec jakiegokolwiek człowieka. Patience czuła zakłopotanie, że postawiła ich w niezręcznej sytuacji. Ona również zapomniała zachować się dyplomatycznie. Dyplomata jest zawsze czujny w stosunku do obcych, nigdy nie staje się ich przyjacielem. Na moment zapomnieli, że nigdy nie mogą stać się sobie bliscy. To przejęło ich zdumieniem i zirytowało.
Patience uśmiechnęła się i odeszła, czując na plecach ich spojrzenia niby ostrza noży. Ale nie tak dojmująco ostre jak tęsknota, która nią nagle zawładnęła. To przypomniała o sobie Spękana Skała.
Czy tak wielkie pragnienie torturowało ojca, kiedy zabrały się za niego czerwie główne? Czy ugiął się pod taką właśnie mocą, czy jeszcze silniejszą? Czy stanę przed Nieglizdawcem, który chce kobiety, a nie mężczyzny, tylko po to, by ulec jego woli jak głowa bez ciała, która traci siłę oporu? Czy będę tak spragniona, że zrobię wszystko, czego ode mnie zażąda, nie myśląc nawet o oporze?
Te myśli zaprzątały ją przez resztę poranka, kiedy przeglądała rzeczy, które znalazła w kuferku Angela. Gdyby sprawy nie potoczyły się po jej myśli, komplet trucizn na pewno mógł się przydać.
— Cóż za nieostrożność — doszedł ją głos Angela. W jednej chwili zamknęła kufer jak mała dziewczynka, przyłapana na łasowaniu w spiżarni.
— To należy do ciebie — powiedział Angel — ponieważ ja jestem twoim niewolnikiem.
— Nie uważam tego za moją własność — odparła. — Ciebie również nie. Tak naprawdę to nigdy w życiu niczego nie miałam na własność.
— Posiadanie to bardzo subtelna sprawa. Większość ludzi uważa, że posiada mnóstwo rzeczy, które wcale do nich nie należą. Ty myślisz, że nigdy nic nie miałaś, a masz bardzo wiele.
— Cóż takiego?
— Mnie. Ten kufer. I całą ludzkość.
Potrząsnęła głową.
— Być może jestem odpowiedzialna za wszystkich ludzi, ale nigdy o to nie prosiłam i na pewno oni do mnie nie należą.
— Aha. A więc myślisz, że odpowiedzialność i posiadanie to dwie różne sprawy. Matka i ojciec dbają o dziecko i utrzymują je przy życiu — czy więc posiadają je? A jeśli o nie nie dbają, czy nadal dziecko jest naprawdę ich? Dziecko słucha swoich rodziców, służy im, a ponieważ oni postępują z myślą o korzyści dziecka, ono coraz bardziej staje się ich. To ono decyduje, czyje jest.
— Twoje słowa są bardzo subtelne, ale jeśli starasz się mi powiedzieć, że ja miałam ojca, możesz już w tej chwili zrezygnować z aspiracji do zostania Mądrym.
— Zgodnie z moim rozumowaniem to, co powiedziałem, jest prawdziwe. Ale przyznaję, że większość ludzi traktuje posiadanie w inny sposób. Myślą, że są właścicielami tego, co stanowi część ich życia. Spójrz na Sken i tę łódź. Traktuje jej części jak fragmenty własnego ciała, czuje wiatr w żaglach, jakby to jej własne ciało wyginało się w podmuchu i ciągnęło nas do przodu. Kołysanie łodzi to dla niej rytmiczne uderzenia własnego serca. Posiada tę łódź, ponieważ ona stała się jej częścią.
— W ten sam sposób River jest właścicielem Żurawiej Wody — stwierdziła Patience.
— Tak — powiedział Angel. — Nie odczuwa utraty ciała, ponieważ prądy i wiry, brzegi i kanały stanowią jego ręce i nogi, jego wnętrzności i męskość.
Patience szukała w myślach czegoś, co posiadałaby w ten sposób, w jaki Sken posiada łódź. Nie istniało nic, co mogłaby traktować jako część samej siebie. Nic na całym świecie. Nawet ubranie i broń, którą cały czas nosiła przy sobie, nie należały do niej, w każdym razie nie w takim sensie. Dla siebie samej zawsze była naga i bezbronna, mocna tylko siłą własnego rozumu, i nie potrafiła sięgnąć dalej niż tam, gdzie docierały jej ręce i nogi.
— Jeśli na tym polega posiadanie, to nie posiadam nic — powiedziała Patience.
— Niezupełnie. Nie masz nic na własność, ponieważ nie pozwalasz niczemu, poza kilkoma sposobami obrony, paroma językami i niewielką garścią wspomnień, stać się częścią ciebie. Ale masz również na własność wszystko, ponieważ cały świat jest częścią ciebie. Ta planeta jest jakby częścią twego ciała, a wszystko, co boli ludzi, boli również i ciebie.
Jeśli chce, niech sobie tak myśli, ale ja wiem, że się myli. Wcale nie czuję, by ludzkość należała do mnie, chociaż ojciec często uczył mnie, że tak właśnie powinien czuć heptarcha. Jestem samotna, odcięta od wszystkich i wszystkiego. Ale ty, Angelu, wierz w to, w co chcesz wierzyć. Zmieniła temat.
— Na pewno czujesz się wystarczająco dobrze, by wstawać i chodzić?
— Przecież teraz nie chodzę, prawda? Siedzę. Prawdę mówiąc ostatnimi czasy czułem się już znakomicie. Po prostu lubię trochę poleniuchować.
— Przez te ostatnie tygodnie tak bardzo cię potrzebowałam…
— Wcale mnie nie potrzebowałaś i dużą przyjemność sprawiało ci podejmowanie samodzielnych decyzji. Ale cieszę się, że nie chcesz mnie odrzucić. Mogę ci jeszcze pomóc. Na przykład: nie potrzebujesz tej trucizny.
— Może mi się przydać.
— Masz coś lepszego.
— Co?
— Kryształ z ramienia twego ojca.
Ojciec powiedział jej, że nikt o nim nie wie.
— O jakim krysztale mówisz?
— Przez tydzień naszej podróży po Radosnej męczyłaś się, a nocami podczas postoju rozgrzebywałaś to, co z ciebie wyszło. Tylko dla jednej rzeczy warto znosić takie przykrości.
— Myślałam, że śpisz.
— Dziecko, kto by mógł spać w takim smrodzie.
— Nie żartuj sobie z tego, Angelu.
— Przypuszczam, że go znalazłaś.
— Ojciec kazał mi go wziąć, ale nie powiedział, do czego kryształ służy ani jak go można wykorzystać.
— Twój ojciec nigdy go nie użył. A przynajmniej nie korzystał z pełnych możliwości kryształu. Żeby był w pełni wykorzystywany, musi zostać umieszczony gdzie indziej w twoim ciele. Głęboko w mózgu. — Angel uśmiechnął się do niej. — A płyniesz teraz w towarzystwie znakomitego chirurga.
— Ojciec zapowiedział mi, że faktu posiadania kryształu nie mogę ujawnić geblingom.
— Czasami trzeba podjąć ryzyko.
— Czym on właściwie jest?
Przerzucił się na gauntish.
— Władzą, moja umiłowana heptarchini. Ale tylko niewielu z twoich przodków odważyło się umieścić kryształ w mózgu.
Zapytała w tym samym języku:
— Chcesz powiedzieć, że ojciec nie odważył się na taką operację?
— Sama operacja jest całkowicie bezpieczna. Ale jej skutek był kompletnie różny dla kolejnych heptarchów. Niektórzy tracili zmysły. Jeden nawet wymordował swoje dzieci, wszystkie poza jednym. Inny rozpoczął kilka równoczesnych wojen ze swymi sąsiadami, w wyniku których jego królestwo skurczyło się do samej heptarchii i kilku wysp na zachodzie. Byli też tacy, którzy twierdzili, że patrzą teraz na świat zupełnie inaczej i rządzili znakomicie. Ale prawdopodobieństwo działa na twoją niekorzyść. Kryształ zaimplantowany w mózgu odpowiada na twoje pragnienia. Gdybyś szczerze życzyła sobie śmierci, to mając w głowie kryształ, umrzesz. Musisz zaryzykować.
— A jeśli oszaleję?
— Wtedy prawdopodobnie będziesz maniakalnie dążyć do konfrontacji z wrogiem ludzkości w Spękanej Skale. Będziesz gotowa zmierzyć się z nim bez przygotowania, bez wystarczających informacji na jego temat. I w związku z tym przegrasz w pojedynku.
— Innymi słowy to, co robię w tej chwili.
— Trudno wyobrazić sobie, byś mogła zachowywać się jeszcze głupiej. Chyba że na dodatek zdecydowałabyś się zabrać ze sobą dwa geblingi, które najprawdopodobniej zamordują cię w chwili, gdy doprowadzisz ich bezpiecznie do Nieglizdawca.
Przypomniała sobie, co powiedział chwilę wcześniej o geblingach.
— Dlaczego nie wolno mi zdradzić się przed geblingami, że jestem w posiadaniu klejnotu?
— Ponieważ to nie jest klejnot.
— Nie?
— Jest to organiczny kryształ wyjęty z mózgu króla Spękanej Skały w czasach, kiedy na tej planecie żyła piąta generacja ludzi.
— Króla geblingów. Do czego on go używał?
— Geblingi niechętnie rozmawiają z nami na ten temat. Wiemy tylko, jak działa on na ludzi, ale nie mamy pojęcia, w jaki sposób posługiwał się nim król geblingów.
Patience skinęła głową.
— Jeśli został mu ukradziony, to — jak sądzę — powinien należeć do Reck i Ruina.
Jakiś cień przemknął po twarzy Angela, ale natychmiast znikł. Nie był to grymas, który wszyscy zdołaliby dostrzec, ponieważ trening pozwalał mu zachować twarz właściwie bez wyrazu. Ale Patience potrafiła zauważyć ulotną zmianę i zrozumiała, że Angel był zdziwiony, a może nawet przestraszony. Cóż go tak zaskoczyło? Czyżby nie wiedział, że brat i siostra są dziećmi króla geblingów? Ale rzeczywiście nie wiedział.
Kiedy Patience podsłuchała rozmowę geblingów, z której dowiedziała się, kim są naprawdę, Ruin zeszywał ranę Angela. Nauczyciel był wtedy nieprzytomny, a od tego czasu nikt o tym nawet nie wspomniał.
— Przepraszam — powiedziała. — Nie wiedziałeś, że płynie w nich krew królów? Usłyszałam o tym, kiedy chorowałeś.
— Nie, nie miałem pojęcia. Muszę się nad tym zastanowić — powiedział Angel. — To może wiele zmienić. Na pewno. — Uśmiechnął się wyraźnie zakłopotany i poklepał ją po dłoni.
Ale Patience czuła się jeszcze bardziej zmieszana niż uprzednio. Ponieważ Angel ją okłamywał. Wiedziała, kiedy mówił prawdę. Ale teraz coś przed nią krył i przywdziewał maskę. Wcale nie był zdziwiony i wcale się nie musiał zastanawiać ani zmieniać planów. Przez cały czas wiedział, kim są geblingi. Nie zdawał sobie natomiast sprawy, że ona o tym wie.
Z kłamstwem można postąpić dwojako: udawać, że się w nie wierzy, albo otwarcie powiedzieć kłamcy, że się odkryło oszustwo.
Pierwszą metodę stosuje się z wrogami. Angela nie potrafiła traktować inaczej niż jak przyjaciela.
— Od kiedy o tym wiesz? — zapytała.
Już miał zamiar znowu ją okłamać, ale zrezygnował.
— Nie — powiedział — teraz jesteś heptarchinią i nie mogę nic przed tobą ukrywać. Twój ojciec wiele lat temu powiedział mi, jak się nazywają i gdzie żyją. Każdy kolejny heptarcha starał się poznać miejsce zamieszkania króla geblingów.
— Wiedziałeś więc od początku, że mieszkają w tej wiosce?
— Twój ojciec ostrzegł mnie. Są niewiadomą, dzięki której wynik równania jest jeszcze trudniejszy do odgadnięcia. Lepiej byłoby ich ominąć. I na dodatek wtedy strzała nie przedziurawiłaby mi gardła. — Parsknął śmiechem. — Ale o to nie dbam.
Uśmiechała się do niego, ale wiedziała, że nadal nie mówi jej prawdy. Coś nie zgadzało się. Może jednak nie wiedział, kim byli Reck i Ruin. Może ojciec wcale go nie ostrzegł. Nie potrafiła odgadnąć, a dalsze wypytywanie na nic by się teraz nie zdało. Kiedy okłamał ją po raz pierwszy, nadal traktowała go jak przyjaciela. Ale po drugim kłamstwie stał się wrogiem i zagrożeniem. Niech sobie myśli, że mu uwierzyła. Ojciec uczył ją, że nie należy zmuszać wroga do desperackich czynów.
Nigdy wcześniej nawet nie przemknęło jej przez myśl, że Angel mógłby być nieprzyjacielem i to najbardziej ją niepokoiło.
— Czego obawiał się ojciec, przestrzegając cię przed nimi?
— Nie wiem. Myślę, że był czas, kiedy lękał się kolejnej inwazji geblingów. Ale nie sądzę, by tych dwoje pożądało ludzkiej krwi. Wcześniejsi władcy wzywali geblingów do wojny ze Stopy Niebios. Tych dwoje kryło się. Poza tym żaden król geblingów nie podróżował nigdy w towarzystwie ludzi. W każdym razie — żywych ludzi.
Im dłużej go słuchała, tym bardziej stawało się dla niej oczywiste, że wszystko, co mówi Angel, to kłamstwo, a on z kolei upewniał się, że mu uwierzyła. Angel miał jakiś plan, coś, co on z ojcem ułożyli dawno, dawno temu, a do tego planu należało ukrycie pewnych spraw przed Patience. W oczach Angela wciąż jeszcze była dzieckiem, nie potrafił jej zaufać na tyle, by dać wolną rękę w podejmowaniu decyzji. Angel był zdecydowany wymuszać na niej, by podążała drogą wytyczoną jej przez ojca. No cóż, Angelu, może okazać się, że wcale nie jestem tak bezbronna, jak myślisz. Nie zmuszę cię do wiary we mnie, ale przyjdzie taka chwila, że pożałujesz dzisiejszego kłamstwa, ponieważ ja będę podejmowała własne decyzje, czy ci się to podoba, czy nie. A jeśli spróbujesz powstrzymać mnie, Angelu, mogę okazać się zbyt silna nawet dla ciebie.
Chociaż w to nie bardzo potrafiła uwierzyć. Udawała tylko pewność siebie. Nigdy wcześniej nie czuła się tak mała i słaba, jak w tej właśnie chwili. Nie jestem jeszcze heptarchinią, uświadomiła sobie. Nie mam ani królestwa, ani władzy, tylko przeznaczenie, które ty i ojciec, i Nieglizdawiec, i geblingi, i księża mnie przypisaliście. Snujecie tyle planów, że nieważne, co zrobię, zawsze będę tylko spełniała cudze życzenia. Jak lalka, którą poruszają tysiące sznurków i która nie wie w dodatku, kto za nie pociąga.
Jej twarz nie zdradziła żadnej z tych myśli. Uśmiechnęła się tylko złośliwie, tak jak wtedy, gdy chciała się z nim podrażnić.
— Sądzisz, że rozsądnie byłoby pokazać Ruinowi kryształ, który powinien należeć do niego, i kazać mu wsadzić go sobie do mózgu?
Angel rozłożył bezradnie ręce.
— Trudno żyć, nie podejmując ryzyka.
Pogroziła mu palcem.
— Lepiej już znowu zaśnij. Jesteś wtedy bardziej pomocny. Widziała wyraźnie czujność w jego wzroku i udawała taką samą, jak zwykle, beztroską, ufną dziewczynę.
— Ruin chyba powinien się zgodzić — próbował uzasadnić swoje stanowisko — że kryształ bardziej należy do ludzi niż geblingów. Był w posiadaniu heptarchów od ponad trzystu pokoleń. Ale wcale nie twierdzę, że powinnaś już z Ruinem rozmawiać na ten temat.
— Nie da się przewidzieć wszystkiego, co może wyniknąć z naszych działań — powiedziała Patience. — We wszystkich przepowiedniach napomyka się o nieszczęściu, ale nigdzie nie jest powiedziane, jakie następstwa to nieszczęście spowoduje. Każda moja decyzja może spowodować zagładę lub zbawienie świata. A ty nawet nie zamierzasz pomagać mi w podejmowaniu decyzji.
Uśmiechnął się.
— Wiedziałaś, że możesz doprowadzić świat do zagłady, kiedy decydowałaś się iść do Spękanej Skały. Ja tylko podążyłem za tobą. Ale jak na razie sporo straciłem. — Podniósł się i pociągając nogami wrócił na swoje posłanie pod zadaszeniem.
Patience siedziała i przez jakiś czas przyglądała się wodzie. Właśnie w chwili, kiedy zaczęła być trochę bardziej pewna własnych poczynań, okazało się, że Angel rozgrywa swoją grę. Nikomu nie mogła zaufać całkowicie.
Ale nie zastanawiała się nad tym zbyt długo. Kiedy nie była pochłonięta pracą lub rozmową, czuła w swym umyśle wszechogarniające pragnienie, by płynąć na północ, w górę rzeki, i ukoić żar swojego ciała.
Nad jej głową sokół Rivera zatoczył krąg i opadł na łódź. Odwróciła głowę i zobaczyła, jak rozdziera pazurem gołębia, zjada jego wnętrzności, a potem wrzuca resztę, wraz z piórami, do słoja. Małpa sama sprawiała sobie przyjemność. Ten odcinek rzeki był spokojny i pilot, przynajmniej na razie, nie potrzebował głosu.
Równowaga ekologii w słoju Rivera wydawała się jej cudowna i tajemnicza. Samego Rivera nietrudno było zrozumieć. Jak wszystkie głowy był w jakiś sposób szalony. Sensem jego istnienia stało się podróżowanie w górę i dół rzeki. Póki łódź płynęła, czuł się szczęśliwy i sowicie wynagrodzony. Ale sokół i małpa — cóż oni dostawali? Małpa spożywała posiłki razem z ludźmi i wydawała się całkowicie zadowolona z życia. Poza tym nie bardzo miała gdzie pójść. To ludzie przywieźli małpy do tego świata i zwierzęta dotychczas nie znalazły właściwej sobie niszy ekologicznej. Mogły przetrwać jedynie jako domowe zwierzęta. Może więc, na jakimś prymitywnym poziomie swej świadomości, małpa wiedziała, że gwarancję przeżycia daje jej tylko niewolnictwo.
Ale sokół — ptaka nie potrafiła pojąć. Umiał sam o siebie zadbać. Nie potrzebował nikogo. Cóż dawała mu służba u Rivera? Dlaczego nie odfruwał? River nie miał rąk, więc nie mógł go spętać, nie miał mocy karania ani nagradzania. Wydawało się, że ptak jest po prostu wspaniałomyślny.
Być może sokół traktował człowieka jako część samego siebie, karmił głowę powodowany tym samym instynktem, który każe dbać o młode. Albo był przyuczony i teraz tylko powtarzał czynności, które zapewniały Riverowi przetrwanie. Sokół mógł nawet nie tęsknić za swobodą. Albo też, będąc wolnym, z własnej woli wybrał takie właśnie życie.
Will zawołał ich w południe na obiad, lecz Patience nie miała ochoty na jedzenie. W pewnej chwili poczuła dłoń Reck na swym ramieniu.
— Cokolwiek powiedział ci Angel — szepnęła kobieta geblingów — ty jesteś sercem tego, co w przyszłości nam wszystkim ma się wydarzyć. Chodź, posil się.
Tak, pomyślała Patience i wstała. Chodź, laleczko. Chodź, złożony papierku. Odtańcz swój taniec, trzymaj się kształtu, który ci nadano, tak długo, jak jesteś potrzebna. A potem ktoś — geblingi, Nieglizdawiec, może nawet jakiś oszalały Czuwający — nadejdzie i zetrze cię na proch.