Las był ciemny i cichy. Silnik starego motocykla wesoło terkotał. Balanga w Grabowcu była bardzo udana. Jakub i Semen popili z dawno niewidzianymi kumplami i teraz, coniebądź zawiani, wracali do domu… Wypili mniej więcej tyle co zwykle, więc egzorcysta nie miał żadnych problemów z prowadzeniem pojazdu. Wybrali jednak drogę przez las, gdyż na szosie mogli natknąć się na gliniarzy. A po co komu badanie alkomatem?
Poza tym ci biedni gliniarze… jakie toto naiwne i nieporadne… Jakub do dziś pamiętał, jak kiedyś kazali mu dmuchać w takie elektroniczne gówno i coś tam się na skali pokazało, że siedem czegoś, procent czy promili… Mało zawału nie dostali. Ponieważ, mimo wszystko, uważał iż czasem bywają pożyteczni, zdecydował się, w nagłym przypływie troski, oszczędzić im tej nocy stresów. Zresztą na szosie o tej porze było zbyt niebezpiecznie. Mogli wpaść pod koła jakiegoś pijanego Ruskiego…
Wioskowy czarownik w wyświechtanej, czarnej szacie stanął na progu kuźni. Kowal i Sieńko wypili sporo podłej gorzałki, ale nie ukoiło to smutku rozdzierającego ich dusze. Mag przysiadł się do nich i zaczerpnął kubek mętnego samogonu. Pociągnął długi łyk, a potem splunął w palenisko.
– Do kata! Królewska gorzelnia zupełnie już schodzi na psy.
Kowal tylko chlipnął.
– Słuchajcie no, mistrzu Macieju – zwrócił się do niego gość. – Córka wasza zapewne jeszcze żyje. Dwa dni minęły od jej zniknięcia, a to twarda dzioucha…
– Ja ich zaraz… – Sieńko ciężko dźwignął się z ławy, kładąc dłoń na rękojeści tkwiącego za pasem noża.
– Głupiś jak nasz król – mruknął Mag. – Nie tacy próbowali. Tu trzeba sposobem, a nie siłą. W dzień nie ma szans, zawsze kilku patroluje las, nawet daleko od ich siedziby. Trza w nocy, jak popiją się i zasną, tylko że wtedy można wleźć na wnyki lub inną pułapkę… No i, co najgorsze, to tałatajstwo widzi w ciemności jak koty.
– Magiczne okulary – rzemieślnik otarł oczy. – Miałeś przecież kiedyś…
– A i owszem, ale pół roku temu agenci Obskury skonfiskowali. Musiał się król długo szykować, i doradcę ma dobrego, skoro na to wpadł – dodał ponuro.
Kowal poczłapał w kąt i wrócił z ciężkim dzbanem. Wysypał na stół stosik złotych i srebrnych monet.
– Ile kosztuje wynajęcie rycerzy? – spojrzał na Maga.
– To, od biedy, wystarczy na trzech…
– Trzech fachowców wysiecze siedmiu krasnoludów? – z powątpiewaniem w głosie zapytał Sieńko.
– No, w każdym razie mają spore szansę. Problem w tym, że niestety najbliższych znaleźć można dopiero w Dolon. Liczmy cztery dni drogi w jedną stronę. Osiem
– Dziewczyna nie przeżyje jeszcze dziesięciu dni gwałcenia – mruknął Sieńko. – Pójdę w nocy. Sam. Może mi się uda.
– Mam inną propozycję – powstrzymał go Mag. – Sprowadźmy wojowników z drugiego świata.
– Tego, z którego przybył rycerz Mitrofanow? – zdziwił się Kowal.
– Właśnie. Fachowców od zabijania, z ich magicznymi okularami, wielopałami, samojezdami i inną bronią…
– Bierz się do dzieła – kowal przesunął stos złota w stronę Maga. Ten odsunął monety.
– Macieju – powiedział z naganą. – Schowaj to…
– A zatem, panie, powtórzmy raz jeszcze całą procedurę – rzekł nadworny Astrolog.
Z okna komnaty widać było wieś i rozciągający się za nią rezerwat. Strużka dymu bijąca w niebo wskazywała miejsce, gdzie zbudowały swoją siedzibę krasnoludy.
– Dobra.
Król spoczywał na sofie. Wyglądał jak maciora; różowa barwa jego twarzy i maleńkie, podejrzliwe oczka podkreślały to podobieństwo.
– Wchodzisz, panie, w las. Zakładasz magiczne okulary – wskazał gestem radziecki noktowizor. – Odnajdujesz chatę krasnoludów. Szykujesz sobie na schodkach ołtarza piętnaście kusz z zatrutymi bełtami. Podpalasz im chałupę od tyłu i, gdy będą pryskali, kasujesz ich po kolei, waląc z kuszy. Następnie dobijasz rannych: każdy musi dostać pchnięcie kontrolne w serce, A potem rozwalasz szklaną trumnę i przywozisz królewnę do mnie, a ja ją budzę z letargu…
– Z drużyną czułbym się raźniej – władca pociągnął łyk wina. – To walenie z kuszy wydaje mi się niebezpieczne. Co będzie, jak nie trafię?
– No cóż – powiedział Astrolog. – Masz piętnaście strzałów, a ich jest raptem siedmiu.
– Mimo wszystko to ryzykowne – mruknął król. – Słabo mi idzie strzelanie… Poza tym oni też mogą być uzbrojeni.
– Liczmy na to, iż pożar zdezorientuje ich do tego stopnia, że wyskoczą z domu w samych gaciach.
– A ja myślę, że trzeba zrobić inaczej – burknął. – Podpalenie domu jest jak najbardziej po mojej myśli, tyle tylko że wolałbym drzwi zaprzeć kołem, a na wszelki wypadek na polanie ustawić baterię siedmiu kartaczownic. Poza tym, krasnoludami zająć się mogą moi ochroniarze, a ja w tym czasie uratuję królewnę.
– To niezgodne z tradycją – zauważył Astrolog.
– Mam w dupie tradycję. Pora wprowadzić nową, przecież to niedorzeczne, aby człowiek mojej rangi uganiał się po lesie za jakimiś pokurczami.
– W czasach dziada waszej wysokości, członek królewskiego rodu szedł do lasu tylko w przepasce na biodrach i z włócznią w ręce…
– Bajki dla głupich dzieci. Przecież w nocy w lesie jest zimno… – władca szczelniej owinął się skórą. – Która to? Południe za pasem. Każ podawać trzecie śniadanie, głodnym…
Jechali i jechali, aż wreszcie Jakub zatrzymał motocykl. Rozejrzał się dookoła.
– Coś jest nie tak – powiedział do Semena.
– Pobłądziłeś?
Bezradnie rozejrzał się wokoło.
– No… tak jakby – przyznał. – Coś jest nie tak – powtórzył.
Kozak rozejrzał się.
– Masz rację – mruknął. – Nie poznaję tego miejsca. I drzewa powinny być inne. – Tu zawsze był las liściasty, a tymczasem otaczał ich zbity gąszcz. Wokoło rosły buki, ale pomiędzy nimi coraz gęściej pojawiały się…
– Ty, co to, u diabła, za gatunek? – egzorcysta popatrzył podejrzliwie na najbliższe drzewo. – Przecież nie choinka?!
– Mnie to wygląda na libański cedr – odparł niepewnie kumpel. – Ale w naszym klimacie podobno w ogóle nie rośnie.
– To może syberyjski cedr? – podsunął Wędrowycz. – Jak na Syberii rośnie, to i u nas wytrzyma. I szyszki ma fajne, z orzeszkami w środku…
Podszedł do najbliższego drzewa i wyciągnął dłoń, żeby dotknąć kory. Palce wlazły jak w galaretę.
– Faktycznie obce – mruknął. – Te zagraniczne drzewa to jak z gówna zrobione – splunął z obrzydzeniem.
Kozak w milczeniu patrzył w niebo.
– To nie nasze gwiazdozbiory – stwierdził.
Jakub potrząsnął łbem, żeby trochę oprzytomnieć. Rozejrzał się spokojnie wokoło. Niektóre drzewa rosły posklejane z sobą.
– Przenikają się dwie rzeczywistości – powiedział poważnie. – Nasz las z tamtym lasem.
– Z jakim tamtym? – zaniepokoił się Semen.
– No, libańskim. Dlatego ręka wlazła mi w pień: to przebiega stopniowo. Obce stają się coraz bardziej materialne, nasze coraz mniej…
W tym momencie dłoń, którą trzymał na kierownicy, przeleciała przez nią na wylot. Semen zdążył wyskoczyć z kosza i po chwili motor był już tylko rozmazującym się fantomem wiszącym w powietrzu. Las rzedł w oczach, ale znikały wojsławickie buki i dęby.
– Wygląda na to, że utknęliśmy tutaj – mruknął egzorcysta. – W tej Libii to po jakiemu gadają?
– Po arabsku – wyjaśnił kozak. – Tyle, że my jesteśmy w Libanie.
– To po jakiemu?
– Też po arabsku – wzruszył ramionami.
– A, to w porządku… odetchnął z ulgą.
Z dali rozległo się ponure wycie wilka. Obaj wyciągnęli pistolety.
– Trzeba, po pierwsze, znaleźć cywilizację, po drugie polską ambasadę i wracamy do domu – zadysponował kozak. – Dogadać się jakoś dogadamy, ci w ambasadzie powinni rozumieć po polsku.
– A którędy do tej ambasady? – zaniepokoił się Jakub.
Semen spojrzał w niebo i poskrobał się po głowie.
– Cholera – powiedział. – Tego to nawet nie wiem, więc może po prostu idźmy prosto przed siebie? Tu, na południu, noce są krótsze.
Ruszyli naprzód. Wycie wilków dobiegało to z lewa, to z prawa. Księżyc powoli zapadał za las, a oni niestrudzenie wędrowali. Wreszcie wyszli na niewielką polankę. Na jej środku stało coś w rodzaju ołtarza, a na nim szklana trumna.
– Hy – ucieszył się Jakub, – starożytny zabytek. Ciekawe jakiej kultury?
– W Libanie to greckiej – wyjaśnił kozak. – Albo żydowskiej może… Skoro już tu jesteśmy, to sobie pozwiedzajmy.
Wleźli po schodkach. Księżyc schował się za chmurę.
– To pewnie ciało Aleksandra Macedońskiego – zauważył kozak – Przechowywane w szklanej trumnie.
– Kurde, a ja myślałem, że to Lenin – Wędrowycz zawstydził się swojej niewiedzy. – A ten Macedoński to kto? Bo nazwisko jakby polskie?
– Gdzie tam, taki Grek skundlony, co próbował podbić cały świat…
– Ambitny typek. – Jakub wyjął z kieszeni paczkę zapałek i odpaliwszy jedną, przyświecił sobie.
Szkło nawiercono, tworząc kilkanaście dziurek do oddychania. W trumnie, na atłasowym prześcieradle, spoczywała jakaś naga, nieletnia blondyneczka.
– Hy – oblizał się. – Pomyliłeś się. To widać córka tego Macedońskiego… I żyje chyba, bo oddycha – wyciągnął z kieszeni paczkę podrabianej, ukraińskiej viagry. – Masz może śrubokręt?
W tym momencie na polanę padł żółty poblask. Wstający świt wyłowił z mroku kamienną ścianę niewielkiego domostwa stojącego na skraju polany. Blask padał z okna. Skrzypnęły okute drzwi.
Obaj starcy zdążyli przypaść do ziemi, gdy nad ich głowami zaroiło się od bełtów z kuszy.
– Chyba ci Macedończycy tego pilnują – mruknął Jakub. – Chodu!
Po dwóch godzinach pędzenia na oślep zgubili wreszcie pościg.
– Uch – Semen trzymał się za serce. – Blondynek ci się, stary dziadu, zachciało.
– Nie gadaj, sam byś sobie z taką… – warknął Jakub ciężko dysząc. – swoją drogą, w tym Libanie to zacofanie straszliwe, żeby broni palnej nie znać. Ale dla nas to i lepiej.
– To chyba nie jest Liban – powiedział. – Tu by nas przydusili do ziemi serią z kałasza…
Milczeli dłuższą chwilę.
– Sądzisz, że to drugi świat? – zapytał wreszcie niepewnie egzorcysta.
– Nie da się wykluczyć. Trzeba obejrzeć faunę, jeśli są tu smoki, to niewykluczone.
Milczeli przez chwilę a potem podjęli wędrówkę. Las powoli rzedł i wreszcie wyszli na skraj urwiska. W rozległej dolinie widać było niewielką wioskę, kurne chaty kryte drewnianym gontem, krzywe plecione płoty, zamek na horyzoncie…
– Faktycznie, jakby inny świat – mruknął Jakub. – Trza coś zeżreć i kombinujemy, jak się stąd ulotnić.
Chata kryta popękaną dachówką stała na pagórku opodal lasu. Podróżnicy zbliżyli się do plecionego z chrustu płotu.
– Wymienimy zapalniczkę na coś do żarcia – zadecydował egzorcysta.
W tej chwili drzwi uchyliły się. Stanął w nich wysoki, chudy jak szczapa typ w długiej szacie.
– Hy, transwestyt – ucieszył się Semen.
– Nie transwestyt, tylko czarodziej – poprawił go Jakub. – Coś mi się wydaje, że nie trafiliśmy tu przypadkowo.
– Witajcie, przybysze z innego świata – uśmiechnął się stojący w drzwiach gospodarz.
W następnej chwili uśmiech zgasł mu razem ze świadomością, bo Wędrowycz zamalował go w mordę.
Mag doszedł do siebie we wnętrzu swojego laboratorium. Spoczywał niewygodnie na kamiennej posadzce. Jakub parę chwil wcześniej wsadził pogrzebacz do paleniska i teraz z zadowoleniem obserwował, jak żelazo przybiera ciemnowiśniową barwę. Stary kozak po kolei odkorkowywał flasze z tajemniczymi miksturami i w poszukiwaniu alkoholu badał węchem ich zawartość.
– O do licha – mruknął sponiewierany czarownik.
– Widzisz? – uśmiechnął się egzorcysta do kumpla. – Mówiłem, że w tych światach równoległych zawsze mówią po naszemu. A teraz gadaj, robaczku, po cholerę żeś nas tu ściągnął? Nie wierzę w przypadki, więc lepiej będzie, jak wszystko uczciwie wyznasz.
– Dobra – odparł. – Ale to będzie długa historia.
– Nie musimy się spieszyć – egzorcysta dosypał węgli do paleniska.
Kozak wreszcie znalazł antałek z samogonem i nalawszy sobie do szklanicy, usiadł wygodnie, by posłuchać opowieści.
– Zaczęło się od zarazy wenerycznej, która zdziesiątkowała królewny. Już wcześniej bywały problemy, ale teraz to już zupełny klops.
– No to co? – wzruszył ramionami Jakub. – Chłopek i mieszczek też ubyło?
– No nie, ale wiecie, królewiczowi nie wypada z mieszczką albo z chłopką się żenić…
– Hy, a może by tak urządzić im rewolucję i wprowadzić republikę? – zadumał się Jakub.
– Czy ty zdurniał? – zgromił go Semen. – Jedną rewolucję już przeżyłem. To w zupełności wystarczy!
– Dobra, gadaj dalej.
– Jest jeden precedens, dość paskudny ale otwierający pewne możliwości… – podjął Mag. – Widzicie, utarł się taki zwyczaj, że krasnoludy…
– Masz na myśli takie małe pokurcze z kuszami, metr wzrostu, zarośnięte na gębach i pierońsko agresywne?
– Dokładnie te. A więc, jest takie prawo, strasznie stare i wynikające z zapomnianych dawno zwyczajów… Otóż krasnoludy są zawsze płci męskiej…
– Ok. To jak się rozmnażają? – Semen studiował kiedyś biologię i teraz bez trudu wyłapał fałsz.
– Przynoszą je czarne bociany. Usiłowaliśmy wybić to pierzaste tałatajstwo, ale to nie takie łatwe.
– W porządku – Jakub machnął ręką. – Gadaj dalej.
– No więc krasnoludy nie mają kobiet, ale za to obdarzone są potwornym popędem płciowym. Dlatego też porywają nasze dziewczęta, wprowadzają w stan letargu i używają, aż wykończą… Zazwyczaj ze dwa tygodnie to trwa.
– Tfu! – splunął ze zgrozą egzorcysta.
– Ale taka dziewczyna, jeśli królewicz albo książę zdoła ją odbić z ich rąk, zwyczajowo traktowana jest jak królewna. Tak każe nasza tradycja. I można się z taką żenić.
– Hmmm – mruknął Wedrowycz. – Jak rozumiem, wasz król postanowił skorzystać z tego przywileju?
– Dokładnie. Wiecie, krasnoludy ostatnio prawie udało się wytępić, ale ten drań wydał zarządzenie, że las jest królewskim rezerwatem i nikomu nie wolno tam wchodzić. A potem wystarczyło parę miesięcy i się zalęgły…
– Czegoś tu nie rozumiem – kozak odstawił kubek z bimbrem na stół. – Wszystko to bardzo ładne, ale do cholery, dlaczego my znaleźliśmy się tutaj?
– No bo – czarodziej spuścił wzrok – wiecie, siedzi ich tam, wedle moich obliczeń, aż siedmiu. To twarde sukinsyny i niełatwo je zabić. W pojedynkę, czy nawet we dwudziestu, nawet nie warto próbować. Trza by skrzyknąć wszystkich chłopa z okolicy, uzbroić i przeczesać las. Ale król bydlak, gdyby się dowiedział, to… – przesunął palcem po gardle. – Dlatego pomyślałem, że gdyby tak zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach… Dlatego ściągnąłem was: wojowników z drugiego świata.
W tym momencie rozległ się łomot. Ktoś walił do drzwi.
– Otwieraj, ty plugawy sukinsynu!!! – rozległo się. – Albo wykurzymy cię jak lisa z kurnika!
W chwilę potem ktoś wypalił z hakownicy pod klamkę i drzwi stanęły otworem. Do środka wdarło się kilkunastu osobników w szarych, skórzanych płaszczach przeciwdeszczowych. Wszyscy mieli ciemne okulary i uzbrojeni byli po zęby. Idący na przedzie wyciągnął odznakę.
– Obskura – huknął.
– Królewska tajna policja? – przeraził się Mag. – Jesteś aresztowany pod zarzutem użycia czarów w królewskim rezerwacie. Wszystko widzieliśmy, chciałeś otworzyć bramę miedzy światami, by krasnoludy pobłądziły i utknęły tam… Odpowiesz za narażenie na śmierć istot rozumnych
– Każdy sąd mnie uniewinni – odgryzł się. – Krasnoludy nie są rozumne…
– Zabrać go! – huknął wachman. – A wy co za jedni? – spojrzał podejrzliwie na Semena i Jakuba.
– Klienci z wioski – zełgał egzorcysta. – Przyszliśmy po proszek na niemoc płciową.
– Tfu, obleśne dziadki, wracać do chałup pod pierzyny! – ryknął. – Panienek się zachciewa!
Tajniacy wyszli, ciągnąc opierającego się czarodzieja. Zapakowali go do nieoznakowanej szarej karety i pojazd odjechał drogą do zamku, wzniecając za sobą smugę złocistego kurzu.
– Niech to… – mruknął Semen. – Nie mogli się spóźnić pięć minut? Zaczął już z sensem gadać. A tak, w zasadzie nie wiemy na czym stoimy.
– No cóż – poskrobał się po głowie Jakub. – Trzeba gościa wyciągnąć z lochu, miejmy nadzieję, że nie zostanie powieszony od razu…
Spróbował czarodziejskiego samogonu.
– Lichota – ocenił. – W bimbrologii trza by ich też podszkolić. A na razie rozglądnijmy się po okolicy.
Ruszyli do wioski.
Na skraju osady stała kuźnia. Widać od dawna funkcjonowała, bo gleba naokoło pokryta była rdzawym nalotem. Obaj podróżnicy szukali szynku i minęliby ją, lecz dobiegający z wnętrza szloch zwrócił ich uwagę.
– Ktoś płacze – zauważył Semen.
– Nie można zostawić bliźniego bez duchowego wsparcia. – Jakub potrząsnął antałkiem zabranym z siedziby maga.
Wewnątrz kuźni, półleżąc na kowadle, szlochał mężczyzna w skórzanym fartuchu.
– Ty, czego beczysz? – szturchnął go egzorcysta. – Dorosły chłop, a rozlepił się zupełnie.
– Uuuu… córeczka jedyna…
– Na oko piętnaście lat, jasne włosy, pieprzyk na policzku? – upewnił się kozak.
Kowal w odpowiedzi jeszcze bardziej zaszlochał.
– Kurde, facet, dobrze nie jest – westchnął Wędrowycz.
– Krasnoludy trzymają ją w skrzynce…
– To jeszcze małe piwo – powiedział kowal, ocierając zaczerwienione oczy. – Ale słyszałem, że król idzie ją dziś w nocy odbić – i rozszlochał się na dobre.
– Czegoś tu nie kapuję – Jakub zmarszczył brwi.
– Skoro ją odbije to chyba dobrze? Pokurcze przestaną ją gwałcić… – za późno ugryzł się w język. – No i będziesz teściem króla, a to nie byle co.
– Gówno! – jęknął kowal. – To, że krasnoludy ją zwyobracają to jeszcze nic, one zawsze swoje ofiary usypiają. Uśpi ją, a jak się obudzi, nic nie będzie pamiętać, a cnotę to się chirurgicznie naprawi, ale król jak ją odbije, to będzie się mógł z nią ożenić – i znowu zapłakał.
– Pomieszało mu się ze zgryzoty w głowie… – zawyrokował Jakub.
– Wcale mi się nie pomieszało. Po prostu nie widzieliście naszego nowego władcy – mruknął ponuro kowal.
– A jak wygląda?
– Sto dwadzieścia kilo sadła, rude loczki, zezowaty, w dodatku cham i kombinator…
– Młody jeszcze – uspokoił go Jakub, – dorośnie, schudnie, charakter mu się poprawi.
– Jaki młody? – zdumiał się gospodarz. – Czterdziestka na karku! A tak w ogóle – obrzucił ich zaskoczonym spojrzeniem – kim wy właściwie jesteście?
– Kapitan dzikiej dywizji 15-tego gwardyjskiego pułku kozaków im. Św. Niny, Semen Omelajnowicz Korczaszko.
– I Jakub Wędrowycz, egzorcysta – uzupełnił skromnie jego towarzysz. – Jak by to powiedzieć, przybywamy tu z innego świata…
– Nareszcie!!! – wrzasnął radośnie kowal. – Nieustraszeni wojownicy z drugiego świata! Wędrujecie między rzeczywistościami, aby gnębić złoczyńców, wyzwalać niewolników i przywracać sprawiedliwość? Słyszałem takie legendy…
– Wychodzi na to, że to my – mruknął Semen. – Jakie nastroje panują w wiosce? Możemy liczyć na waszą pomoc?
– Gryzie mnie jeden problem – powiedział król przełykając solidny kęs pieczeni. – Zagadnienie, nazwijmy to, ekonomiczne. Jaki mamy deficyt królewien w cesarstwie?
– Myślę, że brakuje dwudziestu, może trzydziestu…
– A gdyby tak nie zabijać krasnoludów, tylko wykradać im kolejne dziewczyny?
– Ale po co?
– Na eksport, ty tępaku!
Jakub z Semenem tankowali importowaną śliwowicę z cesarskiej destylarni. Resztki łąkowej pieczęci ze znakiem akcyzy posłużyły jako zagrycha.
– Jest tu jeden taki pastuszek… Mag miał go przeszkolić w walce, chciał iść uwolnić moją córkę – wyjaśniał Kowal…
– A jak pastuszek uwolni dziewczynę i ona będzie miała status królewny, to może ją poślubić, czy to będzie mezalians? – zagadnął Semen.
– Mogą się żenić. Pastuszek dostaje wtedy status księcia krwi… I może zostać królem. Jeśli tylko tron się zwolni – spojrzał w stronę zamku.
– Mądrze to sobie poukładali – mruknął egzorcysta. – Dobra, gdzie go znajdziemy? Po pierwsze, trzeba omówić strategię. Po drugie, uwolnić maga. Może nam się przydać.
– Chłopak pasa owce z kumplami na wzgórzu – wyjaśnił kowal. – Wołają go Sieńko.
W tym momencie przed kuźnią rozległ się tupot końskich kopyt. W drzwiach stanęła banda drabów w szarych, skórzanych płaszczach.
– Obskura – huknął dowódca patrolu. – Jesteś aresztowany.
– Nie mogę być aresztowany, mam niebawem zostać teściem króla – zaprotestował kowal. – Będę miał immunitet…
– Zostaniesz, to pogadamy – parsknął dowódca.
Kowal usiłował jeszcze protestować, ale nie słuchali go. Skuli ręce na plecach i wrzucili do powozu.
– A wy czego tu szukacie? – dowódca spojrzał podejrzliwie na Jakuba i Semena. – Przyszliście spiskować?
– Gdzie tam – wzruszył ramionami Wędrowycz. – My klienci, chcieliśmy kupić podkówki do butów.
– Uważajcie, bo coś zanadto się tu kręcicie – warknął.
Agenci odeszli. Obaj podróżnicy poskrobali się po głowach.
– Trza pogadać z tym pastuszkiem – zauważył egzorcysta.
– A jeśli i jego zwiną?
– No to będziemy wyciągali z pudła wszystkich trzech…
Szałasy pasterzy stały na górskiej połoninie opodal zamku. Obaj przyjaciele dotarli tam w porze obiadu.
– Zastaliśmy Sieńkę? – Jakub zajrzał do najbliższej koliby. – O, przepraszam – mruknął, widząc że przyłapał pastuszka z kozą in flagranti.
– Sieńko na obiedzie – odparł młodzieniec i zabrał się znowu do dzieła.
Jakub splunął finezyjnie.
– Wesoło tu mają – pokręcił głową. – Jak w amerykańskim filmidle.
W sąsiednim szałasie trwała gorączkowa krzątanina. Jednak gdy zapukali do drzwi, wszystko ucichło.
– W sumie to, jak jedzą obiad, może i nas poczęstują? – zauważył egzorcysta i pchnął drzwi. Patrzyło na niego dwudziestu pastuszków. Każdy z nich trzymał naciągniętą kuszę. Dwadzieścia bełtów celowało w jego pierś.
– Dzień dobry, zastałem Sieńkę? – wykrztusił.
– To ja – powiedział młodzieniec z największą kuszą.
– A wy kto?
– Agenci Obskury – mruknął jeden z pastuszków.
Wyjaśnili pokrótce.
– Dobra, chłopaki – pastuszek zwrócił się do kumpli. – To swoi, czarownik ich ściągnął, by załatwili tych pokurczów. Kusze opadły. Pasterze wrócili do obiadu. Gości też, oczywiście, poczęstowano.
– Sprawa wygląda tak – tłumaczył Sieńko. – Król pojawi się na skraju lasu już po zmroku. Ma magiczne okulary wielkiego rycerza Mitrofanowa…
– Sekundę? – zdziwił się Jakub. – Co to za rycerz był?
– Przybył tu dwadzieścia lat temu i ubił smoka z magicznej rury. Potem, niestety, zachlał się na śmierć. Pogrzebaliśmy go w kurhanie – wskazał kupę kamieni na hali.
– Czarownik zabrał jego magiczne okulary, a ja grzmiący kij – wskazał automat kałasznikowa wiszący u powały.
– Tylko że nie umiemy się nim posłużyć…
Jakub sięgnął po karabin. Sprawdził magazynek.
– Toż odbezpieczyć trza – powiedział z naganą i kontrolnie strzelił w sufit.
– Zostało piętnaście naboi – zaraportował Semenowi.
– To już coś… Pomyślmy, co dalej…
– Krasnoludy w nocy śpią i tylko w nocy można je podejść – wyjaśnił chłopak. – Niestety, mają pewną magiczną zdolność, zwaną ogniowidzeniem.
– Wyjaśnij to – poprosił kozak.
– Jeśli w promieniu dwu kilometrów od ich siedziby ktoś skrzesa ogień, natychmiast się budzą… Niby można próbować podejść po ciemku, ale tam może być masa krasnoludzkich pułapek, cholerne ryzyko. – Zapadło ponure milczenie.
– Elektryczności nie znacie? – zapytał egzorcysta.
– Znaliśmy. Rycerz Mitrofanow miał latarkę, ale baterie się już dawno wyczerpały.
– Trzeba ogniwo elektryczne – mruknął Semen. – Zrobi się, jeśli tylko znają tu odpowiedni kwas…
A może być chlebowy? – zagadnął któryś z pasterzy.
– Siarkowego trochę zostaw – upomniał go Jakub.
W laboratorium wioskowego maga cuchnęło paskudnie. Semen z wdziękiem umieścił w solidnym garnku dwie metalowe płytki i dolał kwasu. Długie, miedziane druty, zaizolowane nawoskowanym papierem, sięgały do latarki Mitrofanowa.
– Uwaga, wciskaj – polecił Sieńce.
Pastuszek pstryknął przełącznikiem i zabłysło światło.
– Elektryczność – wyszeptał z wzruszeniem.
Karoca zaryła w piach na skraju lasu. Służba rozstawiła stolik, parasol, leżankę. Wtedy dopiero z wnętrza powozu wyłonił się władca. Jedwabne szaty pomalowane w panterkę nadawały mu wygląd nieustraszonego łowcy krasnoludów. Nadworny Astrolog dreptał przy nim. Dobrze schłodzone wino już czekało.
Król uwalił się na leżance.
– Mapa – polecił.
Wręczono mu sztabówkę, wykreśloną przez zwiadowców, badających las z aerostatu. Na pergaminie starannie zaznaczono drogę.
– Czyli wystarczy, że będę szedł cały czas tą przecinką i wyjdę prosto na ich polanę – upewnił się.
– Tak, wasza wysokość.
Król podrapał się po głowie.
– Sądząc ze skali, będę musiał przejść jakieś trzy kilometry po ciemku, zanim dotrę na miejsce… Hmmm. Trzeba ściągnąć lektykę. W sumie to wystarczy że przejdę na nogach ostatnie dwadzieścia, no, pięćdziesiąt metrów. A i ryzyko zabłądzenia mniejsze…
– Trochę to niezgodne z tradycjami – zauważył Astrolog. – Ale myślę, że do tradycji trzeba podchodzić z odrobiną elastyczności…
– Cieszę się, że wreszcie poszedłeś po rozum do głowy – władca poprawił sobie rude loczki. – Jak już krasnoludy pójdą z dymem, co mam robić?
– Wasza wysokość diamentowym pierścieniem przetnie szkło na sarkofagu, wyciągnie dziewczynę, zawinie w koc i przyniesie tutaj…
– Ależ diament może się wykruszyć! – spojrzał z niepokojem na sygnety, pokrywające gęsto jego palce. – Nie lepiej rozwalić szkło zwykłym brukowcem?
– Ale wtedy królewna może zostać zraniona odłamkami.
– E, nic jej nie będzie. To córka kowala, a nie rasowa szlachcianka – zbagatelizował. – Dobra, uwalniam i co dalej, mam ją tu nieść?
– Tylko ja mogę wybudzić ją z letargu.
– Trzy kilometry przez las – nagle palnął się w głowę. – Każę tym od lektyki zaczekać, ile mi to zajmie? Pół godziny i wracam…
– W sumie tradycja nic o tym nie mówi – zgodził się Astrolog.
– Otwieram pierwszą walną naradę społeczności lokalnej – Jakub stał na mównicy zrobionej z beczki po okowicie.
Stodoła była zatłoczona: na nielegalny wiec rewolucyjny ściągnęli wszyscy mieszkańcy wioski.
– Porządek obrad. Po pierwsze: sprawa Maga i Kowala. Czy ktoś zgłasza jakieś wnioski?
– Eeeee – któryś wyraził wspólne zdanie.
– A zatem nie ma przeciwwskazań – oświadczył Jakub. – Odbijamy naszych kamratów siłą. Kto przeciw? Nikt jakoś nie chciał zabrać głosu.
– Jednogłośnie uchwalone – zadecydował Wędrowycz. Semen, dla podkreślenia doniosłości faktu, stuknął łomem w beczkę.
– Punkt drugi: kwestia waszego króla. Czy ktoś zgłasza jakieś propozycje?
Tym razem sala zareagowała bardzo żywiołowo.
– Utopić w studni!
– Powiesić!
– Spalić drania na stosie!
– Wobec tego proponuję wziąć go żywcem, a sposób zgładzenia wylosujemy później z głoszonych propozycji – zakończył egzorcysta niemal wesoło. – Punkt trzeci: następstwo władzy. Uważam zasadniczo, że republika to anarchia i należy utrzymać ustrój monarchistyczny. Kto przeciw? Jednomyślnie uchwalone.
– A kto zostanie królem? – zainteresował się któryś ze zgromadzonych.
– Kandydata zgłoszono jednego, pastuszka Sieńkę.
– A to można zgłosić jeszcze kogoś? – zainteresował się Młynarz.
– Procedura demokratyczna przewiduje, że kandydata rejestruje dwudziestoosobowy komitet wyborczy – stwierdził Jakub. – Ale zarejestrował się tylko jeden, złożony z pastuszków. Termin rejestracji komitetów już upłynął, a i termin rejestracji kandydatów… Tak więc mamy jedną kandydaturę. Kto przeciw? Dziękuję, jednomyślnie uchwalone.
– Hmmm – mruknął jeden ze starców. – Ale tradycja nakazuje, by poczekać z tym do ślubu z królewną.
– W takim razie chwilowo Sieńko będzie regentem.
– A jak cesarzowi się nie spodoba, co my tu wyrabiamy? – zafrasował się Piekarz.
– Wielkie mecyje, zwoła się wiec i odwoła cesarza ze stanowiska – wzruszył ramionami Wędrowycz. – „W walce zdobędziecie swoje prawa”.
Semen, usłyszawszy hasło eserów, skrzywił się do swoich wspomnień. Sporo tych socjal-rewolucjonistów wytłukł w 1905, a tu proszę, jego wierny kumpel okazuje się…
– Należy wyłonić specgrupę, która zajmie się pochwyceniem króla i uwolnieniem więźniów politycznych – zagrzmiał Jakub. – Kto zgłasza się na ochotnika?
– My! – pastuszkowie Sieńki wystąpili krok naprzód.
Nieoczekiwanie wrota stodoły otwarły się ze zgrzytem. Stanęli w nich trzej agenci Obskury. Szare, skórzane płaszcze powiewały na wietrze.
– A co wy tu spiskujecie? – zagrzmiał najwyższy. – Nielegalne zebranko?
Urwał w pół słowa, bo pastuszek zlikwidował go strzałem z kuszy. Dwaj pozostali próbowali wiać, ale płaszcze krępowały im ruchy. Nim dobiegli do powozu, oberwali tyle bełtów, że przypominali jeże.
– No, teraz to już jawny bunt – Młynarz popatrzył ponuro na zwłoki.
– Nie ma odwrotu – westchnął Piekarz.
– A zatem do dzieła – Jakub zatarł ręce.
Zamek z bliska nie wyglądał szczególnie groźnie – ot, ceglane mury, dziesiątki uzbrojonych wachmanów na blankach. Sztandar był opuszczony do połowy – na znak, Dwaj oberwańcy przytoczyli do bramy wózek z beczką i oddalili się biegiem. Strażnicy stojący na bramie spojrzeli nieufnie na porzucony ładunek.
– Hy – mruknął jeden. – Beczka.
– Aha – mruknął drugi. – Z winem chyba? Istotnie, na drewnianych klepkach czerniał napis „wino”. Wtoczyli ją na dziedziniec zamku.
– Hej, kamraci! – krzyknął wyższy. – Zobaczcie co mamy!!!
Po mniej więcej minucie, któryś z osiemdziesięciu strażników wpadł na pomysł, by wybić pokrywę kamieniem. Jakub, Semen i pastuszkowie przypadli do ziemi, ale z odległości pół kilometra fala uderzeniowa nie była już groźna. Wokoło spadały kawałki cegieł.
– Co to było? – wykrztusił któryś owczarz
– Beczka nitrogliceryny – objaśnił Jakub. – Hy, nieźle pieprznęło!
Z zamku nie zostało dużo.
– Wygląda na to, że Sieńko po ślubie nie będzie miał gdzie mieszkać – zauważył któryś z pasterzy, – ale trudno. Tatko zawsze powiadał, że władza powinna żyć w pobliżu ludu…
– Fala uderzeniowa poszła na boki – powiedział poważnie Jakub. – Trzeba odkopać wejście do lochów i uwolnić naszych kumpli.
– Chłopaki, naprzód!
Pastuszkowie z kilofami i łopatami na ramionach wstali z rowu i cała grupa ruszyła na miejsce katastrofy.
Ignorując resztki wachmanów zdobiące gruzowisko, szybko wgryźli się w ceglane stropy. W pierwszym lochu, do którego się przebili, stały liczne, pękate, dębowe beczki.
– A niech mnie – szepnął jeden z pastuszków. – Prawdziwa importowana okowita, a nie te siki, którymi nas karmi.
– Wypijecie później, na koronacji kumpla – ostudził go Jakub. – Szukamy dalej.
Z sąsiedniej piwnicy uwolnili Kowala i Maga…
Gdy pastuszkowie z uwolnionymi dotarli na punkt zborny w chacie Maga, Sieńki już nie było.
– Gdzie się ten palant podział? – zdenerwował się Jakub. – Miał na nas czekać.
– Rozebrał się do slipek, zabrał włócznię i poszedł do lasu – wyjaśnił Piekarz. – Powiedział, że wybory wyborami, ale władca, żeby mieć poparcie społeczne, musi wykazać się szacunkiem dla tradycji i odwagą.
– Hmmm, coś w tym jest – mruknął Semen. – Tylko gorzej będzie, jak go pokurcze ubiją…
– A to wysoce prawdopodobne – kiwnął głową Młynarz. – Kilku już próbowało z nimi zwady.
– Nie widzieliście króla? Nie było go na zamku – przerwał uczoną dysputę Semen.
– Obozuje za tym zagajnikiem – jakiś chłop wskazał brzozowy lasek. – Stamtąd do polany idzie przecinka.
To Sieńko ma przewagę czasu – stwierdził kozak. – Ale chyba musimy mu pomóc, a przynajmniej otoczyć opieką, bo to różnie może być.
– Bierzecie wielopał? – któryś z pastuszków podał im kałasza.
– Może się przydać – kiwnął głową Jakub. – A zatem w drogę…
Zapadał późny, letni zmierzch.
– Pora ruszać w drogę – powiedział poważnie Astrolog.
– No to jeszcze strzemiennego – zadecydował Król.
Chlapnął sobie szklankę samogonu i skinął na służących. Przystawili do leżanki lektykę, wystarczyło przetoczyć się na bok.
Czterej pachołkowie w liberiach złapali za drążki i ponieśli lektykę przecinką. Trochę się zasapali, ale dostarczyli go całkiem blisko polany.
– Dobra – władca wygramolił się spod koca. – Wy tu czekacie, a ja niedługo wracam z królewną. A, i macie zakaz palenia. Na całą noc.
Wziął worek z kuszami oraz kołczan pełen bełtów i skrzywił się
– Ciężkie – mruknął. – Ale czego się nie robi dla sprawy… Ledwo zniknął w gęstym lesie, najwyższy pachołek szturchnął kumpla w bok.
– Masz szlugi jakie?
– Extra Krzepkie, importowane, z cesarskiego tytoniu…
– Ty, daj po jednym, zajaramy.
– Ale król zakazał.
– A niech nas w dupę pocałuje. Wyciągaj, odpalę ci za to jutrzejszy deser…
Pachołek wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Skrzesali ognia i po chwili we czwórkę zaciągali się aromatycznym dymkiem.
– Medycy gadają, że od palenia można nawet umrzeć.
– No, jak ciebie palą na stosie, to niewątpliwie – wszyscy zarechotali.
Zaciągnęli się raz jeszcze. Nieoczekiwanie pomiędzy drzewami coś zatupotało. Krasnoludy, jak na komendę, zwolniły cięciwy kusz, mimowolnie potwierdzając teorie lekarzy…
– Hy, kogoś tu przynieśli w tym nosidle – mruknął jeden.
Szybko z nagonką… Czterech na lewo, reszta za mną na prawo! – wrzasnął.
Echo odbijało jego słowa, aż dotarły do uszu króla.
– O żesz kurde – jęknął władca, – przecież miały spać!
Rozejrzał się w popłochu, ale w noktowizorze widać było tylko drzewa. Z grubsza wiedział, w którą stronę znajduje się wioska, rzucił w krzaki worek z kuszami i kołczan, po czym chyłkiem pobiegł w tamtą stronę.
– Diabli nadali włóczyć się nocą po lesie bez obstawy… – mamrotał. – Astrologa wbije się na pal za poddawanie takich pomysłów…
Semen świecił latarką, Jakub niósł kałasznikowa. Las był pusty i cichy.
– Dziwne – mruknął Semen.
– Pamiętasz, co mówił Sieńko? Zwierzęta uciekają z miejsc, gdzie siedzą krasnoludy – przypomniał mu kumpel.
– Fakt…
Nieoczekiwanie gdzieś opodal rozległ się trzask łamanych gałęzi. Ktoś lub coś przedzierało się przez krzaki. Wędrowycz odbezpieczył broń. Ruszyli w tamtą stronę. Nagle wyleźli prosto na jakiegoś grubasa z noktowizorem na gębie. Jakub machnął kolbą i król zwalił się na ziemię jak wór kartofli.
– Co my tu mamy? – ucieszył się egzorcysta ściągając mu z głowy gogle. Spojrzał przez nie.
– Bateria się prawie wyczerpała – westchnął.
– Podłączymy tę od latarki? – kozak potrząsnął garnuszkiem z kwasem.
– Nie, tu trzeba osiemnaście wolt, a my tyle nie mamy.
– Ej, to chyba ten, co to go mieliśmy złapać – zauważył Semen. – To co, wleczemy z powrotem do wioski?
– E nie, musimy odnaleźć Sieńkę i ubezpieczyć… Pal diabli, niech tu sobie poleży, aż wrócimy. Tylko przypnę go na wszelki wypadek do drzewa – zatrzasnął jedną obręcz kajdanek na przegubie nieprzytomnego, a drugą na cienkiej brzózce. – Żeby nie uciekł po ciemku – wyjaśnił kumplowi.
Władca ocknął się dość nieoczekiwanie. Strasznie bolała go głowa.
– Czyżby kac? – zdziwił się.
Nie, zaraz, jak to było? Szedł przez ciemny las. A potem… potem wyskoczyli ci dwaj i dali mu w łeb.
– Sukinsyny – wycedził. – Obskura ich odnajdzie… Napaść na członka rodu panującego, nielegalne wejście do rezerwatu, kradzież noktowizora… Co najmniej trzy razy kara śmierci – stwierdził z zadowoleniem…
Szarpnął ręką, ale kajdanki trzymały fest.
– No to jeszcze pozbawienie wolności i narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia.
Gdzieś daleko zawył wilk.
– Niebezpieczeństwo utraty życia – powtórzył jakiś głos w ciemności. – To da się zrobić…
– Kto tu? – wybełkotał Król.
– Jak będziesz niegrzeczny, trafisz do nas…
W mroku zapaliły się wilcze ślepia, potem kolejne, i jeszcze jedne…
– Jesteście wilkołaki? – upewnił się władca.
– Jasne. A ty, zdaje się, nakazałeś na nas polować… i jeszcze wpuściłeś nam do lasu krasnoludy?
– Eeee… Zrozumiałem moje błędy i wypaczenia. Może się jakoś dogadamy? Rezerwat, zakaz polowań i egzorcyzmów, owce, okresy ochronne… – zasugerował.
Odpowiedziało mu ponure wycie.
– No, trochę pobłądziliśmy, ale chyba jesteśmy u celu – powiedział z zadowoleniem Jakub.
Polana, kamienny ołtarz i szklana trumna wyglądały identycznie, jak ubiegłej nocy. Podkradli się do chałupy.
– Krasnoludy śpią – stwierdził Semen. – Co robimy?
– Ot, co – egzorcysta kolbą kałasza wybił szybkę.
A potem wyjął z kieszeni granat i wyrwawszy zawleczkę wrzucił do wnętrza. Upiorna eksplozja wstrząsnęła lasem. Wybuch wyrwał wszystkie okna i podrzucił dach do góry. Mury chaty popękały. Wiadomo: krasnoludzia tandeta…
– Trochę to niehonorowo – mruknął stary kozak.
– A oni to, niby honorowo, piętnastoletnią dzieweczkę porwali i zgwałcili – Jakub nieoczekiwanie stał się niezłomnym obrońcą moralności. – Zresztą to nie ludzie.
Drzwi wypadły podczas eksplozji. Weszli do wnętrza chałupy.
– O kuźwa – syknął egzorcysta. – Tu ich nie ma!
Wypadli na polanę i przyświecając sobie latarką rozglądali się wokoło. Ciemno było że oko wykol. Bateria wyczerpywała się.
– Skrzesaj ognia – zasugerował jego towarzysz. – Pamiętasz co mówili? Budzą się, jak ktoś w pobliżu zapali płomień.
– Fakt – Jakub wyjął zapalniczkę Zippo i odpalił dwie pochodnie.
Odbezpieczył kałasza i powiódł lufą po zaroślach. Pusto. Cicho. Martwo. Pociągnął nosem. Zapach krwi? Ruszył w tamtą stronę i już po chwili potknął się o pierwszego trupa.
– Co tam masz? – zapytał Semen.
– Jakiś palant z wygasłym petem w zębach, ubrany w liberię – wyjaśnił. – O, a tu jeszcze trzech… Co oni tu przynieśli, łoże z baldachimem?
– To lektyka – powiedział kozak. Nieoczekiwanie potknął się o coś i runął jak długi.
– Ty, zobacz, krótki jakiś ten trup. Przyświecili sobie pochodniami.
Hy, krasnolud – ucieszył się egzorcysta. – I to przedziurawiony włócznią… Znaczy pastuszek sobie nieźle radzi…
Wrócili na polanę. Po kilkuminutowym przetrząsaniu krzaków znaleźli jeszcze sześć trupów. Teraz dopiero oświetlili szklaną trumnę. Była pusta.
– Zuch chłopak, nasza pomoc była o kant dupy potrzebna – Wędrowycz pokręcił głową. – Ale zajdźmy jeszcze na moment do tej chałupy…
– Czego tu szukasz? – zagadnął kumpel, widząc jak Jakub, w świetle pochodni, grzebie po skrzyniach.
– Jak to czego? Złota. Pamiętasz, co kowal mówił? Krasnoludy żyją z rabunku…
Faktycznie, trochę tego znaleźli. Napchali kieszenie i ruszyli przez las w stronę wsi. Wzeszedł księżyc i zrobiło się dużo przyjemniej.
– Gdzieś tu zostawiliśmy tego palanta króla… Trza go będzie zaprowadzić, aby lud mógł go sobie zgodnie z tradycją wykończyć… – mruknął Wędrowycz. – O, chyba tutaj…
Podarty jedwabny chałat, sąsiadował z kupką kości. Korona, połyskując, wisiała na sęku. Jakub schował ją do torby.
– Ty, w tym lesie są dzikie zwierzęta? – zdumiał się kozak. – No pewnie
– Ale sam mówiłeś, że zwierzęta uciekają z miejsc, gdzie żyją krasnoludy?
– Widać się pomyliłem… A raczej zasugerowałem tym, co mówił pastuszek. A zresztą – potrząsnął kałaszem – niech się jakieś pojawią…
Sieńko wyszedł z lasu z królewną przerzuconą przez ramię.
– To ty? – zdumiał się Astrolog.
– Ja – odparł pastuszek.
Położył dzieweczkę na ziemi i mocniej chwycił drzewce włóczni. Ostrze pochlapane było czymś czerwonym. Astrologowi zrobiło się odrobinę łyso.
– Co ty? Chcesz mnie zabić?
– W sumie dlaczego nie?
Sieńko chciał go tylko postraszyć, ale pomysł likwidacji bardzo mu się spodobał.
– Byłem tylko ślepym narzędziem w rękach tego tyrana… – wybełkotał mędrzec.
– Wiesz co? Nie przekonałeś mnie – mruknął pastuszek i pchnął. Raz a dobrze, żeby już nie poprawiać.
Jakub i Semen wyszli z lasu akurat w chwili, gdy zaczynała się impreza. Na środek wioski przytoczono wino z zamkowych lochów, na rożnach już rumieniły się owce ze stada nowego władcy. Sieńko myślał logicznie i szybko pogodził się ze stratą. Ostatecznie królowi nie wypada pasać innych baranów niż poddani… Córka Kowala, wybudzona z letargu siedziała za stołem w błękitnej sukience. Wyglądała na nieco zdezorientowaną, ale kilka łyków lubczyku, który zaaplikował jej Mag, szybko przywróciło jej właściwy osąd rzeczywistości. Jakub z Semenem kosztowali napojów z umiarem, ale chcieli spróbować przynajmniej po łyku z każdej beczki, a było ich przeszło dwadzieścia. Myśli stały się ciepłe i mało klarowne, ziemia zaczęła wymykać spod nóg… Poczłapali w stronę Sieńki i Maga.
– Khy, to będzie prezent ślubny – Jakub wręczył panu młodemu koronę. – Trochę, uważasz, umazana krwią, ale to się pod ciepłą wodą odmyje…
– Pro fide, rege et lege – Semen wybełkotał rojalistyczną maksymę i zasalutował.
– Co? – zdumiał się młody władca.
– Za wiarę, króla i prawo – wyjaśnił Mag. – Będziesz się musiał poduczyć łaciny… Ale zaczniemy chyba od pisania i czytania?
– Chwileczkę, tego nie było w umowie.
– To jak podpiszesz akt koronacyjny?
– A nie można krzyżykami? – spłoszony Sieńko naraz zapragnął wrócić do spokojnego, pasterskiego życia.
– Nie da rady. To oficjalny dokument. No właśnie, trzeba będzie wezwać kapłanów bogini Nefet i złożyć ofiarę z dziesięciu owiec…
– Aż dziesięciu? – przyszły król przeliczył rożna. Niewiele zostało z jego stada.
– Z okazji koronacji…
– Kumple, pożyczycie kilka? – przerażony były owczarz zwrócił się do pasterzy.
Pokiwali głowami, ale na ich twarzach odmalował się wyraz frasunku.
– Dobra, nie jesteśmy ciekawi waszych pogańskich obrządków, swoje zrobiliśmy, odeślij nas z powrotem…
Jakub miał już dosyć. Strasznie chciało mu się rzygać, mieszanie miodu pitnego ze słodkim winem przyprawiło go o dziwne sensacje żołądkowe.
– Ależ oczywiście… Natychmiast.
Zniknął w chałupie i po chwili wyszedł niosąc duże lustro. Oparł je o drzewo.
– Miło było was poznać.
– Dzięki wam dużo nauczyliśmy się o demokracji i wolnych wyborach – powiedział Sieńko. – To bardzo cenna wiedza. Wykorzystam ją w praktyce… Dziękuję za wszystko.
– Drobiazg – uśmiechnął się Jakub. – Nie ma o czym mówić.
– Jeśli jeszcze będziemy potrzebni to zawsze chętnie wpadniemy pomóc – dodał Semen.
– Stańcie przed lustrem – polecił czarodziej. – I gotowe. Coś błysnęło niczym flesz i świadomość obu kumpli zgasła jak zdmuchnięta świeca.
– Do kata – westchnął Wędrowycz, trąc piekące oczy. – Diabli nadali włóczyć się w lesie po nocy.
Wstał z wilgotnego mchu i przeciągnął się. Semen drzemiący w koszu motocykla też się obudził.
– Aleśmy wczoraj wypili – jęknął. Widać kac go męczył. – Ale mi się porąbany sen przyśnił… Byliśmy w innym świecie i polowaliśmy na krasnoludy.
– Ty to masz fantazję – mruknął Jakub. – Zamiast bajdurzyć, lepiej mi pomóż.
Klęcząc zbierał klejnoty, które podczas snu wysypały mu się z kieszeni.