Garnek złota

Pewnego wiosennego poranka do Jakuba Wędrowycza przyjechał na rowerze Tomasz Cieśluk. Jakub rąbał właśnie drwa, ale widząc kumpla odłożył na później to męczące zajęcie.

– Dobry – zagadnął Tomasz zdejmując czapkę.

Sprawa, z którą przyszedł, musiała być oficjalna. Wskazywała na to jego mina.

– … bry. Co cię sprowadza?

– Tak sobie siedziałem i myślałem, i doszedłem do wniosku, że pora zostać bogatym człowiekiem.

Jakub mocniej chwycił drążek siekiery. Cóż, jeśli się jest powszechnie znanym egzorcystą-amatorem, podejrzewanym o przechowywanie Bóg wie jakich bogactw, zebranych w ciągu wieloletniej praktyki, a serdeczny przyjaciel pojawia się rankiem, mówiąc że zapragnął zostać bogatym człowiekiem, zachowanie ostrożności jest rzeczą wskazaną. Tomasz nie zauważył jego ruchu.

– Widzisz, Jakubie, tak sobie ostatnio wertowałem dziennik mojego dziadka i znalazłem ciekawą informację.

– Hym?

– Wiesz, że on pochodził z Sielca…

– Miał pole. A z tym polem była związana legenda, że jest na nim zakopany garnek złota.

– Garnek złota? – zaciekawił się Jakub. Wprawdzie zawsze był dość majętnym człowiekiem, ale wiadomość o garnku złota zrobiła na nim pewne wrażenie. Całe jego złoto zajmowało zaledwie cztery słoiki po dżemie.

– Garnek – potwierdził Tomasz. – Pomyślałem sobie, że może chciałbyś mi pomóc go wykopać.

Jakub stał się niespodziewanie ostrożny. Cóż, garnki z pieniędzmi zakopuje się w pojedynkę i tak samo w pojedynkę odkopuje. Wiadomo, że gdy gorączka złota uderza do głowy, ludzkie myśli stają się plugawe.

– To bardzo miło z twojej strony – powiedział. – Ale dlaczego sam go nie wykopiesz?

– Och, po prostu lubię cię Jakubie…

– Jak psy dziada w ciasnej ulicy. O co tak naprawdę w tym chodzi?

– Tego garnka pilnuje wielki, czarny pies. Znaczy duch psa. Widać go podobno czasami po nocy. Dlatego potrzebuję fachowca.

Egzorcysta poskrobał się z frasunkiem po głowie.

– Znaczit o tym garnku i psie wie więcej osób?

– Aha. Ale my mamy nad nimi przewagę.

– Przewagę?

– Tak. Po pierwsze będziemy kopali w dzień, a po drugie mam wykrywacz min.

Oczy Jakuba zabłysły. To zaczynało wyglądać coraz bardziej realnie. Wykrywacz…

– Dobra. Pozostaje tylko pytanie kiedy.

– Pomyślałem, że może dzisiaj, jeśli nie robisz nic specjalnie ważnego.

Egzorcysta popatrzył na przyjaciela. Spostrzegł jego zmęczenie, maskowane nerwowym podnieceniem.

Znalazł tę informację wczoraj wieczorem – pomyślał. – Całą noc nie mógł zasnąć, tak go wzięło.

– Nie ma problemu – powiedział. – Można i dzisiaj. Leć do domu i przygotuj swój wykrywacz, a ja wpadnę gdzieś za godzinę. O której mamy pekaes z Wojsławic?

– Za dziesięć dwunasta.

Pojechał jakby go wszystkie diabły goniły. Jakub przygotowywał się niespiesznie. Założył wysokie buty. W cholewę prawego wetknął zawadiacko wyostrzony jak brzytew bagnet. Owinął się w pasie łańcuchem, zaopatrzonym na końcu w ołowianą kulę. Na szyi zawiesił sobie nieduży srebrny krzyżyk. Założył kurtkę. W kieszeni umieścił piersiówkę wypełnioną wodą święconą a po drugiej stronie, dla lepszego zachowania równowagi, piersiówkę wypełnioną spirytusem. W zewnętrzną kieszeń wsadził odrapany, ale wciąż jeszcze sprawny rewolwer. Szukać mieli w południe. Może Tomasz o tym nie wiedział, ale istniały różne paskudztwa, które właśnie o tej porze dnia lubiły szkodzić ludziom. Na przykład południce. Przejrzał się w lusterku wiszącym na ścianie szopy. Wyglądał szykownie. Jakby go ze śmietnika wykopali. Przygładził dłonią zwichrzone włosy. Ruszył dziarskim krokiem przez pola.

Godzinę później obaj amatorzy pogrzebanych bogactw wysiedli z pekaesu na niewielkim przystanku pośrodku wsi Sielec.

– No to jesteśmy – powiedział Jakub. – Prowadź. Tomasz rozejrzał się wokoło po czym ruszyli w stronę lasu. Pod lasem, na lewo od szosy, znajdowało się zapuszczone gospodarstwo.

– To chyba tutaj – powiedział sięgając po wymięty kawałek papieru na którym zapisane były słowne notatki. – Popatrzmy teraz gdzie tu jest pole z drzewem pośrodku.

Pole znaleźli bardzo szybko. Drzewo okazało się być niemożliwie starą gruszą, prawdopodobnie więc, że to właśnie miejsce miał na myśli dziadek Tomasza. Ziemia była świeżo zaorana. Tomasz wydobył z plecaka wykrywacz i włączył go. Gdy skierował instrument w stronę Jakuba rozległo się fachowe buczenie.

– Hy! – ucieszył się egzorcysta.

– Masz coś metalowego pod kurtką? Rozpiął ją i pokazał łańcuch.

– A to do czego? – zdziwił się jego wspólnik.

– W razie spotkania konkurencji. To co, zaczynamy?

– Aha. Z Bożą pomocą.

Przeszedł dwa kroki, ale egzorcysta powstrzymał go gestem.

– Coś nie tak?

– Najpierw musimy odstraszyć złe duchy i przygotować dla siebie trochę szczęścia.

Z kieszeni wyjął podkowę i włożył ją Tomaszowi do górnej kieszeni marynarki. Potem ze swojego wymiętego dowodu osobistego wydobył dwie czterolistne koniczynki. Jedną podał kumplowi, a drugą włożył sobie do ust.

– No co ty? – zdziwił się jego wspólnik. – Mam to zjeść?!

– Aha. Najlepsza metoda na czterolistne konieczynki. W ten sposób masz pewność, że jej nie zgubisz. Jedz, nie otrujesz się.

Połknęli, popili spirytusem i ruszyli. Pole nie było szczególnie gęsto naćkane metalem. W ciągu pierwszych dziesięciu minut znaleźli jeden kapsel i odłamek pocisku.

– Zobacz – Jakub trącił kumpla w ramię wskazując na odległe o jakieś dwieście metrów zabudowania wsi.

Zza płotu wystawała głowa jakiegoś tubylca.

– Niech się gapi, wiejski ćwok.

Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn mieszkańcy Wojsławic, mimo że miejscowość od stu lat z grubym okładem nie miała praw miejskich, uważali się za lepszych od mieszkańców okolicznych wiosek. Tomasz spokojnie penetrował ziemię. Po chwili jego towarzysz trącił go ponownie w ramię.

– Nu, co?

– Zobacz.

Zza płotu wystawały już trzy głowy.

– Może się przyda ten twój łańcuch – powiedział „saper” z rozdrażnieniem i podjął swój marsz.

Kolejne uderzenie, które zadał mu w ramię Jakub było z tych mocniejszych. Odwrócił się, by bluznąć, ale to co zobaczył odebrało mu mowę. Przez pola biegła wataha tubylców. Było ich kilkunastu. Większość z nich coś niosła: widły, sztachety, łańcuchy od krów i inne takie.

– Chodu!!! – zawył egzorcysta, wyrywając go z transu. Rzucili się do ucieczki. Biegli dość długo, aż wreszcie las zasłonił ich przed prześladowcami. Padli na mech i dyszeli ciężko. Jakub miał już osiemdziesiątkę na karku, a Tomasz dwa lata wcześniej przechodził zawał. Teraz wydawał się być na najlepszej drodze do następnego.

– Cholerne dzikusy – wymamrotał.

Jego kumpel nie odpowiedział. Odkręcił korek z butelki z wodą święconą i podał mu. – Łyknij.

– Ale to spiryt…

– Nie. Mam go w drugiej butelce. Łyknij, bo źle z tobą. Tomasz wypił. Jego twarz z wolna zaczęła przybierać normalny kolor.

– Musimy uciekać dalej – mamrotał.

– Oszczędzaj siły. Odpoczniesz to pójdziemy. Odpoczywali przez godzinę. Potem poszli.

– Chyba prosto. Wyjdziemy na Siennicę Różaną. Albo na Wierzchowiny.

– No co ty. To nie w tę stronę.

Wyszli na szosę koło Depułtycz Królewskich. Akurat jechał nią pekaes. Zamachali rękami i zatrzymał się.

– Dwa bilety dokądkolwiek – poprosił Jakub kierowcę.

– No co wy? Nie wiecie dokąd jadę?

– Nieważne, byle dalej z tej okolicy.

– Dobra. Powiem wam, kiedy dojadę do końca trasy.

Jakub wsadził bilety do kieszeni. Jakieś dziesięć minut później, pekaes zatrzymał się na przystanku w Sielcu. Obaj wspólnicy padli płasko na podłogę i nie podnosili głów tak długo, aż pojazd ruszył.

– Raz jeszcze udało się przeżyć – wymamrotał Jakub wstając.

Popatrzył w zadumie przez tylną szybę, na znikającą w oddali wieś. Grupa tubylców, uzbrojonych w sztachety, widły, etc., stojąca na przystanku, na jego widok zawyła i ruszyła kłusem w ślad za oddalającym się pojazdem. Kierowca, widząc gromadę spóźnionych pasażerów, zwolnił. Jakub puścił się biegiem, depcząc po drodze ciągle jeszcze leżącego Tomasza. Dopadł kierowcy i wyciągnął z kieszeni banknot pięciotysięczny z Chopinem.

– Wiesz co to jest? – zapytał.

– Jasne.

– Jest twój. A teraz gaz do dechy.

Kierowca nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Kopnął pedał gazu. Jakub wykonał przebieżkę do tyłu i pokazał ścigającym kilka brzydkich gestów przez szybę. Zaraz jednak przestał, bowiem któryś z nich cisnął widłami. Widły rozbiły okno i zagłębiły się w fotelu. Egzorcysta na wszelki wypadek położył się znowu koło swojego wspólnika. Przez wybitą dziurę wpadło, niczym oszczepy, kilka sztachet. Reszta pocisków odbiła się od karoserii, a potem znaleźli się poza zasięgiem wrogów. Jakub znowu przeszedł się na przód.

– To za szybę – powiedział, wręczając kierowcy kolejny banknot.

Do Wojsławic dojechali bez przeszkód.

– Cholera, szkoda tego złota – westchnął Tomasz.

– Jeszcze ci mało?

– Złoto na drzewie nie rośnie, a te dzikusy…

– Naprawdę tego chcesz?

– A czyja coś mówię?

– Przygotuj swój motor. Dziś w nocy wrócimy po nie.

– A widmowy pies? Nie boisz się?

– Przecież jestem egzorcystą.


Noc była pogodna, choć raczej chłodna. Zaparkowali motocykl na skraju lasu i podeszli do pola od drugiej strony. Tubylców nie było nigdzie widać. We wsi nie paliły się żadne światła.

– No to do dzieła – powiedział Jakub.

– Nie będziemy jedli koniczynek?

– Nie. Nie mam już po prostu.

– E, może tamte jeszcze działają.

– Chyba się wypaliły. Zwróć uwagę, że wygrzebały nas z nielichych opałów.

Ruszyli po polu. W ciemności potykali się co chwila o grudy ziemi. Ciemno było jak oko wykol, potem zza chmur wyjrzał księżyc i zrobiło się trochę jaśniej. Zaraz na skraju pola wpadli po kolana w wielki dół.

– Cholera, co to za pułapka? – zdenerwował się Jakub.

– To nasza dziura. Wtedy co wykopaliśmy tego kapsla. Była zaraz z brzegu.

– No co ty. Po pierwsze sam ją zasypałem, a po drugie była z innej strony.

Dziur ogółem znaleźli dwanaście. Jedna była tak głęboka że Jakubowi stojącemu na jej dnie sięgnęła do ramion.

Wiał paskudny zimny wiatr. Gdzieś pod lasem zawył ponuro pies. Sądząc po głosie, musiał być bardzo duży.

– Słyszałeś? – zapytał Tomasz szczękając zębami.

– Aha. Szczeka sobie coś.

– Myślisz, że to ten duch, co pilnuje skarbu?

– Zaraz, zaraz. Mówiłeś, że on straszy na tym polu. Ani słowem nie zająknąłeś się, że pilnuje naszego garnka.

– Jak to nie? Rano ci to mówiłem.

– Dobra, pies to trącał.

W lesie coś błyskało. Jakby latarka albo coś gorszego. Jakub wzdrygnął się.

– Boisz się?

– Nie. Po prostu mi się z czymś skojarzyło. – Aha. Zaraz pewnie znajdziemy. W tym momencie wykrywacz zapiszczał. Jakub pochylił się i zapalił na moment latarkę.

– Nu jesteśmy na dobrej drodze – powiedział. – Coś jest?

– Podkowa, którą zgubiłem podczas ucieczki. Teraz szczęście będzie nam znowu sprzyjało.

Tomasz skrzywił się lekko, ale w ciemności nie było tego widać. Gardził ludźmi, którzy wierzyli w takie zabobony. A potem znowu zawył pies i nie był już taki pewny siebie. Ruszyli znowu. Coś biegało w ciemności. Poruszało się szybko, zataczając kręgi.

– Coś biega – zauważył.

– Trzeba się przygotować – Jakub wyjął z kieszeni linkę hamulcową i piersiówkę z resztką wody święconej.

Zrobił to w ostatniej chwili, bowiem z ciemności wyskoczył na nich wielki, czarny pies.

– O job twoju – wymamrotał Tomasz. – W złą godzinę wykrakałem.

– Nie da się ukryć. Garnek złota.

Pies był straszny. Wielki i czarny jak smoła. Oczy błyszczały mu dziwnym blaskiem. Z pyska unosił się dym, a może to była para?

– Grzeczny piesek, dogadamy się – zaproponował Tomasz. – Czego chcesz, żeby sobie pójść?

Pies warknął gardłowo.

– Nie pójdzie po dobroci – zauważył Jakub. – Zobaczmy jak woda święcona.

Odkręcił drętwymi ze strachu palcami piersiówkę i chlapnął na psa jej zawartością. W pośpiechu jednak pomylił się. Zamiast piersiówki z wodą użył tej ze spirytusem.

Pies zaskowyczał i skoczył na niego. Obalił go na ziemię, ale Jakub był za starym kłusownikiem, żeby dać się tak zwyczajnie zagryźć. Zablokował paszczę łokciem, wyszarpnął z kieszeni linkę hamulcową i okręciwszy psu szyję, zaczął go dusić. Psisko było wielkie i silne, a on miał osiemdziesiąt lat, ale w końcu zwierz padł martwy. Egzorcysta zrzucił go z siebie i wstał z pola. Tomasza nie było nigdzie widać, widocznie uciekł. Wykrywacz metali i saperka leżały na ziemi. Podniósł je i w tej właśnie chwili zaświeciły mu w twarz dwie latarki. Przysłonił oczy ręką. Przed nim stało dwu gliniarzy.

– Co tu obywatelu porabiacie z łopatą w środku nocy? – zapytał jeden z nich. – Okażcie dokumenty!

– Nie widzieliście czasem naszego psa…?

W tym momencie wzrok drugiego funkcjonariusza spoczął na uduszonym psisku leżącym na polu. A potem jeszcze się okazało, że to nie chodziło o Sielec, tylko o Sielce. Musiał Tomasz źle przeczytać.

Загрузка...