5.

Już do końca lekcji hiszpańskiego tak bardzo bolał mnie brzuch, że nawet nie zdobyłam się na to, by zapytać profesorkę Garmy czy puedo ir al bano, gdzie siedziałam tak długo, że Stevie Rae przyszła zobaczyć, co się ze mną dzieje.

Wiedziałam, co się kryło za jej troską – kiedy adept zaczyna się źle czuć, zazwyczaj znaczy to, że umiera. Ponadto musiałam wyglądać okropnie. Powiedziałam więc Stevie Rae, że mam okres i umieram z bólu – chociaż nie dosłownie. Nie wydawało się, żeby była całkowicie przekonana.

Bardzo się ucieszyłam, kiedy nadeszła ostatnia lekcja – jazda konna. Nie tylko dlatego, że lubiłam ten przedmiot, ale też dlatego, że zawsze działał na mnie uspokajająco. Awansowałam, ponieważ wolno mi było teraz galopować na Persefonie, klaczy, którą już na pierwszej lekcji przydzieliła mi Lenobia (nie tytułowało się jej profesorką, stwierdziła bowiem, ze samo imię starożytnej królowej wampirów starcza za tytuł). Zaczynałam też próbować z nią zmianę nogi. Tak długo i solidnie ćwiczyłam ze swoją śliczną klaczką, że obie wyszłyśmy spocone, a brzuch znacznie mniej już bolał, mogłam więc przez następne pół godziny zająć się jej oporządzaniem, nie przejmując się wcale tym, że dzwonek dawno już obwieścił koniec zajęć lekcyjnych na ten dzień. Kiedy przeszłam ze stajni do utrzymanej w idealnym porządku siodlarni, by zostawić tam zgrzebła, ze zdziwieniem spostrzegłam Lenobię siedzącą na krześle przed wejściem, zajętą czyszczeniem nieskazitelnego jak na pierwszy rzut okaz siodła.

Lenobia wyglądała niezwykle, nawet jak na wampirzycę. Miała długie do pasa włosy, tak jasne, że wydawały się niemal białe, oczy szare jak pochmurne niebo. Była drobna, poruszała się niczym baletnica. Jej tatuaż przedstawiał plątaninę węzłów okalających jej twarz, a wśród nich galopujące i skaczące konie.

– Konie mogą okazać się pomocne w rozwiązywaniu naszych problemów – stwierdziła, nawet nie podnosząc głowy znad siodła.

Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Lubiłam Lenobię. Owszem, na samym początku trochę się jej bałam, wydawała mi się surowa i sarkastyczna, ale kiedy bliżej ją poznałam a zwłaszcza kiedy dowiodłam, że wiem, iż konie to nie są tylko duże psy, ceniłam ją za rozum i rzeczowość. Stała się moją ulubioną nauczycielką, zaraz po Neferet, ale właściwie rozmawiałyśmy dotąd wyłącznie o koniach. Z pewnym ociąganiem powiedziałam w końcu:

– Rzeczywiście, Persefona sprawia, że czuję się, jakbym osiągnęła spokój, nawet jeśli tak nie jest. Czy to ma jakiś sens?

Podniosła na mnie oczy, które wyrażały zatroskanie.

– Owszem, ma sens, nawet głęboki. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Obarczono cię wieloma obowiązkami, i to w krótkim czasie.

– Nie mam nic przeciwko temu – zapewniłam ją – Chcę przez to powiedzieć, że przewodniczenie Córom Ciemności to dla mnie zaszczyt.

– Często sprawy, które przynoszą nam zaszczyt, stwarzają też najwięcej problemów. – Znów zamilkła na chwilę; odniosłam wrażenie, choć może podsuwała mi je wyłącznie wyobraźnia, że zastanawia się, czy powiedzieć coś jeszcze czy nie. Widocznie postanowiła mówić dalej, bo zaraz wyprostowała się jeszcze bardziej, o ile to było możliwe i ciągnęła: – Twoją mentorką jest Neferet, do niej więc zgłaszasz się ze swoimi problemami, i to jest prawidłowe. Jednakże czasem ze starszą kapłanką trudno jest rozmawiać. Dlatego chcę, abyś wiedziała, że zawsze możesz się zwrócić do mnie z każdą sprawą.

Przetarłam oczy ze zdumnienia.

– Dziękuję Lenobio

– Biegnij już, odłożę za ciebie te zgrzebła. Twoi przyjaciele na pewno już się niepokoją, co się s tobą stało. – Uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła rękę po zgrzebła. – Możesz przychodzić odwiedzać Persefonę, kiedy tylko będziesz miała ochotę. Nieraz już zauważyłam, ze przy pielęgnacji konia świat wydaje się prostszy.

– Dziękuję – powtórzyłam

Mogłabym przysiąc, ze po wyjściu ze stajni usłyszałam słowa „Niech Nyks cię prowadzi” lub coś w tym rodzaju ale przecież byłoby to zbyt dziwne, żeby miało być prawdziwe. Chociaż równie dziwna była propozycja, że mogę się zgłaszać do niej ze swoimi problemami. Adepci są szczególnie związani ze swoimi mentorami, a ja tym bardziej, skoro moją mentorką jest starsza kapłanka. Oczywiście z innymi wampirami łączy nas sympatia, ale jeżeli małolat ma jakiś problem, którego sam nie potrafi rozwiązać, zwraca się z tym do swojego mentora. Zawsze tak jest.

Odległość od stajni do internatu nie była duża, szłam jednak nieśpiesznie, by jak najdłużej cieszyć się poczuciem spokoju, które przyniosła mi praca z Persefoną. Zboczyłam nieco z drogi, kierując się w stronę starych drzew przy murze otaczającym budynek szkolny od wschodu. Dochodziła czwarta (oczywiście nad ranem), a zachodzący księżyc pięknie rozświetlał mrok nocy.

Zapomniała już, z jaką przyjemnością zawsze tu przychodziłam. Prawdę mówiąc, od miesiąca starałam się unikać wypraw w te strony, czyli od kiedy zobaczyłam dwa duchy, albo wydawało mi się, że je widziałam.

– Miauuuu!

– Aleś mnie przestraszyła, Nala! Nie rób tego więcej! – Serce tłukło mi się ze strachu jak szalone, jeszcze gdy brałam kotkę na ręce. Zaczęłam ją głaskać, ona tymczasem jak zwykle zrzędziła. – Wiesz, mogłabyś uchodzić za ducha – powiedziałam jej, na co parsknęła mi prosto w twarz, komentując w ten sposób pomysł, że mogłaby być duchem.

No dobrze, może za pierwszym razem rzeczywiście widziała ducha. Wtedy przyszłam tutaj następnego dnia po śmierci Elizabeth. To był pierwszy śmiertelny przypadek, który wstrząsnął szkołą (może tylko mną wstrząsnął). Ponieważ każdy z adeptów w ciągu czterech lat, kiedy to w ich organizmach zachodzi Przemiana, mógł umrzeć, w szkole uznano, że powinniśmy oswoić się z tym faktem, ponieważ był nieodłączną częścią naszego życia. Owszem, należało zmówić paciorek za zmarłego kolegę czy koleżankę, zapalić świeczkę. I to wszystko.

Nadal nie mogę się z tym pogodzić, nie uważam, by to było słuszne, ale pewnie dlatego, ze jestem tu zaledwie od miesiąca, bardziej więc jeszcze należę do świata ludzi niż wampirów.

Westchnęłam i poskrobałam Nalę za uszkiem. W każdym razie pierwszą noc po śmierci Elizabeth zobaczyłam coś, co moim zdaniem było Elizabeth. Albo jej duchem, bo Elizabeth ponad wszelką wątpliwość już nie żyła. Zaledwie rzuciłam okiem na tę zjawę, a potem rozmawiając na ten temat ze Stevie Rae, nie uznałyśmy ostatecznie, co to było. Wiedziałyśmy aż za dobrze, że duchy istnieją. Nie dalej jak przed miesiącem jeden z duchów wywołanych przez Afrodytę nieomal zabił mojego byłego chłopaka. Mogłam więc zobaczyć ducha dopiero co wyzwolonego z ciała Elizabeth. Niewykluczone też, że widziałam inną adeptkę, skoro dopiero od kilku dni sama byłam adeptką i przez ten czas doświadczyłam wielu niezwykłych zjawisk. Wszystko to więc mogło być wytworem mojej wyobraźni.

Kiedy doszłam do muru, skręciłam w prawo, by dojść do sali rekreacyjnej, a stamtąd prosto już do internatu.

– Ale za drugim razem to nie mógł być wytwór mojej fantazji, prawda, Nala? – zwróciłam się do kotki, na co odpowiedziała intensywnym mruczeniem przypominającym włączony agregat. Przytuliłam ją mocniej do siebie, wdzięczna, że nadąża za tokiem moich myśli. Na samą myśl o tej drugiej zjawie przeszywał mnie dreszcz strachu. Jak wtedy, tak i teraz miałam przy sobie Nalę. Podobieństwo sytuacji sprawiło, że rozejrzałam się niespokojnie wokół i przyspieszyłam kroku.

Wkrótce potem następny małolat umarł uduszony własną flegmą z płuc, wykrwawiwszy się nie oczach całej klasy podczas lekcji literatury. Wzdrygnęłam się na to wspomnienie tym bardziej, że nęcił mnie zapach jego krwi. Tak czy owak widziałam, jak Elliott umierał. Tego dnia trochę później ja i Nala niemal dosłownie wpadłyśmy na niego, co zdarzyło się niedaleko miejsca, do którego teraz przyszłyśmy. Myślałam, że znowu widzę ducha – aż do chwili kiedy mnie zaatakował, a Nala, kochane stworzonko, rzuciła się na niego z pazurami. Wtedy Elliott jednym susem przeskoczył wysoki na 20 stóp mur i zniknął w ciemnościach nocy. Obie z Nalą byłyśmy półżywe ze strachu, zwłaszcza kiedy zauważyłam krew na łapach kotki. Krew ducha? Wszystko to nie miało ani krzty sensu.

O tym drugim widzeniu nie wspomniałam nikomu. Ani swojej najlepszej przyjaciółce i współmieszkance Stevie Rae, ani swojej mentorce, starszej kapłance Neferet, ani Erikowi, który był moim wspaniałym chłopakiem. Nikomu. Całkiem świadomie. A potem nastąpiła lawina wypadków związanych z Afrodytą… przejęłam Córy Ciemności… Zaczęłam umawiać się z Erikiem… Absorbowały mnie szkolne zajęcia… I tak minął cały miesiąc a ja nie pisnęłam nikomu ani słowa. Nawet teraz, kiedy o tym pomyślę, opowiadanie komukolwiek o tych zdarzeniach mnie samej wydawało się głupie. Słuchaj Stevie Rae/ Neferet/ Damien/ Bliźniaczki, przed miesiącem widziałam zjawę Elliotta, tego dnia w którym umarł, był naprawdę przerażający, a kiedy chciał się na mnie rzucić, Nala podrapała go do krwi. A jego krew pachniała jakoś nie tak. Mnie możecie wierzyć, bo rozpoznaję zapach krwi na odległość, gdyż bardzo mnie nęci (co jest u mnie następną dziwną rzeczą, bo adepci na ogół nie mają jeszcze rozwiniętego pożądania krwi). No więc tyle wam chciałam powiedzieć.

Myślę, że chcieliby mnie posłać do psychora, co by raczej nie umocniło mojego wizerunku jako nowej liderki Cór Ciemności.

Poza tym im więcej mijało czasu, tym łatwiej mi było nabrać przekonania, ze przynajmniej część historii dotyczącej Elliotta stanowiła wytwór mojej wyobraźni. Może to nie był Elliott (ani jego duch czy co tam jeszcze). Nie znałam przecież wszystkich adeptów. Może był inny chłopak, który tez miał rude rozwichrzone włosy i pyzatą twarz. Co prawda nie widziałam jeszcze drugiego takiego adepta, ale wszystko jest możliwe. Natomiast co do brzydko pachnącej krwi, no cóż, może któryś adept tak pachniał, nie wiem. Przecież nie mogę być znawcą tematu, przebywając tu zaledwie od miesiąca. Poza tym zarówno jeden jaki i drugi „duch” miał jarzące czerwono oczy. Co by to mogło oznaczać?

Cała ta sprawa przyprawiała mnie o ból głowy.

Starając się nie przywiązywać większej wagi do niepokoju, który mnie ogarnął, odwróciłam się z determinacja od muru i miejsca, gdzie wydarzyły się te dziwne rzeczy, gdy kątem oka spostrzegłam zarys jakiej postaci. Zmartwiałam. Osoba ta stała oparta o wielki dąb, pod którym przed miesiącem znalazłam Nalę.

Dobrze, że ten ktoś jeszcze mnie jeszcze mnie nie zauważył. Nawet nie chciałam wiedzieć, kto to był, on czy ona. Dość już spotkało mnie ostatnio stresów. I dość duchów. (Przysięgłam sobie w tym momencie, że na pewno opowiem Neferet o zostawiającym krwawe ślady duchu, który wałęsał się w okolicach szkolnego muru. Ona była starsza ode mnie. Mogła dać sobie radę ze stresem.) Z sercem walącym tak głośno, że zagłuszało mruczenie Nali, zaczęłam się wycofywać ostrożnie składając sobie jednocześnie mocne postanowienie, że nigdy więcej nie przyjdę tu w środku nocy. Chyba brakowało mi piątej klepki, skoro nie zrobiłam tego po pierwszym, czy najpóźniej po drugim razie.

Wtedy niechcący nadepnęłam na suchą gałązkę, która głośno zatrzeszczała, aż Nala miauknęła wyraźnie niezadowolona, zwłaszcza że nieświadomie przycisnęłam ją zbyt mocno do siebie. Głowa tajemniczej postaci gwałtownie się uniosła a cała sylwetka oparta o drzewo odwróciła się w moją stronę. Mogłam zacząć krzyczeć i rzucić się do ucieczki przed czerwonookim duchem, mogłam też z krzykiem wdać się z nim w walkę; obie możliwości zawierały krzyk, już więc otworzyłam usta, by wrzasnąć, kiedy posłyszałam znajomy, uwodzicielski głoś.

– To ty, Zoey?

– Loren?

– Co ty tu robisz?

Nie po ruszył się, nie zrobił kroku w moim kierunku, więc z prostej przekory, jakbym na chwilę przedtem nie umierała ze strachu, wyszczerzyłam się w uśmiechu, nonszalancko wzruszyłam ramionami i podeszłam do niego.

– Cześć – powiedziałam, starając się zrobić wrażenie dorosłej osoby. Potem zaraz przypomniałam sobie, ze zadał mi pytanie, na które powinnam odpowiedzieć, dobrze, ze było ciemno i mój rumieniec nie rzucał się w oczy. – Właśnie wracałam ze stajni i zamiast iść na skróty, zdecydowałyśmy z Nalą iść na długi. – Co ja plotę? Naprawdę powiedziałam „iść na długi”?

Kiedy szłam w jego stronę, wydawał mi się strasznie spięty, ale to moje powiedzenie rozśmieszyło go i na jego twarzy o idealnych rysach pojawiły się oznaki odprężenia.

– Iść na długi, powiadasz. Cześć Nala, raz jeszcze.

Podrapał ją po łebku, na co odpowiedziała niegrzecznym mruknięciem, po czym delikatnie zeskoczyła z moich ramion na ziemię i z godnością się oddaliła.

– Przepraszam, ona nie jest szczególnie towarzyska.

Uśmiechnął się.

– Nie przejmuj się. Mój kot, Wolverine, przypomina opryskliwego staruszka.

– Wolverine? – zdziwiłam się.

Teraz jego uśmiech stał się trochę krzywy i jakby chłopięcy, co sprawiło, ze wyglądał jeszcze bardziej czarująco.

– Tak, Wolverine. Wybrał mnie kiedy byłem na trzecim formatowaniu. A wtedy miałem kompletnego fioła na punkcie X-menów.

– To imię wyjaśnia dlaczego jest opryskliwy.

– Mogło być gorzej. Rok wcześniej oglądałem bez przerwy Spider-mana. Niewiele brakowało, a nazwałbym kota Spidey albo Peter Parker.

– W każdym razie twój kot nosi ciężkie brzemię.

– Wolverine na pewno by się z tobą zgodził.

Znów się roześmiał, a ja starałam się powstrzymać przed histerycznym chichotaniem nie jego widok, jak to czynią małolaty na koncertach swoich idoli. Przecież w gruncie rzeczy ja z nim flirtuję. Zachowaj spokój. Nie mów ani nie zrób niczego głupiego!

– Co ty tutaj robisz? – zapytałam niepomna przestróg własnego umysłu.

– Piszę haiku. – Uniósł rękę a ja dopiero zauważyłam że trzyma w niej elegancki, oprawiony w skórę dziennik, który musiał kosztować masę pieniędzy – Przychodzę tutaj przed świtem, wtedy jestem sam i mogę liczyć na natchnienie.

– Och, przepraszam, nie chciałam przeszkadzać. Już się żegnam i odchodzę. – Pomachałam mu na pożegnanie (jak idiotka) i odwróciłam się, by się wycofać, ale wolną ręką złapał mnie za przegub.

– Wcale nie musisz odchodzić. Czerpie natchnienie z wielu rzeczy, nie tylko z samotnego przebywania w tym miejscu.

Poczułam ciepło jego ręki na swoim przegubie, zastanawiając się jednocześnie, czy on wyczuwa mój przyspieszony puls.

– No cóż, nie chcę przeszkadzać.

– Wcale mi nie przeszkadzasz. – Ścisnął mój przegub, zanim wypuścił go (niestety) z ręki.

– No więc dobrze. Piszesz haiku. – Dotyk jego ręki podniecił mnie, z trudem usiłowałam zachować opanowanie. – To azjatycka poezja z ustaloną strukturą, tak?

Jego uśmiech był sowitą zapłatą za to, że uważałam na lekcji poezji prowadzonej przez panią Wienecke, w zeszłym roku.

– Tak. Moją ulubioną formą są wersy pięcio-, siedmio- i znów pięciosylabowe. – Przerwał, po czym uśmiechnął się na inny jeszcze sposób. Kiedy spojrzał na mnie tymi swoimi pięknymi oczami, poczułam w żołądku dziwną słabość. – A skoro mowa o natchnieniu, ty mogłabyś mi pomóc.

– Z przyjemnością – odpowiedziałam skwapliwie, mając nadzieję, że nie zauważy, iż brak mi tchu.

Nie spuszczając z mnie wzroku, przesunął ręką po moich ramionach.

– Nyks cię Naznaczyła również w tych miejscach.

Nie było to pytanie, tylko stwierdzenie ale i tak skinęłam głową.

– Owszem.

– Chciałbym zobaczyć. Jeśli cię to zbytnio nie krępuje.

Na dźwięk jego głosu przeszedł mnie dreszcz. Rozsądek podpowiadał mi, że Loren bynajmniej nie miał najmniejszego zamiaru mnie uwodzić, lecz chciał tylko obejrzeć mój oryginalny Tatuaż. Dla niego byłam niczym więcej jak tylko smarkulą z niespotykanym tatuażem i zdolnością komunikowania się z żywiołami. Tyle podpowiadała mi logika. Ale jego oczy, głos, ręce nadal gładzące moje ramiona mówiły coś wręcz przeciwnego.

– Mogę ci pokazać.

Ubrana byłam w swoją ulubioną zamszową kurteczkę, która leżała na mnie idealnie. Pod nią miałam ciemnofioletową bluzkę na ramiączkach. (Wprawdzie zbliżał się koniec listopada, ale jako adeptka nie odczuwałam zimna tak jak przedtem, zanim zozostałam Naznaczona. Wszyscy tutaj tak mają.) Zaczęłam ściągać z siebie kurtkę.

– Poczekaj, pomogę ci.

Stał teraz bardzo blisko. Prawą ręką chwycił kołnierz kurteczki, którą zręcznie zsunął z moich ramion i zostawił zrolowaną na łokciach.

Loren powinien teraz oglądać moje częściowo odsłonięte ramiona, wpatrywać się w rysunek tatuażu, jakiego nie miał dotąd żaden adept, ani nawet wampir. Powinien, ale nadal patrzył mi w oczy. Nagle coś się ze mną stało. Już nie czułam się jak narwana, nieopierzona smarkata. Jego wzrok obudził we mnie kobietę, która odkryła w sobie spokój i nieznaną przedtem pewność siebie. Ujęłam w palce ramiączko bluzki i z wolna zsunęłam je na zdjęty do połowy żakiet. Potem, nadal nie odrywając wzroku od jego oczu, odrzuciłam włosy by nie zasłaniały tatuażu, i obróciłam się tak, aby miał pełen widok na moje ramiona i plecy, całkiem już nagie, jeśli nie liczyć wąskiego paska czarnego biustonosza.

Przez następne kilka sekund nadal patrzyliśmy sobie w oczy, a ja czułam wtedy na swym odsłoniętym ciele chłodny oddech nocy i pieszczotę księżycowej poświaty. Loren przysunął się bliżej i trzymając mnie za rękę, zaczął oglądać moje plecy.

– Niesamowite – szepnął niskim, zmienionym głosem. Poczułam, jak opuszkami palców wodzi po spiralnym labiryncie tatuażu, który z wyjątkiem nieregularnie rozmieszczonych egzotycznych runów przypominał rysunek mojego znaku na twarzy. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Wyglądasz z tym jak starożytna kapłanka, która zmaterializowała się w naszych czasach. Jakie to dla nas szczęście Zoey Redbird, ze jesteś wśród nas.

Wymówił moje imię z nabożeństwem, jakby to były słowa modlitwy. Ton jego głosu i delikatny dotyk palców sprawiły że zadrżałam, a na mym ciele pojawiła się gęsia skórka.

– Przepraszam, pewnie jest ci zimno – rzekł Loren i zręcznie pociągnął mi ramiączka bluzki, a na to żakiet.

– Nie z powodu zimna przeszedł mnie dreszcz – wyjawiłam sama zaskoczona, a może nawet zszokowana własną śmiałością.


Lico – krew z mlekiem

Spijam je w marzeniach swych

A księżyc patrzy.


Przez cały czas kiedy deklamował ten wiersz, patrzył mi w oczy. Jego głos, dotychczas dźwięczny i wyćwiczony, teraz brzmiał chrapliwie i nabrał niskich tonów, jakby mówienie przychodziło mu z trudnością. Ogarnął mnie żar, jakby ten głos miał właściwości rozpalające, czułam jak wzburzone fale krwi tętnią w moich żyłach. Drżały mi nogi, z trudem łapałam oddech. Jeśli mnie pocałuje, chyba pęknę z wrażenia.

– Czy teraz ułożyłeś ten wiersz?- zapytałam zdyszana.

Pokręcił głową, leciutko się uśmiechnął.

– Nie. To zostało napisane przed wiekami, tak starożytny japoński poeta uwiecznił swoją ukochaną leżącą nago w świetle księżyca.

– Piękne.

– Ty jesteś piękna – odpowiedział i ujął w złożone dłonie moją twarz. – Dziś ty byłaś moim natchnieniem. Dziękuję ci za to.

Oparłam się o niego, na co odpowiedział również zbliżeniem. Zgoda, mogę nie mieć doświadczenia. Prawdę mówiąc, jestem jeszcze dziewicą. Ale na ogól nie jestem kretynką. Wiem, kiedy facet jest na mnie napalony. A ten facet był na mnie napalony – przynajmniej przez chwilę. Położyłam dłoń na jego ręce i zapomniawszy o wszystkim, nawet o Eriku i o tym ze Loren był dorosłym wampirem, a ja zaledwie adeptkę, marzyłam, żeby mnie pocałował, żeby jeszcze mnie dotykał. Staliśmy wpatrzeni w siebie. Obydwoje oddychaliśmy ciężko. I nagle, w jednej chwili, w jego oczach coś zamigotało i zgasło, w spojrzeniu nie było już ciepła i bliskości, tylko chłód i oddalenie. Odjął rękę od mojej twarzy, cofnął się o krok. Odczułam to jak smagnięcie lodowatego wiatru.

– Miło mi było spotkać cię, Zoey. Jeszcze raz dziękuję, ze pozwoliłaś mi obejrzeć twój Znak. – Uśmiechnął się zdawkowo. Skinął głową, wykonując formalny ukłon, po czym się oddalił.

Nie wiedziałam, czy krzyczeć z frustracji i zawodu czy może płakać z upokorzenia. Nachmurzona, z trzęsącymi się rękoma pomaszerowałam do internatu. Z pewnością pilnie potrzebowałam oparcia w mojej najlepszej przyjaciółce.

Загрузка...