Krajobraz w górę rzeki od domu Heffiji był identyczny jak mijany poprzednio. Te same masywne dęby. Te same buki i klony, jesiony i sosny. Ale teraz Patience wiedziała o nich więcej. Ona sama też była czymś i kimś więcej. Pamiętała najwcześniejszych heptarchów, którzy jako małe dzieci uczyli się z atlasów flory i fauny, w których zostały starannie rozdzielone gatunki przywiezione z Ziemi od miejscowych okazów.
Dąb i klon jest pochodzenia ziemskiego, podobnie jak jesion i sosna. Buki, palmy i paprocie to rośliny miejscowe, tylko przypominające wyglądem ziemskie, od których przyjęły nazwy. Orzechy karłowate, gorące jagody, szklane owoce i pajęczyny są także imaculatańskie. Orzechy włoskie przywieźli ze sobą ludzie.
Jak wielu z jej przodków Patience umiała teraz dostrzec różnice między naturalną roślinnością Imaculaty a tym, co zostało przywiezione na statku, zaczęła też rozumieć wrogość między ludźmi i tutejszą inteligentną rasą, którą przybysze gardzili. Z człowieczego punktu widzenia miejscowe formy były brzydkie, dziwne, wręcz niebezpieczne, podczas gdy rośliny przywiezione z Ziemi wydawały się bezpieczne i piękne.
Ale Patience potrafiła dostrzec jeszcze coś, czego żaden z jej przodków zobaczyć nie mógł. Chociaż pamiętała świat, tak jak go widział piąty heptarcha, w jej wspomnieniach nie był to świat obcy. Lasy Imaculaty za piątej ludzkiej generacji były takie same jak dzisiaj — porośnięte prawie całkowicie roślinami z Ziemi.
A przecież wcale nie ziemskimi. Miejscowe gatunki nie zostały zastąpione, one tylko ukryły się udając rośliny, które hodowali ludzie. Czym był przedtem ten dąb? Małym latającym żuczkiem, robakiem, glonem czy wirusem na drobinie kurzu? Cały świat przebrał się, każde żywe stworzenie udawało, że jest przyjazne i znajome ludziom, którzy uznali się za panów tego świata. Wszystko to, co naprawdę należało do ludzi, zostało im zabrane, zamordowane, zniszczone i zastąpione przez imitacje. Patience udawała przed sobą, że potrafi odgadnąć, czym jest w rzeczywistości jeleń pijący wodę, a potem umykający chyżo. Wyobrażała sobie, że ukrytą osobą, żyjącą w dębie, jest okropne, zdeformowane dziecko, uśmiechające się do niej złośliwie. Odmieńcy, cały świat odmieńców, knujących przeciwko nam, usypiających naszą czujność do czasu, kiedy będą gotowi wymienić również ludzi.
Wzdrygnęła się. I wyobraziła sobie, jak Nieglizdawiec szepcze do niej, wzbudzając pożądliwość ciała. Chodź do mnie, chodź i powij moje dzieci, moje dzieci, moje odmieńce. Wkradniemy się, ty i ja, do każdego domu tego świata. Położymy do kołysek nasze małe glizdawczęta i będziemy patrzeć, jak zmieniają kształty, aż wreszcie staną się zupełnie takie, jak ludzkie dzieci. Wtedy wyniesiemy człowiecze niemowlę, podetniemy mu gardło i wrzucimy truchełko do worka.
Tysiące takich worków, opróżnianych w ogrodzie, gdzie spoglądający krzywo dąb wyssie ostatnie krople życia z każdego ciałka. Patience wyobrażała sobie, jak idzie przez ogród, a małe kosteczki trzeszczą jej pod stopami. Jak przygląda się swemu mężowi, który opróżnia kolejny worek, a potem zwraca do niej malutką głowę glizdawca i mówi: „Ostatni. Ostatni z nich. Na całym świecie pozostało tylko jedno ludzkie dziecko”. I wyjmuje niemowlę z worka, przerażone oczy dziecka spoglądają na nią w rozpaczy, a glizdawiec podaje jej małe ciałko do zjedzenia.
Ale ona ucieka do miejsca, gdzie ziemia jest miękka i łaskawa dla jej stóp, do małej chaty w głębi lasu, skąd dochodzi głos matki pochylonej nad dzieciątkiem. To miejsce opuściliśmy, myśli. Dziecko, które przeżyje. Będę je chronić, schowam je przed Nieglizdawcem. A kiedy dorośnie, zabije odmieńce…
Zajrzała przez okno i dostrzegła dziecko. Było takie piękne, delikatne paluszki zaciskały się na kciuku matki, małe usteczka wydawały śmieszne cmokające dźwięki. Żyj, powiedziała do niego bezgłośnie. Żyj i bądź silny, ponieważ jesteś ostatni.
Ale w tej chwili dziecko uśmiechnęło się do niej szelmowsko.
Angel obudził ją, potrząsając za ramię.
— Krzyczałaś — powiedział.
— Przepraszam — wyszeptała. Chwyciła za burtę i spojrzała poprzez wodę na drzewa. Żadne z nich nie wyglądało inaczej niż poprzednio. Jej sen był nonsensem. Jeśli drzewo wygląda jak dąb, jeśli się je ścina jak dąb, jeśli buduje się z niego domy jak z dębu, cóż to za różnica, że ma jedną wielką genetyczną molekułę zamiast wielu mniejszych? Czy to jakaś różnica, jeśli jeleń jest tylko na wpół jeleniem, a w części stanowi kontynuację jakiejś zwierzęcej linii z Imaculaty? Życie to życie, a kształt to kształt.
Poza moim życiem. I moim kształtem. One muszą zostać zachowane. Poprawiona wersja ludzi w wydaniu Nieglizdawca oznacza śmierć dla starych, pełnych wad i samotnych, ale pięknych ludzi urodzonych na Ziemi. Moich ludzi.
Chodź prędzej, śpiesz się, chodź, popędzała ją namiętność Nieglizdawca.
— Popatrz — powiedział nagle Angel. — Ruin na polecenie Rivera wszedł na czubek masztu i zobaczył ostatni zakręt na rzece. A za nim Stopę Niebios. Za kilka minut będziemy ją mogli zobaczyć nawet z pokładu.
Patience podniosła się. Mimo wszystkiego, co przeszła podczas tej podróży, jej ciało nadal reagowało szybko. Była czujna i gotowa w jednej chwili. To ciało wcale nie wie, że mój wiek można liczyć na trzysta pokoleń, pomyślała. Uważa mnie wciąż za młodą dziewczynę. Moje ciało myśli, że mam jakąś przyszłość.
Stopa Niebios ukazała się jako cień na szczytach drzew.
— Gdyby las nie był tak wysoki — powiedział Angel — dostrzeglibyśmy ją na tydzień przed przybyciem do domu Heffiji, a nie w trzy dni po jego opuszczeniu.
— Jest bardzo blisko — powiedziała Patience.
— Nie, jest tylko bardzo wysoka. Od podstawy do szczytu ma siedem tysięcy metrów.
— Teraz znowu się skryła.
Byli zbyt daleko, a góra ukazała się tylko na jeden moment, tak że trudno było zobaczyć dokładnie jej kształt. Ale im byli bliżej, tym częściej i na dłużej odsłaniała się przed nimi. Dwa dni później zarzucili kotwicę na kolejnym zakręcie, a kiedy zmierzch ukrył górę, światła Spękanej Skały rozbłysły jak jakaś galaktyka.
Błyski rozrzucone szerokim łukiem od wschodu do zachodu. Tej nocy Reck i Ruin wdrapali się na maszt, by patrzeć na wyłaniającą się z ciemności swoją ojczyznę.
River wyraźnie zmarkotniał. Dla niego oznaczało to tylko koniec podróży, nic więcej. Żył, aby podróżować, i każde przypłynięcie do celu traktował jak małą śmierć.
Następnego dnia rzeka zaczęła się dzielić na wiele szerokich, leniwych strumieni, obmywających porośnięte lasem wysepki.
— Mamy tutaj do czynienia — powiedział Angel — z ogromną tektoniczną kolizją. Znajdujemy się na płycie, która zsunęła się w dół pod wpływem wypiętrzenia Stopy Niebios. Woda z lodowca topniejącego na szczycie góry zgromadziła się w zapadłym obszarze, tworząc jezioro, które obmywa całą podstawę góry. Gdy pierwsi koloniści zobaczyli to, napisali, że czegoś takiego nie ma na żadnej zamieszkanej planecie w całym wszechświecie.
— Na razie — powiedziała Patience.
— No cóż, wszystko może się kiedyś zdarzyć w jakimś nie znanym świecie.
Widzieli już teraz zarysy budynków na zboczu góry. Ruin przez cały dzień siedział na maszcie lub na burcie napięty jak struna, wpatrzony w górę niczym w zbliżającą się ukochaną osobę.
— Nie ma z niego żadnego pożytku — skarżyła się Sken. — Powinniśmy obwiązać go liną i wyrzucić za burtę jako kotwicę.
Reck zareagowała na widok góry zupełnie inaczej niż jej brat. Kiedy on stawał się milczący, ona mówiła coraz więcej.
— Od dzieciństwa słuchałam opowieści o tym miejscu — snuła swe wspomnienia. — Ziemia i woda dziesięciu tysięcy grot Spękanej Skały są tak bogate, że nigdy nie sprowadzono tu nawet kawałka drewna czy kęsa jedzenia. U stóp góry rosną lasy podzwrotnikowe. W miarę jak wznoszą się stoki, zmieniają się także klimaty. Wszystko, co rośnie gdziekolwiek na świecie, rośnie i tutaj.
Opowiadała o powstających na zboczach królestwach ludzi, które zdobywały potęgę i padały. Niektóre zajmowały obszar na trzy kilometry szeroki, na pięćdziesiąt metrów wchodzący w głąb góry i na dwadzieścia metrów wysoki, a jednak z własnym dialektem, armią i kulturą.
— Ale za nimi, w najgłębszych grotach, w całkowitej ciemności, żyją geblingi. Dziesięć milionów geblingów, więcej niż połowa wszystkich zamieszkujących cały ten świat. Podczas gdy ludzie, dwelfy i gaunty prowadzą wojny i knują intrygi na powierzchni Stopy Niebios, my trzymamy jej serce. Kiedy inni budują mury i ściany, by nikt nie mógł się przez nie przedostać, geblingi docierają wszędzie, ponieważ my znamy wszystkie ukryte drogi.
— Czy nie rządzicie także na powierzchni? — zapytała Patience.
— Gdy chcemy — odpowiedziała z uśmiechem Reck. — Kiedy uznajemy, że należy rządzić, to rządzimy. Każdy tutaj to wie. Nie musimy powoływać żadnych urzędów.
Patience nie czuła żadnego uniesienia na widok góry. Gdzieś pod szczytem, wiedząc, że ona zbliża się, czekał na nią on, gotowy na jej przyjęcie. Zaczęła marzyć, by zawrócić łódź, popłynąć w dół strumienia i nigdy już nie myśleć o Spękanej Skale czy o heptarchii, w ogóle już nie myśleć o niczym. Coraz częściej nawiedzały ją sny. Budziła się w nocy zlana potem, drżąca od pożądań, które rządziły jej snem.
Pewnej nocy wstała i wyszła z kabiny. Ruin miał wachtę, ale przeszła tak szybko, że nawet jej nie zauważył. Wpatrywał się w światła góry, gasnące o tak późnej porze jedno po drugim. Podeszła do rufy i usiadła, opierając się o stos zwiniętej liny. River spał w swym słoju, łagodnie kołysany falą. Było zimno, ale to jej odpowiadało, niewygoda odwracała uwagę od wezwania płynącego ze Spękanej Skały.
Sama nie wiedziała, kiedy usnęła, ale gdy otworzyła oczy, Ruina już nie było. Widocznie kto inny objął wachtę. Na kogo wypadała kolej? Niebo było jeszcze całkiem ciemne. Sken? Will?
Usłyszała plusk wody tuż przy łodzi. Natychmiast stała się czujna. Sporo słyszała na temat piratów napadających łodzie na Żurawiej Wodzie, chociaż nigdy nie atakowali tak blisko Stopy Niebios. Ale, oczywiście, było to możliwe. Bezszelestnie wyciągnęła dmuchawę do strzałek i zajęła dogodną pozycję. Znowu usłyszała plusk wody i jakaś dłoń sięgnęła do burty. Potem pojawiła się druga ręka, a łódź przechyliła się lekko jakby pod ciężarem dużego mężczyzny.
Patience rozluźniła się nieco. Znała te dłonie, tylko jeden mężczyzna był taki duży. Will powoli podciągnął się do pasa ponad burtę. Potem przerzucił nogi, stanął i ruszył w stronę rufy. Był nagi. Patience, nieustannie podniecona z powodu nawiedzających ją bez przerwy erotycznych snów, nie mogła powstrzymać westchnienia.
W jednej chwili zamarł. Patience zawstydziła się swoim brakiem opanowania. Will nie okazał zażenowania własną nagością. Zobaczył ją, potrząsnął głową, zrobił jeszcze kilka kroków w jej stronę, po czym zawrócił do kabiny, gdzie leżało jego ubranie.
W świetle księżyca Patience wyraźnie zobaczyła szeroką, białą bliznę, w kształcie pomarszczonego krzyża, biegnącego od pępka do jego męskości i od jednego do drugiego biodra. Po szerokości blizny widać było, że rana musiała być bardzo dawna, może jeszcze z czasów dzieciństwa. Ale i tak jej widok był dla Patience wstrząsem. Tylko jedna sekta znaczyła się znakiem krzyża na zakrytych częściach ciała. Był Czuwającym.
Nie próbował tego ukrywać. Patrzył jej prosto w twarz, kiedy wciągał najpierw koszulę, a potem spodnie. Z jego włosów wciąż kapała woda. Skarpetki i buty zostawił na pokładzie. Zrobił dwa kroki i stanął tuż przed nią, z jej perspektywy wysoki jak Stopa Niebios. A potem nagle już siedział koło niej i patrzył jej w oczy.
— Czuwający był kiedyś moim panem — powiedział cicho.
Nie wiedziała dlaczego, ale teraz trochę się go bała. Kiedy służyła jeszcze Orucowi, na równi z królem traktowała Czuwających jako potencjalne niebezpieczeństwo, ponieważ w ogóle nie obchodziło ich prawo lub rząd, a kiedy przemawiali, każde słowo brzmiało jak „rewolucja”. Ich oczy płonęły odwagą szaleńców. Byli niebezpieczni, gdyż zwykli ludzie wierzyli, że posiadają specjalną moc od Boga, i dlatego odwiedzali Czuwających w ich pustelniach, przynosząc jedzenie, ubranie, a przede wszystkim chętną uwagę.
Teraz nie ryzykowała niczym. Czuwający pokładali w niej taką wiarę, że nikt nie mógł zagrażać jej mniej.
Ale bała się.
— Czuwający nie piętnują swych niewolników — powiedziała. — Przynajmniej nie robią tego wbrew ich woli.
Will skinął głową.
— Sam też byłem Czuwającym. Jako dziecko.
— Czy wyrzekłeś się ślubów?
— Nie.
— A więc wciąż jesteś Czuwającym?
— Traktuję moje życie jako oczekiwanie. Ale większość pustelników w swych małych szałasach uznałaby mnie za bluźniercę.
— A to dlaczego?
— Ponieważ nie wierzę, że Kristos przyjdzie zjednoczyć wszystkich ludzi, którzy będą odtąd rządzić światem w pokoju i harmonii.
Tego ranka powiedział więcej niż przez wszystkie poprzednie tygodnie. A jednak jego słowa były równie proste jak poprzednio milczenie, jakby to, czy mówi, czy milczy, nie miało dla niego znaczenia. Mogła mu zadać te pytania w jakimkolwiek innym momencie i otrzymałaby te same odpowiedzi.
— Więc na co czekasz?
— Na to, na co wszyscy czekamy — na przyjście Kristosa.
— To jak kręcenie się w kółko.
— Po spirali. Za każdym obrotem coraz bliżej prawdy.
Zastanowiła się nad jego słowami. I nagle zrozumiała, że on ją wystawia na próbę, tak jak zawsze robili to ojciec i Angel. Potrząsnęła głową.
— Po prostu mi powiedz. Albo mi nie mów. Nie dbam o to.
— Wierzę, że Kristos przyjdzie zjednoczyć geblingi, dwelfy i gaunty. A także ludzi, jeśli wystarczająco się ukorzą.
— Czuwający nie wierzą, by geblingi miały duszę.
— Mówiłem ci, że jestem bluźniercą.
— A co ze mną? — zapytała.
Will potrząsnął głową i spuścił wzrok na deski pokładu. Przyglądała się jego twarzy, szczerej i otwartej. Kiedyś patrząc na to oblicze, uznała go za prostaka. Teraz ujrzała człowieka pozostającego w zgodzie z samym sobą, prostolinijnego nie dlatego, że był naiwny i ufny, ale raczej mądry i godzien zaufania. Człowieka, którym nie kieruje wyrachowanie. Gdyby nie chciał udzielić odpowiedzi, nie posłużyłby się kłamstwem, po prostu by milczał. Na to jedno nie była przygotowana: na spotkanie z uczciwym człowiekiem.
Wreszcie przeniósł spojrzenie na nią. W jego oczach coś się pojawiło. Ale co? Walczące ze sobą rozpacz i nadzieja?
— Na co masz nadzieję? — wyszeptała.
Nie odpowiedział, tylko sięgnął masywną dłonią do twarzy dziewczyny i potarł wierzchem palca jej usta. Był to gest hołdu dla heptarchy. Poczuła, jak lodowacieje wewnątrz. Następny, który ma wobec niej plany.
Ale jednocześnie potrząsnął głową.
— To kłamstwo — powiedział. — Kiedyś tylko tego pragnąłem od ciebie.
— A teraz?
Ujął rękami głowę Patience, przyciągnął ją do siebie zdecydowanie, ale delikatnie. Nachylił się nad nią, pocałował w policzek, a potem na długą chwilę przytulił się do niej.
Nikt nigdy tak jej nie dotykał. W ogóle nie pamiętała, by od śmierci matki ktokolwiek ją przytulał. W jednej chwili straciła zupełnie panowanie nad sobą, trzęsła się jak osika. Przez ostatni rok stale tłumiła swoje reakcje na wezwania ze Spękanej Skały, a teraz nie miała wątpliwości, czego pragnie jej ciało. Odwróciła twarz i oddała mu pocałunek.
I nagle krzyknęła z bólu.
Natychmiast od niej odskoczył, przyglądając się uważnie twarzy dziewczyny. Czy zauważył ten dreszcz obrzydzenia, który nią wstrząsnął?
— Przykro mi — powiedział cicho.
— Nie — szepnęła, walcząc o każde słowo. — To Nieglizdawiec, on zabrania mi, zabrania… — Ale Patience nie chciała słuchać czyichkolwiek rozkazów. Impulsywnie zsunęła koszulę Willa i przyciągnęła go do siebie, wtulając twarz w jego pierś. Czuła delikatne dłonie mężczyzny na plecach i ciepły oddech na włosach.
Ale im dłużej trzymał ją w ramionach, tym straszliwszą karę wymierzał jej Nieglizdawiec. Chociaż oddychała, miała wrażenie, że nie może złapać powietrza, jakby ktoś przyciskał poduszkę do jej twarzy. Oddycham, powtarzała sobie, ale ciało uległo panice, nie poddając się nakazom woli. Odepchnęła Willa i upadła na pokład, walcząc o oddech.
— To ty jesteś Kristosem — powiedział Will. — Nie widzisz? Jesteś tą, która musi się zmierzyć z glizdawcem w jego legowisku. To ty nas zbawisz. Albo zniszczysz. Wszystkich — ludzi i geblingów, dwelfy i gaunty.
Teraz, kiedy już Will jej nie dotykał, zaczęła oddychać trochę spokojniej.
— On nie ma pełnej władzy nad tobą — powiedział Will. — Może sterować tylko twymi namiętnościami, nigdy wolą. Wszyscy Mądrzy, którzy do niego poszli, nie potrafili opanować swoich pragnień. Wszyscy oni strawili życie na poznawaniu otaczającego ich świata. Ich pamięć, świadomość, dusza stały się doskonałe. Ale Nieglizdawiec zapanował nad ich namiętnościami. Z tym nie umieli sobie poradzić, tej części duszy nie uodpornili, dlatego też poszli do niego, myśląc, że nie mają innego wyjścia.
— Zmusił mnie, bym myślała, że się duszę, chociaż przecież oddychałam.
— Gdybyś naprawdę chciała, mogłaś pozostać w moich ramionach — powiedział Will.
— Nie mogłam.
— Gdybyś tego pragnęła, całkowicie, bez zastrzeżeń, zostałabyś.
— Skąd możesz wiedzieć, co mogę zrobić, a czego nie?
— Ponieważ on mnie również wzywał i wiem, gdzie jego moc się kończy.
Przyglądała mu się uważnie w świetle księżyca. Najwyraźniej nie kłamał. Ten olbrzym miałby być jednym z Mądrych? Mężczyzna, który orał pole Reck, który nigdy nie odzywał się, który żył jak niewolnik i wierzył przynajmniej w część wierzeń Czuwających — on miałby być jednym z Mądrych?
— Ciebie i mnie — powiedział Will — wychowano na ludzi silnych. Wzrastaliśmy pod opieką mocarnych mistrzów i byliśmy posłuszni. Ale nauczyliśmy się, jak zamienić służbę w wolność. Nauczyliśmy się wybierać posłuszeństwo, kiedy inni myśleli, że nie mamy wyboru. Sprawialiśmy wrażenie, że nie mamy własnej woli, ale wszystko, co robiliśmy, było nią podyktowane.
Myślała o zadaniach, które stawiali przed nią ojciec i Angel, o zasadach protokołu i ćwiczeniach wymagających wyrzeczeń. Czasami rzeczywiście było tak, jak mówił Will. Ale nie zawsze.
— Czy kiedykolwiek odebrał ci oddech? — zapytała.
— Pewnego dnia brałem udział w bitwie. Moim panem był generał. Wróg widząc chorągiew rzucił się prosto na nas. Jak zwykle stałem między trzymającym chorągiew a atakującymi. Właśnie tego dnia Nieglizdawiec zaczął mnie przyzywać. Sprawił, że potwornie się bałem, ale nie opuściłem stanowiska. Wywołał we mnie tak silne pragnienie i głód, że okropnie rozbolała mnie głowa i wyschły mi usta, ale nie opuściłem stanowiska. Czułem taki nacisk na pęcherz i zwieracze, że nie zdołałem utrzymać odchodów, lecz nie opuściłem stanowiska. I wtedy właśnie, kiedy wróg był tuż-tuż, zacząłem się dusić. Nie można zapanować nad potrzebą oddychania i wiedziałem, że nie zaznam ulgi, póki nie opuszczę pola walki i nie ruszę w stronę Spękanej Skały.
— I co zrobiłeś?
— To samo, co ty byś zrobiła. Upewniłem się, że oddycham, i mimo bólu robiłem to, co chciałem robić. Tego dnia zabiłem czterdziestu dziewięciu ludzi. Liczył ten, który trzymał chorągiew, a mój pan podarował mi wolność.
— Czy przyjąłeś ją?
— Jak mogłem przyjąć coś, co już miałem? Byłem wolny. Tak samo jak ty jesteś wolna. Gdybyś nie wątpiła, że naprawdę chcesz się ze mną kochać, wzięłabyś mnie tutaj na pokładzie.
— A ty byś mi się oddał? — zapytała.
— Tak.
— Ponieważ jestem heptarchinią?
— Nie dlatego, że ty jesteś HEPTARCHINIĄ, ale dlatego, że TY jesteś heptarchinią.
— Nie jestem tak silna, jak myślisz.
— Wprost przeciwnie. Jesteś silniejsza, niż sama myślisz.
Nie wierzyła mu, choć tego pragnęła, ale bała się, że jeśli posłucha go jeszcze chwilę, zacznie przeceniać własne możliwości. Zmieniła więc temat.
— Jeśli jesteś jednym z Mądrych — powiedziała — jakie znasz sekrety, które Heffiji chciałaby schować w swoim domu?
— Zadała mi jedno pytanie, a ja jej odpowiedziałem — odparł Will.
Po jego tonie poznała, że nie ma po co pytać ani o pytanie, ani o odpowiedź. Zamiast tego zadała mu własne pytanie.
— Czego się nauczyłeś jako niewolnik?
— Że nikt nie może być niewolnikiem drugiego człowieka.
— To kłamstwo.
— W takim razie nauczyłem się kłamstwa.
— Ale wierzysz w nie.
Will przytaknął.
— Są ludzie, którzy zrobią wszystko ze strachu przed biczem albo z obawy, że stracą życie lub rodzinę. Są ludzie, których można kupić i sprzedać. Czyż nie są niewolnikami?
— Są niewolnikami swoich namiętności. Rządzi nimi lęk. Jaką masz nade mną władzę, jeśli nie boję się twojego bicza? Czy jestem twym niewolnikiem, skoro nie drżę przed utratą rodziny? Słucham cię, jestem wierny tylko dlatego, że tak zdecydowałem. Czy jestem twoim niewolnikiem? A kiedy zaczniesz mnie nienawidzić za moją wolność, która jest większa niż twoja władza i rozkażesz mi zrobić coś, czego nie zamierzam zrobić, wtedy okażę ci nieposłuszeństwo. Możesz mnie ukarać. Wybrałem karę. A gdyby kara okazała się dla mnie nie do zniesienia, wtedy użyję siły, by się jej przeciwstawić. Ale cały czas robię tylko to, co sam uznam za słuszne.
— W takim razie nikt nie jest silniejszy od ciebie.
— Nieprawda. Postanowiłem być posłuszny Bogu i staram się kierować rozsądkiem, by wypełniać jego cele, kiedy udaje mi się je zrozumieć. Ci, którzy wybrali poddanie się własnym namiętnościom lub wspomnieniom namiętności, czynią to z wolnej woli. Żarłok z własnej woli przepełnia swój brzuch, pederasta żeruje na niewinności — z wolnej woli.
— Kiedy się ciebie słucha, można by pomyśleć, że nasze pragnienia nie są częścią nas samych.
— Bo nie są. Jeśli tego nie wiesz, to możesz stać się niewolnicą Nieglizdawca.
— Znam trochę doktrynę Czuwających.
— Nie mówię o doktrynie. Mówię o odpowiedzi, której udzieliłem Heffiji. O tym, co sprawiło, że Nieglizdawiec mnie wezwał.
Teraz mogła go zapytać wprost.
— Jakie pytanie zadała ci Heffiji?
— Spytała, czy dwelfy mają duszę.
— To jest teologia.
— Ale o to właśnie spytała. Chciała wiedzieć, jaka jej część jest naprawdę nią. Podobne pytanie i ty powinnaś sobie postawić i odpowiedzieć na nie, zanim staniesz twarzą w twarz z Nieglizdawcem.
Patience przyglądała się spokojnej twarzy Willa. Skąd mógł wiedzieć, że od dawna dręczy ją ten problem?
— Mój ojciec uczył mnie, że powinnam słuchać wszystkiego i w nic nie wierzyć.
— Tyle potrafią nawet umarli — odparł Will.
— Umarli nie słuchają.
— Jeśli w nic nie wierzysz, to masz z tego słuchania nie więcej pożytku niż umarli.
— Ja żyję — wyszeptała Patience.
Will uśmiechnął się.
— Wiem — powiedział. Wyciągnął rękę, jakby znowu chciał dotknąć jej policzka. Cofnęła się i potrząsnęła głową. Odsunął się, nie próbując ukryć zawodu, i rozpoczął naukę.
— Każda część duszy czegoś pożąda. Namiętność dąży do przeżycia przyjemności i uniknięcia bólu. Niewolnicy namiętności to hedoniści, tchórze lub nałogowcy, wszyscy ci, nad którymi litujemy się albo którymi pogardzamy. Oni myślą, że ich namiętności są nieodłączną częścią ich samych. Chcę się napić. Muszę oddychać. Identyfikują się ze swymi potrzebami. Jak łatwo jest nad nimi panować! Wystarczy kontrolować ich przyjemności lub zadawać im ból.
Uśmiechnęła się.
— Tego nauczyłam się już w kołysce. Jednak ludzie, którzy dają się tak łatwo kontrolować, nie są warci, by nimi sterować.
— To prawda — powiedział. — Są najsłabsi. Czy jesteś jedną z nich?
— Kiedy mnie wezwał, nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że go potrzebuję. Nawet kiedy przypomniałam sobie, jak on wygląda, wyciągając jego obraz z pamięci geblingów, nawet kiedy uświadomiłam sobie, że powinnam go nienawidzić, nadal potrafił sprawić, bym go pragnęła, jego i jego dzieci.
— Przeszłaś przez Las Druciarza, chociaż tego nie chciał.
— Gdyby naprawdę chciał mnie powstrzymać, udałoby mu się.
— A ja uważam, że nie. Ponieważ już dawno temu oddzieliłaś siebie od swych namiętności.
Przypomniała sobie chłodny powiew płynący od okna bez szyby. Skinęła głową.
— Dobrze więc. — Nie nauczał jak jej ojciec, nie triumfował, gdy ugięła się przed jego argumentem. Po prostu mówił dalej. — Druga część przenajświętszej duszy to pamięć — i nad nią znacznie trudniej zapanować. Pragnie czego innego. To pragnienie tkwi w nas równie silnie jak potrzeba oddychania, ale ponieważ nigdy nie jest zaspokojone, nie wiemy nawet, że istnieje. W chwili pomiędzy oddechami nie musimy oddychać, dlatego też rozpoznajemy potrzebę oddychania, dopiero wtedy, kiedy ją znowu odczuwamy. Ale ta potrzeba nigdy nie znika, więc nawet jej nie zauważamy. Widzisz, nasza pamięć nie jest w stanie wszystkiego zatrzymać. Nie potrafimy zapamiętać każdego obrazu, jaki się pokazał naszym oczom, każdego wydarzenia, jakie się nam przytrafiło, wszystkiego, co przeczytaliśmy, wszystkiego, o czym słyszeliśmy. Za wiele wokół nas się dzieje. Gdybyśmy potrafili zapamiętywać to wszystko, stracilibyśmy zmysły jeszcze w dzieciństwie. A więc wybieramy rzeczy, które są ważne. Zapamiętujemy tylko to, co ma znaczenie. I pamiętamy to w odpowiednim porządku, we wzorach, które pasują do siebie. Kiedy słońce jest na niebie, wszystkie jasne godziny następujące po sobie to dzień, a wszystkie ciemne, które przychodzą po dniu, to noc. Nie musimy tego pamiętać, pamiętamy tylko, dlaczego tak się dzieje. Jest dzień, ponieważ wzeszło słońce. Albo słońce jest na niebie, ponieważ jest dzień. Rozumiesz. Nie zapamiętujemy bez ładu i składu. Wszystko jest powiązane przyczynami i skutkami.
— Nie jestem jedną z Mądrych — powiedziała Patience. — Może oni rozumieją przyczyny wszystkiego, ale ja nie.
— Ale właśnie o to chodzi, to powoduje głód. Każdy odprysk doświadczenia, który zapamiętujemy, przychodzi do nas jako opowiadanie wydarzeń, które powiązane są przyczynami i skutkami. Jeśli wszystko jest logicznie połączone, to historia staje się dla nas wiarygodna, nie kwestionujemy jej. Zrobiłem coś, PONIEWAŻ albo zrobiłem coś W CELU. W takim świecie żyjemy, we wzorze zjawisk wywołujących się wzajemnie. Stają się one osnową, dzięki której zapamiętujemy inne wydarzenia. Ale niekiedy zdarza się coś, co nie pasuje.
— To nie jest żadne coś.
— Ludzie o słabym umyśle nigdy tego nie zauważają, lady Patience. Im wszystko pasuje do wszystkiego, ponieważ po prostu nie pamiętają rzeczy, które są inne. Pamięć o nich przepadła, a im się wydaje, że nigdy się nie wydarzyły. Ale dla tych, którzy żyją umysłem, miejsca, które nie pasują, nie znikają. Stają się głodem. Dlaczego!? — krzyczą. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? I nie zaznasz spokoju, zanim nie zrozumiesz. Nawet jeśli miałoby to oznaczać zerwanie całej osnowy, którą utkałaś z wcześniejszej wiedzy. Był taki czas, kiedy cała ludzkość zamieszkiwała jedną tylko planetę. Myślano wtedy, że planetę tę okrąża gwiazda. Myślano tak dlatego, ponieważ takie świadectwo dawały oczy. Alę znaleźli się tacy, którzy spojrzeli bystrzej i zobaczyli, że coś się nie zgadza, l tak długo dręczyło ich pytanie — dlaczego, aż znaleźli odpowiedź. A kiedy wszystko już pasowało, mogli wysłać statki na takie światy jak ten.
— Każde dziecko pyta — dlaczego? — powiedziała Patience.
— Ale większość dzieci przestaje pytać — odpowiedział jej Will. — Znajdują wreszcie system, który im wystarcza. Znają wystarczająco wiele opowieści, które pasują do wszystkiego, co ich naprawdę obchodzi, a jeśli nie wyjaśniają wszystkiego — zaraz przestają o tym myśleć.
— Księża mówią, że prawdziwe ja tkwi w pamięci — że jesteśmy tym, co zrobiliśmy.
— Tak mówią.
— Ale ja pamiętam, co robiłam we wcieleniach setek heptarchów i jeszcze kilku geblingów. Czy oni są częścią mnie?
— Widzisz ten problem w sposób, w jaki niewielu może go zobaczyć — powiedział Will. — Jaźń nie jest pamięcią, w której tkwi tylko to, w co wierzymy na swój temat. A to się może zmienić. Cały czas się zmienia. Widzimy, co zrobiliśmy, i wymyślamy historię, która — jak uważamy — opisuje nasze działanie, a potem, kiedy już uwierzymy w tę historię, myślimy, że zrozumieliśmy siebie.
— Z wyjątkiem dwelfów, które nie potrafią zapamiętywać.
— Tak.
— A więc co odpowiedziałeś Heffiji? Że nie ma duszy?
— Tylko to, że jej dusza nie ma opowieści. Ponieważ jesteśmy czymś więcej.
Wiedziała, co jej powie, teraz stało się to dla niej jasne.
— Wola, oczywiście. To dziwne, Willu, że nazwano cię mianem tego, co uważasz za najważniejsze. A może uznałeś wolę za tak ważną ze względu na imię?
— Nie urodziłem się z imieniem Will. Przyjąłem je tego dnia, kiedy Reck spojrzała na mnie i zapytała: „Kim jesteś?”.
— W takim razie, jakie jest pragnienie woli? Powiedziałeś, że wszystkie trzy części duszy mają swoje pragnienia.
— Wola odpowiada za najprostszy wybór, a ten już jest za tobą. Całe twoje życie nie jest niczym więcej jak zachowaniem zgodnym z wyborem, który cię określa.
— Jaki to wybór?
— Między dobrem a złem.
Nie ukrywała swego rozczarowania.
— Cała ta rozmowa ma prowadzić tylko do tego?
— Nie mówię o wyborze między zabijaniem ludzi i ochroną ich życia ani między kradzieżą i uczciwością. Czasami zabijanie jest złem. Czasami zaś dobrem. Ty o tym wiesz.
— Dlatego już dawno temu zdecydowałam nie przejmować się dobrem i złem.
— O nie. Ty postanowiłaś nie dbać o to, czy twoje czyny są legalne, czy też nie.
— Uznałam, że nie ma absolutnego dobra, tak jak nie ma absolutnego zła. Właśnie przed chwilą powiedziałeś to samo.
— Nic takiego nie powiedziałem — rzekł Will.
— Powiedziałeś, że niekiedy zabijanie jest złem, a kiedy indziej dobrem.
— Właśnie. Zabijanie nie jest absolutem. Ale powiedz mi teraz, dlaczego uważasz za złe urodzenie dzieci Nieglizdawcowi?
— Nie chcę tego.
— Dlaczego? Wiesz, że sprawi ci to przyjemność. A twoje dzieci będą doskonale ludzkie, tylko silniejsze, mądrzejsze, szybsze i bez wątpienia między ich umysłami będzie istniała łączność. Wszystkie będą miały taką samą moc, jaką posiada Nieglizdawiec, a w dodatku również najlepsze cechy ludzkie. Będziesz matką rasy doskonałej. Najwspanialszych, inteligentnych istot, jakie zostały stworzone. Kolejny krok w ludzkiej ewolucji. Dlaczego tak zaciekle bronisz się przed tym?
— Nie wiem — odparła.
— Jeśli nie wiesz teraz, to w krytycznym momencie, kiedy będziesz z nim, pragnąc go każdym fibrem swego ciała, też nie będziesz tego wiedzieć. Może spróbujesz mu nawet odmówić, ale nie użyjesz w tym celu całej swej siły. A żeby go powstrzymać, będziesz potrzebowała wszystkich sił, to ci mogę obiecać.
— Pójdź ze mną — poprosiła. — I zabij go dla mnie.
— Jeśli będę mógł, pójdę. I jeśli będę mógł, to go zabiję. Ale nie oczekuj łatwych rozwiązań. Myślę, że jest tylko jedna osoba, którą Nieglizdawiec dopuści tak blisko siebie, by mogła go zranić i powstrzymać.
— W takim razie powiedz mi. Powiedz, co powinnam wiedzieć.
— To proste. Nic nie istnieje bez powiązania z czymś innym. Atom nie jest atomem, jeśli nie ma innych atomów. Wszystkie istnienia są takie — całkowicie samotne, dopóki nie wejdą w kontakt z innymi.
Podobnie jest z ludźmi. Nie istniejemy, jeśli nie wiąże nas świat. Wszystko, co robimy, wszystko, czym jesteśmy, zależy od naszej reakcji na wydarzenia i reakcji tych wydarzeń na nas.
— To wiem.
— Nie wiesz. Najwyraźniej nikt tego nie wie. Gdyby nic z tego, co robisz, nie wywołało zmiany w świecie zewnętrznym, i nic, co się dzieje w świecie zewnętrznym, nie wywołało zmiany w tobie, nie wiedziałabyś nawet, że ten świat zewnętrzny istnieje, a w takim razie nie warto byłoby w ogóle mówić o twoim istnieniu. A twoje istnienie, istnienie nas wszystkich zależy od wszechświata, który zachowuje się zgodnie z ustalonymi wzorami. System. Porządek, któremu podlega wszystko. Prawa, które wiążą atomy i cząsteczki, są niezmienne. Nie mogą się zmieniać, ponieważ wtedy natychmiast przestałyby istnieć. Ale życie — o, tutaj zaczyna się wolność. I my, którzy myślimy o sobie jako o stworzeniach inteligentnych, mamy tej wolności najwięcej. Ustalamy nasze własne wzory i zmieniamy je zgodnie z naszą wolą. Budujemy systemy i porządki, a potem je obalamy. Ale zauważ, że żaden z naszych wyborów nie ma żadnego wpływu na zachowanie się atomów i cząsteczek. Nie potrafimy zmienić ich porządku. Możemy je wykorzystać, ale nie możemy złamać ich systemu, ani wyrzucić ich poza nawias naszego życia.
— Przypuszczam, że to prawda. W naszej mocy jest spalić las, ale atomy, które wchodziły w skład poszczególnych cząsteczek, połączą się znowu.
— Właśnie. Tak więc to, co robimy, nie jest ani dobre ani złe dla większości wszechświata. Tylko dla innych żywych istot. Głównie dla nas samych, ponieważ potrafimy kontrolować systemy ludzi. Są równie rzeczywiste, jak sam wszechświat, i to dzięki nim istniejemy. Ale potrafimy nimi manipulować. Możemy zmienić system, który stworzył nam warunki do życia. I zmieniamy go zgodnie z prostymi wyborami naszej woli.
— Jakie to wybory?
— Te, które wynikają z pragnień woli. A pragnienie woli jest bardzo proste. Rosnąć.
— Ja nie chcę rosnąć.
— Każde żywe stworzenie ma to samo pragnienie, Patience. Angel dotknął tego problemu w dość dziecinny sposób, kiedy mówił o ludziach, którzy posiadają rzeczy. To najbardziej żałosny sposób wzrastania. Sken uczyniła łódź częścią swojej osoby. Dzięki temu czuje się większa. Jedzenie także daje jej podobne złudzenie.
— To śmieszne, co mówisz. — Patience uśmiechnęła się.
— Wcale nie. Królowie również stają się bardzo potężni, ponieważ ich królestwa są ich częścią. Rodzice czują się więksi dzięki dzieciom. Są jednak i tacy ludzie, których głód jest tak potężny, że nie może zostać zaspokojony, aż pochłoną wszystko.
— Cały świat jest królewskim dworem — wyszeptała Patience.
— Co powiedziałaś?
— Coś, czego nauczył mnie ojciec.
— On to rozumiał.
— W takim razie to źle czy dobrze pragnąć potęgi?
— Ani źle, ani dobrze. Problem w tym, jaką się do tego wybierze drogę. System żyje dzięki poświęceniom. Nie istnieje taki porządek, w którym każdy nieprzerwanie otrzymywałby wszystko, czego zapragnie. System, który zapewnia nam egzystencję, opiera się na tym, że ludzie się poświęcają. Rezygnują z czegoś, by inni mogli otrzymać to, czego pragną. Ci inni również z czegoś rezygnują i tak dalej. Każde ludzkie społeczeństwo zbudowane jest na tej zasadzie.
Jak zwykle jej umysł wybiegł już myślą naprzód, próbując rozwiązać problem, zanim został wyłuszczony do końca.
— Chcesz powiedzieć, że dobrzy ludzie poświęcają wszystko, a źli — nic?
— Ależ skąd. Mówię tylko, że dobrzy ludzie poświęcają to, co trzeba poświęcić, czasem nawet własne życie, by przetrwał system, który pozwala istnieć innym. Natomiast źli ludzie manipulują innymi, zmuszając ich do poświęceń po to tylko, by zaspokoić swój głód. Czy widzisz różnicę?
— To teologia. Kristos był dobry, ponieważ złożył w ofierze własne życie.
— Nie mów mi takich głupstw, Patience. Każdy umiera, a niektórzy są męczennikami niesłusznych spraw. Kristos jest Kristosem, ponieważ wierzymy, że poświęcił się dla całego świata. Dla największego porządku. Nie umarłby dla jakiejś mniejszej sprawy. Ponieważ rozumiał wszystkich ludzi i chciał ich chronić.
— Teraz wiem, dlaczego się stałeś heretykiem.
— Oczywiście, że wiesz. Tylko głupcy myślą, że ich Kristos przyjdzie, by zjednoczyć ludzkość w doskonałym pokoju, odrzucając miliony geblingów, gauntów i dwelfów. Ale to nie przyniosłoby dobra, gdyż taki Kristos musiałby zmusić do poświęcenia się połowę mieszkańców tego świata. Więc jeśli Kristos ma być naprawdę Kristosem, z radością poświęci wszystko dla zachowania porządku; który zapewnia życie wszystkim.
— Nie jestem Kristosem. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.
Will posmutniał.
— Wierzysz — powiedział. — Ale zrozumiesz, że w nie wierzysz dopiero, gdy będzie już po wszystkim. Jeśli któreś z nas będzie wtedy jeszcze żyło.
— To zgrabna teoria filozoficzna — powiedziała Patience. — Taka zwarta i logiczna. Zrobiłbyś karierę w Szkole.
Ta złośliwa uwaga nie dotknęła go.
— Kiedy staniesz z nim twarzą w twarz, Patience, przypomnisz sobie. Z zakątka pamięci wypełznie świadomość, kim ty jesteś i kim on jest, a wtedy zwątpisz we własne pragnienia i uwierzysz w moje słowa. I zniszczysz go, choć będziesz go kochała bardziej niż cały świat. Zniszczysz go, ponieważ będziesz wiedziała, że on jest całym złem.
— Jeśli go zniszczę, to aby uratować siebie.
— Ty jesteś światem i wszystkimi światami. Ile czasu upłynie, zanim jego dzieci zastąpią całe inteligentne życie na tej planecie, a potem zbudują statki i ruszą na podbój wszystkich innych światów, zamieszkanych przez ludzi? Żył niegdyś filozof, który powiedział, że nigdy nie będzie wojen między różnymi światami, gdyż nie będą miały one o co konkurować. Ale był głupcem. Do zdobycia jest wielkość, zaspokojenie pragnienia, by każdy ze światów zapełnić własnymi dziećmi. To najpotężniejsza siła sterująca naszym życiem. Przy niej zysk czy władza są trywialne.
— Kiedy stanę twarzą w twarz z Nieglizdawcem — powiedziała Patience — nie będę sobie stawiać wielkiego pytania o dobro i zło. Będę tylko ja, moje ciało i mój rozum. Nic więcej.
— Jego dom przeciwko królewskiemu dworowi. Nagrodą jest świat.
— Nie chcę świata.
— I dlatego go dostaniesz.
Roześmiała się nerwowo.
— Will, co ja mam z tobą zrobić? Przeceniasz mnie. Nigdy nie dorównam twemu wyobrażeniu o mnie.
Potrząsnął głową.
— W moich oczach jesteś piętnastoletnią dziewczyną, czasami przestraszoną, czasami dzielną. Widzę, że nie zdajesz sobie sprawy z własnej piękności, przez co jesteś jeszcze piękniejsza. W swoim życiu miałem wielu panów, ale ty jesteś jedyną panią, za którą będę podążał aż do śmierci.
— Ale czy nie rozumiesz, że wymagasz ode mnie za wiele? Nie potrafię być doskonała.
— Jeśli ja potrafię, to i ty potrafisz. — Mówił tak jakby zdawał sobie sprawę z własnej chełpliwości.
— Ty jesteś doskonały? — zapytała.
— Uczyniłem siebie doskonałym, żebym mógł służyć tobie, kiedy nadejdziesz. Wyszkolono cię we wszystkich sztukach rządzenia, poza jedną: prowadzeniem wojny. Więc ja do perfekcji opanowałem wojowanie, aby móc ci służyć. Moimi panami byli wszyscy wielcy generałowie i każdemu dałem zwycięstwo.
— Ty? Niewolnik?
— Zaufany niewolnik. Nauczyli się słuchać moich rad, dzięki nim wygrywali. Przygotowywałem się na chwilę, kiedy ty będziesz mnie potrzebowała.
— Skąd wiedziałeś, że się spotkamy? I to na zabitej deskami wsi, w chacie Reck i Ruina. Jakie były szansę, że w ogóle cię znajdę?
— Wcale nie liczyłem na przypadek. Od kiedy odkryłem prawdę duszy, wołanie Spękanej Skały było zawsze przy mnie, lady Patience. Pewnego dnia maszerowaliśmy drogą od Strażnicy Wodnej i przez krótki moment, kiedy mijaliśmy chatę na północnym skraju wsi, zew zmniejszył się. A nawet poczułem odrazę do marszu w stronę Spękanej Skały. Potem poszliśmy kawałek dalej i wezwanie wróciło. Od razu wiedziałem, że coś w tym domu…
— Reck i Ruin.
— Nie wiedziałem, że tam żyją geblingi. A tym bardziej że są one królewską parą. Natomiast byłem pewny, że Nieglizdawiec boi się mieszkańców tego domu, a jeśli Nieglizdawiec się czegoś lęka, to dobrze. Postanowiłem więc się z nimi sprzymierzyć. Więc uciekłem i zamieszkałem u Reck. Przy niej i Ruinie przestałem słyszeć zew Spękanej Skały, żyłem więc w spokoju. Ale nie dlatego tam poszedłem i nie dlatego z nimi zostałem. Czekałem na ciebie.
— Skąd miałeś pewność, że ja tam przyjdę?
— Z tego samego powodu, który mnie tam przywiódł. Gdybyś się nie zjawiła w tym miejscu, nic nie pokonałoby Nieglizdawca.
— To żaden powód.
— A jednak to prawda.
— Twoje słowa brzmią dla mnie zbyt mistycznie.
— Nie sądzę — powiedział Will. — Myślę, że zawierają w sobie akurat tyle mistyki, ile trzeba.
— Wolałam cię, kiedy milczałeś — powiedziała.
— Wiem. Okaż mi cierpliwość. — Wyciągnął rękę. Koniuszkami palców pogłaskał ją po policzku i włosach. A potem jego palce zaczęły się przesuwać w dół po jej ciele, dotykały karku, ramion, piersi, brzucha. Wreszcie dłoń spoczęła na jej udzie. — Przemówię znowu, kiedy zechcesz. Jak niewolnik na polecenie pana. Jak podwładny na żądanie króla. Jak Czuwający do Kristosa. Jak mąż do żony.
Pochylił się i pocałował ją w usta. I znowu Nieglizdawiec wywołał w niej niechęć do uścisków Willa, ale tym razem oparła się jego karze i przyjęła bolesny dar. Potem Will podniósł się i poszedł na drugą stronę pokładu.
— Nadszedł koniec mojej wachty — powiedział — idę zbudzić resztę.
I rzeczywiście. Niebo ponad drzewami na wschodzie pojaśniało, gwiazdy zbladły. Stroma skała Stopy Niebios wznosiła się na północnym niebie, okryta czapą wiecznego śniegu. Tam czekał na nią Nieglizdawiec, czekał z coraz większą niecierpliwością. Will opowiedział mi parę historii i w niektóre z nich wierzę, ale czy będzie to miało jakieś znaczenie, kiedy przyjdę do ciebie, Nieglizdawcu? Ty jesteś jedynym przeznaczonym mi mężem, o którym mówi przepowiednia.
Ale nawet pod wpływem Nieglizdawca nie przestawała pragnąć dotyku Willa. I spodziewała się, że w decydującym momencie nie tyle pomogą jej te wszystkie filozoficzne rozważania, którymi ją uraczył, co raczej marzenie o człowieczym kochanku. Nie mogła liczyć na świadomość mistycznego podziału na dobro i zło. Ale mogła się oprzeć na wspomnieniu dotyku żywego człowieka.
Odwróciła się, by spojrzeć w dół strumienia, i napotkała spojrzenie Rivera. Wpatrywał się w nią. Po jego twarzy płynęły łzy.
— Czy cię obudziłam? — zapytała bezmyślnie.
Jego usta poruszyły się w milczącej odpowiedzi: „Rzeka jest całym moim życiem.”
Ale wiedziała, że to kłamstwo. Bo przez tych kilka porannych minut ona i Will przypomnieli mu o prawdziwym życiu.