Jakub na tropach yeti

Wielki Grafoman, sapiąc jak lokomotywa, wdrapał się na halę. Dziś rano z niepokojem zbadał swoją wagę. Nie dość, że była zbyt wysoka, to jeszcze z niezrozumiałych przyczyn nie stracił nawet kilograma… A przecież odchudzał się intensywnie, cały tydzień przecierpiał na diecie złożonej z samego piwa i chipsów…

Słoneczko przygrzewało, usiadł więc na kupie kamieni w cieniu rachitycznego świerczka. Z torby wydobył deskę służącą mu jako rysownica oraz gruby kajet zapisany tysiącami pomysłów i fragmentów opowiadań, które skutkiem przejściowych problemów z potencją twórczą, nie doczekały się od kilku lat dokończenia.

Rozejrzał się po halach i natchnienie spłynęło na niego natychmiast.

W nienaturalnym pięknie okolicy krył się groźny fałsz – zanotował pierwsze zdanie.

Natchnienie, jak zwykle, ulotniło się natychmiast, gdy tylko oderwał długopis od papieru. – Kurde – mruknął rozeźlony.

Possał koniec długopisu i poprawił króliczą łapkę tkwiącą w kieszeni.

Słońce stało wysoko nad górami – zaczął jeszcze raz. – Po niebie sunęły ciężkie, burzowe chmury. Owce, becząc rozpaczliwie…

Faktycznie, gdzieś daleko pasły się owieczki. Tfurca z uśmiechem zanotował na górnym marginesie: „Beczenie Owiec”. Poskrobał się długopisem po skroni. Coś mu to mówiło. Czyżby ktoś już wcześniej wymyślił opowiadanie pod tym tytułem?

– Cholera – zaklął. – Jakież potworne męki twórcze ja cierpię… – rozżalił się. – Ale mężnie stawię im czoła, choć problemy z którymi się zmagam są potworne. Jakoś trzeba przecież zarobić na wakacje.

Z torby wyłowił butelkę „dopalacza” i niepomny na tragiczny los kilku kultowych pisarzy, pociągnął solidny łyk. Natchnienie powróciło. Ujął wiernego watermana w dłoń.

Na trawę hali padł złowrogi cień pobliskiego szczytu. W przedwieczornej ciszy słychać było wycie wilków.

Zawahał się na moment. Z torby wyjął podręczną encyklopedię przyrody górskiej i przekartkował pospiesznie.

– Psiamać – mruknął rozeźlony.

Wilki były zwierzętami nocnymi i w związku z tym nie wyły w dzień. Trawił uzyskane informacje przez kilka długich minut. Łyknął dopalacza i natchnienie znów obudziło się z drzemki.

Wilki przebudzone nagle w swoich legowiskach zastrzygły uszami i zawyły ponuro do księżyca – napisał.

Coś mu się nie zgadzało. Przeczytał od początku tekst. No fakt, zdanie wyżej było o słońcu. Rozwiązanie tego problemu fabularnego chwilowo przerosło jego możliwości intelektualne.

– Ech, ludzie nie zdają sobie sprawy jak haruję – mruknął. – Wydaje im się, że napisanie książki to ot tak, pstryk i jest.

Tymczasem – zanotował na kartce.

Bardzo fajne słowo, otwierające nowe możliwości fabularne. I co z tym fantem dalej zrobić? Nieoczekiwanie jego wrażliwe powonienie dźgnął jakiś upiorny smród. Coś śmierdziało, ni to padliną, ni to dworcowym trollem.

Góry spowił upiorny smród – Grafoman radośnie zanotował kolejne zdanie.

A może przerobić tytuł opowiadania na „zapach owiec” albo „pranie owiec” Hmmm, czy na pewno pranie? Bardziej pasował mu wyraz na „s”…

Chciał się odwrócić żeby zobaczyć co tak cuchnie, gdy nieoczekiwanie włochaty kułak zamalował go w głowę.


– No to kuszajcie – Jakub Wędrowycz postawił przed kumplami flaszkę i zagrychę.

Macki w galarecie wyglądały bardzo wykwintnie, jak z chińskiej restauracji. Semen i Józef zasiedli do stołu, nalali sobie do szklanek mętnego samogonu i nałożyli na talerze egzotycznej zagrychy.

– Jakub, skąd wytrzasnąłeś taką ośmiornicę? – zapytał stary kozak. – U nas w rybnym przecież tego nie ma?

– Siedziało w studni, mówiło że nazywa się Ktulu – wyjaśnił.

O tym, ile czasu zajęło mu wyłowienie wszystkich macek, oderwanych wybuchem granatu, nie wspomniał. Bo i po co?

– Swoją drogą, to dawno nie byliśmy na wczasach – zauważył Semen. – Już cały rok minął. A pamiętacie, jak fajnie było turystów puszczać z torbami?

– Hmmm – mruknął Jakub. – W sumie to można by się gdzieś wybrać. Nad morze albo na Ukrainę.

– Podobno w Czechach jest tania śliwowica – zauważył Józef. – Można by tam.

– No to postanowione – huknął pięścią w stół egzorcysta. – Jutro jedziemy na wakacje. Trzeba zorganizować transport. Ja zajmę się napojami na drogę… A na razie zaplanujmy, gdzie by tu jechać.

Ze strychu zniósł stary atlas szkolny. Otworzył go na mapie Królestwa Polskiego.

– My zdies. – Semen stuknął paluchem w środek guberni chełmskiej. – Pojedziemy przez Nowoaleksandrowsk, Iwanogród…

– Znaczy Puławy i Dęblin – burknął Józef. – Przez osiemdziesiąt lat mogłeś się nauczyć.

– Po co się kłócić – załagodził Jakub. – Jedźmy inną drogą. Zwłaszcza że góry to gdzieś na dole mapy przeważnie – wspomnienie ze szkoły odbiło mu się w mózgu bolesnym echem.

– Fakt – kiwnął głową Józef. – Pojedziemy na Zamość, a tu, cholera, granica… Trza będzie wziąć paszporty.

– Uch ty durny – burknął kozak. – Tej granicy nie ma od osiemdziesięciu lat. Mogłeś się nauczyć – przedrzeźniał kumpla.

– Nie masz jakiejś nowszej mapy?

Gospodarz poskrobał się pogłowie.

– Zaraz coś poradzę – obiecał i zniknął na strychu. Z góry dobiegły odgłosy szurania i przewracania jakichś pudeł. Wreszcie egzorcysta zlazł po drabinie.

– A o – powiedział pokazując książkę. – Wnuk zostawił. A tu w środku jest mapa.

– Śródziemie – odcyfrował Semen. – Ty, to chyba nie jest Polska. Choć nazwy niby podobnie brzmią…

– Może jakiś kraj słowiański – mruknął Józef. – Ale skoro góry na południu, to po cholerę nam mapa? Kompas się weźmie i tyle.

Po kilku łykach przyznali mu rację.


Wielki Grafoman ocknął się na hali, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Strasznie napierniczała go głowa. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego u licha jest mokry. Drugie wiadro wody pomogło mu dojść do siebie.

– Gdzie som nasze dutki? – usłyszał pytanie. Otworzył oczy i zaraz przezornie je zamknął. Stali nad nim trzej kolesie. Sądząc po góralskich strojach – miejscowi.

Kolejny kubeł wody zmusił go do ponownego otwarcia oczu. Górale trzymali w rękach ciupażki, i to nie takie ze sklepu z pamiątkami, ale prawdziwe. Były naostrzone, a szczerby wskazywały na to, że właściciele używają ich często i z pewną wprawą.

– Co to są dutki?

– Pieniądzorki – wyjaśnił ten najniższy.

– A, zbójnicy jesteście? – ucieszył się grafoman.

O rany, to dopiero będzie pomysł na opowiadanie, o ile oczywiście wyjdzie z tego spotkania żywy. Na razie nie zanosiło się. Górale najwyraźniej mieli ochotę porąbać go na plasterki.

– My nie zbóje! – huknął najwyższy. – Łodszkodowanie zapłacisz.

– Odszkodowanie? – Grafoman teraz dopiero spostrzegł swój portfel. Wybebeszony poniewierał się na ziemi, a zużyte norweskie karty telefoniczne, które umiejętnie wetknięte udawały kredytowe, leżały na kamieniu.

– Zeżarłeś nam trzy łowieczki – wyjaśnił środkowy, – no to tera musicie zapłacić.

Grafoman wysilił pamięć. Przecież nie jadł żadnych owiec.

– To niemożliwe – odparł. – Przecież trzech na raz bym nie zjadł.

– Mądrze godo – mruknął najniższy.

– A to je co? – Grafoman powiódł wzrokiem za gestem górala do ogniska. Pośród węgli poniewierały się ogryzione kości trzech owiec oraz flaszka.

– Rany Julek! – wrzasnął macając po kieszeni.

Przeczucie go nie myliło – to była jego piersiówka. Zerwał się i podbiegł do ognia. Niestety, butelka była pusta jak wylizana. Zagraniczna zawartość, specjalnie sprowadzona przez kumpla ze Szkocji, uległa wychłeptaniu. Na ten widok Grafoman rozpłakał się rzewnymi łzami.

– To chyba nie jego robota – mruknął najwyższy góral.

Nagle pisarzyna znieruchomiał. Zdumiony wpatrywał się w ślad czerniejący na stygnącym popiele.

– Zobaczcie panowie – przywołał górali.

Na skraju ogniska widniał odcisk stopy. Ale jakiej! – Heeej! Rozmiar 15 co najmniej – najwyższy góral wytrzeszczył oczy. – W naszej łokolicy takiego ni ma.


Zdobycie transportu zasadniczo wymaga pewnej ilości gotówki. Wszyscy trzej przyjaciele uznali jednomyślnie, że pieniędzy nie ma co trwonić, gdyż kiedy dojadą na miejsce, będą niezbędnie potrzebne, by się zabawić. Problem transportu rozwiązali zatem we własnym zakresie. O świcie, na szosie biegnącej z Wojsławic na południe, pojawił się ciekawy ekwipaż. Przodem, na zardzewiałym motorze marki Junak jechał Józef. Do tylnego zderzaka jednośladu doczepiono dyszel niedużej klatki, którą zazwyczaj wożono na targ cielęta.

Podłogę zmyto starannie szlauchem i wyłożono świeżą słomą. Kawał blachy od siewnika, przymocowany drutem, zabezpieczał przed palącymi promieniami słońca. W przyczepce zmieściła się plastikowa beczułka z samogonem, dwa plecaki zagrychy oraz Jakub i Semen. Wygodnie rozwaleni.

Obserwowali przesuwający się krajobraz. Okolica robiła się powolutku coraz bardziej pagórkowata. Jakub rozmyślał, swoim zwyczajem, o dupie Maryni, przeliczając zielone tabletki ukraińskiej viagry, Semen studiował liczący 1400 stron wydruk norm ISO dla krajów Europy Środkowej, który skądś zaiwanił jego wnuk pracujący w kancelarii sejmu.

– Po cholerę ci te szpargały? – zapytał egzorcysta. Skończył liczyć tabletki i wsypał je do słoika.

– To niezwykle cenna księga – odparł Semen. – Owoc natchnionej myśli biurokratycznej zespołu liczącego tysiące szczwanych urzędasów…

Wędrowycz, słysząc te wyjaśnienia stracił zainteresowanie. Niesłusznie.

Kierowali się z grubsza na Rzeszów, gdy nieoczekiwanie ich pojazd wyprzedził radiowóz. Policjant pomachał lizakiem. Józef zahamował delikatnie.

– Ups – Mruknął Jakub i pospiesznie nakrył beczułkę starą szmatą. Semen spokojnie wygramolił się z klatki i ruszył w stronę gliniarzy.

– Prawo jazdy i papiery motoru w porządku – mruknął policjant oddając dokumenty staruszkowi. – Ale wożenie ludzi w klatkach, zwłaszcza na tak dalekich trasach, jest zabronione. Będzie mandat.

– Jeśli można… – odezwał się Semen otwierając księgę norm na stronie 867. – Nasz pojazd jest zgodny z europejskimi normami ISO 2000. Proszę tylko zobaczyć. Ogumienie według standardów, specyfikacja stali użytej na osie się zgadza, specyfikacja blach i lakieru na karoserii – wskazał zardzewiały daszek – również.

– Skąd pan wie, że się zgadza? – zdumiał się funkcjonariusz. – Przecież na oko widać że to złom.

– Na oko to chłop w szpitalu zmarł – kozak zacytował przysłowie ludowe. – Jeśli pan nie wierzy, proszę zrobić badania laboratoryjne użytych komponentów. Tylko te normy zwartości chromu – zafrasował się – to trzeba będzie sprawdzić na Zachodzie, u nas nie ma odpowiednich technologii analitycznych…

– Eeee – powiedział uczenie policjant.

– A co do pana… – Semen spojrzał na niego z frasunkiem i otworzył księgę w innym miejscu. – Zdaje się normy europejskie nakazują, by wzrost funkcjonariuszy służb mundurowych zawierał się między 178 a 188 centymetrów… Pan coś za duży urósł… Podeszwy pańskich oficerek są oczywiście olejoodporne? – złapał policjanta za nogę i oderwawszy stopę od ziemi, obejrzał spód buta. – Może i są, ale brak oznaczenia normy – stwierdził ze smutkiem. – Broń była czyszczona smarem WX 473?

– Tak – oznajmił triumfalnie policjant.

– Też niedobrze – pokręcił głową kozak. – To smar zimowy, latem trzeba używać tego drugiego… Widzę, że i napisy na radiowozie zrobione nie tym lakierem co trzeba… Czy pan w ogóle jest prawdziwym policjantem?

– Owszem. Nawet mam tu niedaleko posterunek w miasteczku.

– Z przyjemnością go obejrzę – uśmiechnął się zjadliwie.

– Dobra, jedźcie za mną – prychnął policjant.

Dziesięć minut później weszli na komendę.

– Słuchajcie chłopaki, ten facet mówi, że jestem nieprawdziwy – gliniarz zwrócił się do kolegów.

– No coś pan – posterunkowy podniósł się z miejsca. – Kpi pan sobie? Szeregowy Tomaszczuk miałby być fałszywym gliniarzem?

– Podobnie jak wy wszyscy – prychnął Semen patrząc po kątach. – Cała ta komenda jest lipna. Zasadzkę do rabowania tirów urządziliście?

– E? – zdziwił się posterunkowy

– Przecież widzę. Kafelki na podłodze powinny być gładkie, aby można je było łatwo spłukać wodą. I fugi między nimi muszą być silikonowe.

– Gówno prawda – parsknął dowódca.

– Zaraz udowodnię.

Wyciągnął z biurka identyczne tomiszcze i kartkował przez chwilę.

– O, proszę. Budynek użyteczności publicznej o dużym natężeniu ruchu. Podłoga musi być wyłożona kafelkami antypoślizgowymi.

– Posterunki policji są wyłączone z tej kategorii – Semen otworzył swoją księgę w innym miejscu. – Miejsca prewencyjnego zatrzymania, kafelki gładkie dla lepszego utrzymania czystości.

Posterunkowy długo studiował przepisy.

– A niech mnie – mruknął.

– Jeszcze jedno – warknął Semen. – Macie tu drzwi nie trzymające norm ISO dotyczących przepisów przeciwpożarowych.

– To znaczy?

– Rzuci pan okiem na stronę 459: powinny otwierać się na zewnątrz.

Policjant po chwili ze skruchą przyznał mu rację.

– Obawiam się, że będę musiał o tym zameldować gdzie trzeba – westchnął Semen. – Tak rażące naruszenie norm europejskich, i to w instytucji rządowej…

Po chwili kozak zadowolony wyszedł z posterunku. Wsiadł do klatki.

– Jedziemy – polecił Józefowi.

– Dużo musiałeś dać łapówki, żeby nas puścili? – zapytał Jakub.

– Nie tylko nie dałem, ale nawet wziąłem – Semen pokazał stuzłotowy banknot.

– Trzeba się było nauczyć czytać – Semen błysnął złotymi zębami.

Egzorcysta prychnął. Nie, lubił jak przyjaciel wyskakiwał ze swoją uczonością.


– Heeej! – stuknęli się szklanicami nad stołem. Wielki Grafoman i jego trzej góralscy kumple napełnili gardła piwem.

– Żywe yeti to interes, który może przynieś nam ciężkie tysiące złotych – gość podjął przerwany wątek. – Po pierwsze muzeum. Głównym eksponatem byłby oczywiście wypchany okaz. Do tego odciski stóp, kamienne narzędzia wykonane przez bestię…

– Zara, a jak łon ni robi narzędzi? – zafrasował się Jędruś

– Trochę lipy nie zawadzi – uciął pisarz. – Od archeologów kupimy. Do tego oczywiście fotografie przedstawiające ślady maszkary… – zadumał się. – Tak, trzeba będzie zrobić dużo niesamowitych zdjęć. Musicie mi pomóc. Wiecie, samo zjadanie owiec nie wstrząśnie zwiedzającymi w wystarczającym stopniu. Trzeba czegoś drastycznego – strzelił palcami. – Już wiem! Dogasające ognisko, a w popiele ludzkie kości.

– Dobrze godo – ucieszył się Franek.

– Ty, ale skomd weźmimy? – zastanawiał się Maciuś. – Ze szkoły pożyczymy kościotrupa – zasugerował przybysz. – Teraz są wakacje, im niepotrzebny. Przecież używając tego samego możemy kilkanaście fotek zrobić. Polali mu jeszcze.

– Do tego trza będzie wycinki z gazet porobić, niby że tu od stu lat już grasuje. Drukarkę mam, czcionkę jak w gazecie, odpowiednią.

– Ale jak to stare gazety to żółty powinien być – zmartwił się Jędruś.

– Co za problem? W mocnej herbacie namoczymy! I, teges, trochę starych gratów. Beczka rozwalona, niby że on ją zniszczył, narty stare połamane, to się kartkę postawi, że tylko tyle po turyście zostało… A do jednej stary but doczepimy i niech z niego kość złamana wystaje, niby nogi kawałek został…

– A skomd jom weźmimy?

– Z owcy na przykład. W gablocie zamkniemy, nikt się nie kapnie.

– Hy. Tyż prawda…

– I jeden tom dzieł Lenina sobie musimy z makulatury wygrzebać. Dorobi się jedną stronę, gdzie Lenin opisuje spotkanie z yeti.

– Toż poznają że lipa – zafrasował się Franek

– Gdzie tam, kto w dzisiejszych czasach czyta Lenina? A będzie, nazwijmy to, dowód historyczny. I bab trzeba kilka zaufanych posadzić. Niech napiszą wspomnienia sprzed wielu lat, że widziały…

– Heeej, ten to ma sakramencko dobry pomyślunek – mruknął Maciuś. – Tera kwestia najważniejsza, jak siem dzielić będziemy?

Wielki Grafoman udał zaskoczenie, choć myślał o tym przez cały czas.

– Trzeba postawić muzeum – powiedział. – Wy, górale, to pewnie się na ciesielce znacie?

Pokiwali głowami, ale na ich twarzach odmalowała się pewna troska.

– Zabytki zrobimy razem. Jak już mówiłem, trochę lipy nie zawadzi. Dorzucimy trochę pamiątek regionalnych, to dotację dostaniemy – błysnął kolejnym pomysłem…

Trzej wspólnicy wytrzeszczyli oczy.

– A to si tak do?

– Pewnie. Przecież samorząd ma obowiązek utrzymywania instytucji kulturalnych. Dwa etaty powinni dać. To podzielimy na cztery połówki. To wszyscy będziemy mieć robotę… Wpływy z biletów wysokie nie będą, ale teren wokół muzeum wydzierżawimy.

– A na co to? – zdumiał się Franek.

– Pod stragany z pamiątkami – tłumaczył grafoman. – Budki z piwem, szaszłykarnię. Każdy będzie chciał zakręcić się koło naszego interesu, ale po cichu będziemy mieli udział. W ten sposób nic nie musimy robić, a pieniądze lecą.

– Hy, dobrze godo, polejcie mu jeszcze…


– Góry, ech – westchnął rozmarzony Jakub. – Góralki z warkoczami, bimber ze śliwek, szaszłyki z baraniny, nocne tańce z nagimi dziewczętami na halach…

– Gówno tam – machnął ręką Semen.

– A co, pomarzyć nie wolno? – egzorcysta sięgnął kubkiem do beczki i wychylił jeszcze jedną miarkę bimberku.

– Można, można, zaraz chyba pojedziemy – mruknął grzebiący przy motorze Józef. – O kurde…

Złamany tłok silnika został mu w ręce.

– No i nie pojedziemy – stwierdził filozoficznie Jakub. – Chyba żeby zdobyć jakiś transport – jego spojrzenie omiotło horyzont i zatrzymało się na nadjeżdżającym audi. Z plecaka wyjął transparent, zrobiony z prześcieradła i spokojnie rozwiesił go na klatce. Teraz pozostało tylko czekać, aż pojazd zbliży się na odpowiednią odległość.

Obaj pasażerowie audi aż rozdziawili gęby widząc hasełko:

„Tylko głupie psy noszą adidasy”.

– Ty – mruknął Grucha wciskając hamulec. – Ktoś tu obraża nasze Dresy.

Wysiedli z pojazdu. Jakub na ich widok zakręcił piersiówkę. Szykowała się zadyma, a przecież gdyby się wylało, żal każdej kropli.

– Niezły wozik – powiedział egzorcysta do Semena.

– Motor upchamy w bagażniku.

– A co z tymi? – stary kozak wskazał na dwu osiłków, którzy właśnie wyjmowali z pojazdu kije do bejsbola.

– Sportowcy jacyś, czy co?

– Nieważne. Wy dwaj – zwrócił się do dresiarzy, – potrzebujemy waszego samochodu.

Grucha ryknął i walnął na odlew kijem. Wędrowycz specjalnie się tym nie przejął. Złapał nadlatującą pałę i ścisnął lekko. Drzazgi poleciały na wszystkie strony. Viagra czyni cuda… Chwycił zaskoczonego osiłka, zakręcił nim nad głową i wrzucił do rowu. Obejrzał się na drugiego, ale ten już umykał jak zając.

Trzej przyjaciele umieścili w bagażniku beczułkę z bimbrem.

– Co z motorem? – zapytał Semen.

Józef tylko machnął ręką.

– Do dupy, posypał się stary złom, zostawiamy…

Zapakowali się do pojazdu i ruszyli z kopyta. Semen włączył klimatyzację, a Jakub zaopiekował się skrzynką piwa stojącą na tylnym siedzeniu. Ech, wakacje…

Po jakimś czasie dostrzegli zajazd. Był to ładny budynek z drewnianych bali.

Pokoje gościnne z łazienkami – głosiła wywieszka. Zaparkowali z fasonem i udali się do lokalu. Było raczej pustawo, więc usiedli przy stoliku. Stary kozak wziął w dłoń menu.

– Trzy razy placek po zbójnicku – zadysponował – a do tego piwa.

Po kilku minutach stanęły przed nimi talerze z dymiącym daniem oraz zapotniałe kufle. Trącili się nad stołami i wlali w gardła potężne hausty napoju.

– Nieźle nam idzie to podróżowanie – powiedział Jakub, – ale może zostaniemy tutaj? Fajnie jest.

– Nie – pokręcił głową Józef. – Jedziemy w góry. Mężczyźni nie powinni zmieniać zdania tak w połowie drogi.

– Fakt – mruknął Wędrowycz zawstydzony. Podjedli i poszli do pokoju. Trzy łóżka, łazienka – luksus.

Uwalili się w butach na wyrach. Jakub łyknął z piersiówki.

– Świat nie jest taki zły – stwierdził.

W tym momencie przed zajazdem ktoś wypruł serię z kałacha. Brwi Semena uniosły się lekko, ale nie zdążył ich opuścić, gdy drzwi rozleciały się pod wpływem mocnego kopa i stanęło w nich trzech dresiarzy.

– No i co frajerzy? – wrzasnął Bejsbol.

– Masz nieprawidłowy dres – powiedział spokojnie Semen. – Wietnamska podróbka – otworzył tomiszcze na odpowiedniej stronie. – W przypadku dresów czteropaskowych obowiązuje 8 mm odstępu między paskami, a tu, jak widzę, jest mniej. Zresztą możemy to zaraz sprawdzić – wyjął z kieszeni suwmiarkę.

Intruz puścił jego słowa mimo uszu.

– Rambo zaraz was wystrzela jak kaczki – obiecał.

Jakub pociągnął jeszcze jeden łyk.

– Ten gość nie wygląda mi na faceta, który by to potrafił – powiedział. – A już na pewno strzela z kałacha gorzej niż ja.

– Nie pierdol, dziadu! – obraził się kafar. – Strzelam najlepiej w całej mafii.

– A potrafisz przestrzelić trzy jabłka jedną kulą? – Osiłek przez chwilę liczył coś na palcach. – No… nie da się – wybełkotał. – Dwóch pocisków zabraknie.

– Dobry fachowiec, taki jak ja, poradzi sobie z tym problemem.

– Gówno, nie wierzę.

– To zrobimy tak. Jak mi się nie uda, możecie nas zabić, ale w przeciwnym razie puszczacie nas wolno.

– Dobra – kiwnął ogolonym łbem Grucha.

Wyszli na podwórze. Jakub ustawił trzech kolesi na tle ściany garażu. Każdemu na łysym łbie położył jabłko.

– Kurde, kumplu, to niemożliwe – powiedział Semen skrobiąc się po głowie. – Jakby stanęli rzędem jeden za drugim, to może wtedy, ale tak… Przecież się nie da!

– Zaraz zobaczysz.

Egzorcysta mrugnął do przerażonej kelnerki, która obserwowała zajście przez okno. Odbezpieczył automat i ściął wrogów piękną seryjką. Strzelał aż do końca magazynka.

– Kurde, oszukiwałeś! – wybełkotał dogorywający pod murem Rambo.

– Przepraszam, karabin się zaciął – Jakub uśmiechnął się promiennie. – Skocz po łopaty – skinął na Józefa. – Trzeba zakopać te ścierwa.

Zmarnowali na tym uroczym zajęciu pół nocy. Oczywiście poszłoby im znacznie szybciej, ale Semen sarkał, że skoro paski były nieprawidłowe, to chociaż grób musi mieć głębokość zgodną z normami ISO…


Wielki Grafoman doszedł do siebie w pasterskim szałasie na hali. Leżał na klepisku, Spodnie miał spuszczone do kolan, wokoło poniewierała się cała masa kłaków. Do obolałej kuśki przykleiło mu się nieco wełny.

– Współżyłem z owcą? – zdumiał się.

– No, niezłe kino beło – zachichotał Jądruś, – jak z amerykańskiej kasety na video… Szkoda żeśmy aparatu nie mieli, a jakeście panocku z nią zaczęli gadać o ewolucji i teorii Lamarcka, to dopiero było.

– Nieważne – mruknął Grafoman podciągając spodnie.

– Która to godzina?

Strasznie bolała go głowa.

– Południe będzie – odparł Franek. – Jakeście z łowieckom skończyli, trzecia dochodziła.

– Trza upolować jetiego – Grafoman próbował dźwignąć się z posłania i zwalił się jak długi.

– Klina mu! – zaproponował Maciuś. – Albo zabije, albo na nogi postawi.

Postawiło. Gość obwiązał sobie bolący łeb mokrą szmatą. Zgarnęli ze stołu oscypki, nożyce do wełny, kleszcze do kastrowania oraz inne szpargały i rozłożyli mapę.

– Tu będzie melina, tu bimbrownia, a tu som my – Jędruś pokazał miejsce. – Ło a tu was znaleźlim.

– Hmmm. Yeti, z tego co mi wiadomo, mieszka na lodowcach i zostawia skalpy tybetańskim mnichom – miastowy poskrobał się po głowie. – Macie tu gdzieś lodowiec?

– Na Kasprowym Wierchu trocha śniegu będzie, ale to z piedziesiomt kilometrów – wyjaśnił Maciuś.

– Kurde… A może mnisi tybetańscy tu gdzieś mieszkają? – W Warszawie tośmy takich widzieli – mruknął.

– A i u nas łońskiego roku jeden się przyplątał ale ciupażką łoberwał i poszedł… Tyla go widzieli.

– Zaraz – Grafoman puknął palcem w sztabówkę – tu jest zaznaczona jaskinia.

– A mamy takom maluśkom jaskinke – potwierdził Jędruś, – co za Hitlera tatko siem łukrywał.

– Co on, partyzantem był? – pisarzyna zwietrzył sensację.

– A dzie tam. Bimberek pędził to się łukrywać musioł.

– Myślę, że tak duże bydlę jak yeti, musi gdzieś przesypiać dnie, by nocą wyruszać na łowy.

Maciuś poskrobał się po głowie.

– Kiedy panocku w biały dzień was po łbie stukło i łowcę zeżarło.

– Hmmm. Więc tym lepiej. Pewnie wraca do swojej jaskini wieczorem. A my się zaczaimy w środku i przygotujemy pułapkę – zatarł z radochy dłonie.


Audi pokonywało kolejne kilometry. Z tyłu wesoło chlupotała beczułka z samogonem. Jakub siedział wygodnie na tylnym siedzeniu i co jakiś czas pociągał łyka z plastikowej rurki biegnącej do bagażnika. Nowiutkie spodnie od dresu, zdarte przed zakopaniem Gruchy, połyskiwały odblaskowymi paseczkami. Przy biodrze dyndał mu telefon komórkowy. Tylko kartę wyciągnęli ze środka, żeby nikt nie mógł ich namierzyć. Semen utyskiwał, że pokrowiec na komórkę nie trzyma jakiejś tam normy, ale puszczali jego ględzenie mimo uszu. Okolica robiła się coraz bardziej pagórkowata. Ech, wakacje.


Wielki Grafoman i towarzyszący mu górale stanęli u wejścia do jaskini.

– Dobra – zadecydował. – Włazimy do środka i robimy zasadzkę.

Wyjęli z kieszeni latarki i śmiało wleźli do ciemnego lochu. Dno pokrywało namulisko. W zastygłej glinie utkwiły potłuczone flaszki od pryty. W kącie leżało nieco poobgryzanych kości, stary materac i jakieś szmaty.

– To jak robimy tom zasadzkę? – zapytał Jędruś. – Bo po mojemu to trza by taką klatkę łopadającą z góry. To go żywcem weźmimy.

– A po co nam żywy yeti? – wzruszył ramionami Franek. – Do muzełum to trza wypchanego.

– Hmmm – zadumał się Maciuś. – A może żywego wiemcej ludziów będzie chciało łobaczyć?

– Możliwe – kiwnął głową Grafoman, – ale trzymanie go żywcem rodzi poważne kłopoty. Po pierwsze trzeba bydlaka karmić. A nie wiem, ile tych owiec macie… Po drugie, trzeba pilnować żeby nie nawiał, po trzecie, Towarzystwo Opieki Nad Zwierzętami może się czepić… Wypchany jest, że się tak wyrażę, mniej kłopotliwy. Dziabniemy go z wiatrówki i po krzyku.

– Z wiatrówki? – zaniepokoił się Jędruś. – A to się tak da?

Pisarz wyciągnął zza paska pistolet.

– Na naboje CO2 – pochwalił się. – Prędkość wylotowa 190 metrów na sekundę…

W tym momencie jasną plamę wejścia przesłonił cień. Pod światło trudno było rozpoznać szczegóły, ale potężna, przygarbiona sylwetka nie dawała złudzeń

– O krucafuks – jęknął Maciuś. – Prawdziwy yeti.

– Chodu – Franek rozejrzał się przerażony.

Tylko Grafoman nie stracił zimnej krwi. Wycelował w potwora i pociągnął za spust. Cyngiel cofnął się kawałek i zatrzymał.

A, trzeba odblokować – przypomniał sobie właściciel broni. Wymacał w ciemności przełącznik i przesunął go.

– A wy tu co? – ryknął yeti.

Pisarz dał ognia. Charakterystyczne klaskanie rozprężającego się gazu w ciasnej jaskini brzmiało prawie jak wystrzały. W każdym razie niezwykle fachowo. Pociągał za spust, aż doliczył do dwudziestu. Po każdym trafieniu Yeti cofał się i wydawał z siebie coś na kształt jęku. Tak. Grafoman sądził, że już po pierwszym strzale potwór przewróci się martwy. A tymczasem…


… a tymczasem Jakub z kumplami zaparkowali audika nad zakolem górskiego potoku. Na niedużej łasze znalazło się jeszcze miejsce, by rozstawić namioty. Rozłożyste świerki rzucały przyjemny cień na obozowisko. Z bagażnika wytoczyli beczułkę z samogonem i rozstawili leżaki.

– Nudzi mnie jakoś ta bezczynność – stwierdził Jakub po godzinie lenistwa. – Może podpalmy coś albo zróbmy komuś jakąś krzywdę? Albo pójdziemy do knajpy i urządzimy zadymę?

– Innymi słowy preferujesz aktywny wypoczynek – zauważył Semen.

– Co!?


Wielki Grafoman ocknął się w kącie jaskini. W powietrzu unosił się miły zapach mięska pieczonego na grillu.

– Obiad? – zdziwił się.

– Obiad – parsknął obok Franek. – Już łoni nam dadzo obiad… – splunął. – A ty nas w to wkopałeś…

– Nie jego to wina – westchnął w ciemnościach Jędruś. – Łomylił się… Lepiej coś bystro obmyślmy, bo źle będzie.

W kiepskim świetle dawało się to i owo wypatrzyć. Wszyscy czterej związani byli jak balerony sznurkiem od snopowiązałki.

– Ale co się stało? – zapytał przestraszony Grafoman.

– No, jak poczęstowałeś tego małpiszona z pistoleta, to chyba się wkurzył, bo ryknął. A wtedy ze środka wyskoczyło.

– Ze środka?

– No bo tu jest jeszcze jedna komora dalej – wyjaśnił Maciuś. – zapomnielim o niej. A tam widać siedzieli.

– Więcej yetich?

– Bo ja wiem czy to są yeti? – burknął Franek. – Chocia z mordy podobni.

– Uch, nie godoj – zdenerwował się Jędruś. – Akurat żeś prawdziwego yetiego widział, żeby móc porównywać…

W tej chwili do jaskini wszedł pokraczny osobnik. Popatrzył chmurnie na związanych jeńców i wyszczerzył ponuro paskudne zębiska.

– Pitekantropus erectus – zidentyfikował Grafoman.

Kiedyś wylali go ze studiów na archeologii…

– Jaki tam erektus – Franek spojrzał na przyrodzenie domniemanego yeti. – Viagry mu trza.

Stwór tylko parsknął i wyszedł.

– Ty coś ło tym wiesz? – Jędruś szturchnął pisarza pod żebro. – Co z tom erekcją?

– To takie małpoludy, a nazwa od tego, że wyprostowane chodzą – wyjaśnił. – Kurde, to nawet lepsze eksponaty do muzeum niż yeti. A czaszki by pewnie chętnie kupili amerykańscy kolekcjonerzy…

– Na razie to chyba nasze czaszki kupiom jich kolekcjonerzy – powiedział ponuro góral. – Godoj, co o nich wiesz?

– Żyli w hordach liczących po kilkanaście osobników, polowali na zwierzynę, znali ogień i praktykowali kanibalizm.

– Krucafuks, wiedziołem – zdenerwował się Maciuś. – Od razu sobie pomyślołek jak tylko to łobaczyłem.

– A co zobaczyłeś? – zaciekawił się pisarz.

– A ło – wskazał stojące pod ścianą, zaostrzone na końcu pręty zbrojeniowe.

– To nie ich, oni nie znali żelaza – uspokoił go Grafoman. W tej chwili do jaskini wszedł wyjątkowo wielki osobnik.

– Ty – zwrócił się do pisarza. – Z takim kulkowcem to sobie możesz do puszek postrzelać, a nie do nas – odsłonił w uśmiechu żółte zębiska. – Chude coś te wasze owce – zwrócił się do zbaraniałych górali, – ale na zagrychę od biedy mogą być. Chcecie wyjść z tego żywi?

Pokiwali energicznie głowami.

– No to zrobimy tak: wypuścimy jednego, a reszta zostanie jako zakładnicy. Skombinujcie beczkę wódki, wtedy was wypuścimy…

– Kto pójdzie? – Franek popatrzył po związanych kumplach.

– Ten wygląda na najinteligentniejszego – małpolud dźgnął pisarza paluchem w pierś. – Masz godzinę. Jak nie wrócisz do tego czasu, kumple idą na grilla…

– Ale ja nie wiem, gdzie tu można tyle kupić… i nie dam rady przydźwigać. I nie znam okolicy! – jęknął grafoman.

– Jak się nie da, to trudno – małpolud wymownie spojrzał na pręty. – Zrobimy z was szaszłyki od razu.

– Spróbuj chociaż, pieronie zatracony! – wrzasnął Jędruś.

Uwolniony grafoman wyszedł z jaskini. Kilkunastu małpowatych właśnie szykowało chrust. Na jego widok uśmiechnęli się aż ciarki go przeszły. Pobiegł kłusem przez łąkę. Gdy wpadł między drzewa, zwolnił.

– Gówno – mruknął. – Zanim dobiegnę do wsi, minie półtorej godziny. Muszę jeszcze monopolowego poszukać. Zesram się, a nie zdążę. W sumie to, kurde, nawet nie ma co próbować. Szkoda chłopaków, serdeczni byli i napić się dali, a teraz ich zeżrą małpiszony… Chyba żeby we wsi polecieć na posterunek, wrócić z gliniarzami… ale przecież nikt mi nie uwierzy.

Zniechęcony ruszył przez las.

– W sumie dobrze, że choć ja się jakoś wykaraskałem… Nieoczekiwanie wyszedł na krawędź parowu. Dołem płynęła rzeka.

Na leżakach spoczywali jacyś trzej oberwańcy, pogrążeni w głębokim, pijackim śnie. Grafoman zszedł na dół. Duża, plastikowa beczka, wokoło walające się musztardówki… Podniósł pokrywę. Zapach podłego bimbru nieomal ściął go z nóg. Spojrzał na zegarek: godzina i czterdzieści pięć minut.

– To cud – szepnął. – Uratuję kumpli.

Przytwierdził starannie pokrywę i z trudem przewrócił beczkę. Sześćdziesiąt litrów jak obszył… Wytaskał ją na górę i potoczył ścieżką w stronę jaskini. Gdy dotarł na miejsce, miał jeszcze prawie godzinę rezerwy.

– Nieźleś się spisał – pochwalił go pitekantrop. – Słowo się rzekło, puszczamy was.

Cała czwórka umknęła w stronę lasu jak zające.

– Jak ci się to łudało? – zapytał Jędruś. – Przecież nawet jakbyś do wsi zdążył, to i tak nie wiesz kdzie bimber kupić!

– Zaiwaniłem takim frajerom w lesie – pochwalił się pisarz. – A teraz, chłopcy, musimy pomyśleć nad naszym muzeum.

– To znaczy…

– No przecież nie puścimy płazem naszych krzywd – prawie się obraził. – Trzeba zdobyć broń, wystrzelać tę hołotę, zakonserwować, wypchać… Albo… – zmrużył oczy – uśpić, wsadzić do klatek i pokazywać za pieniądze.

– Mądrze godo – ucieszył się Jędruś. – Ja mam wujka gliniarza, może on nam pożyczy trochie gazu?

Ruszyli przez las do wsi.


Wódz pitekantropów zręcznie zdjął pokrywę z beczki. Zaczerpnął pełną filiżankę cieczy. Przytknął do ust i naraz zamarł.

– Jakub Wędrowycz – zidentyfikował producenta samogonu.

Cała horda poderwała się na równe nogi. Spod sienników i skór wyciągnęli spluwy i wycelowali w stronę wejścia do jaskini. Wódz ze złością przewrócił beczkę.

– Na pewno zatrute – parsknął.

– Co robimy? – zapytał któryś z jego współplemieńców. – Bronimy się czy uciekamy? Sporo nas.

– A jak znowu wrzuci granat? – prychnął szef. – Dwu na zwiad obserwować las, reszta pojedynczo chodu…

Przemykali gęsiego, rozglądając się uważnie na boki. Dwa kilometry od jaskini w zagajniku stał ich samochód. Wódz zatrzymał ich gestem i sprawdził, czy pojazd nie został zaminowany. To dziwne, ale Jakub chyba przeoczył ich ciężarówkę! Odetchnęli z ulgą.

– Wsiadać, szybko…

Piętnaście minut później cała banda tłoczyła się już bezpiecznie pod plandeką zdezelowanego stara.

– Zachciało nam się wakacji – parsknął któryś. – Wracajmy lepiej do domu.

Dobre sto kilometrów dalej przywódca hordy odetchnął z ulgą.

– Raz jeszcze udało się przeżyć… – mruknął. – Kurs na Dębinkę.


Jakub obudził się na leżaku i odruchowo sięgnął szklanką do beczki z samogonem. Niestety, naczynie trafiło na próżnię.

Postawiłem z drugiej strony – wydedukował i sięgnął na lewo. Ponownie złowił tylko powietrze. Otworzył oczy i rozejrzał się, a potem wąwóz wypełnił dziki skowyt.

Kumple poderwali się z leżaków.

– Jakieś kutasy zaiwaniły nam beczkę z bimbrem!!!

Semen dotknął dłonią bruzdy pozostawionej przez rant toczonego pojemnika.

– Ślad jeszcze świeży – ocenił. – 60 litrów to sporo. Daleko nie uciekli. Dopadniemy ich.

Trzej staruszkowie ruszyli przez las wilczym tropem. Po półgodzinie dotarli do jaskini.

– Jest beczka – mruknął egzorcysta patrząc na swoją własność. – Tylko, kurde, bimber wychlali…

Kopnął w plastik. Zadudniło.

Józef ostrożnie przelał do butelki to, co zostało na dnie. Dobre i pół litra…

– Oho, nasi tu byli – Semen kontemplował rysunki mamutów wykonane sprayem na ścianach. – To ci małpowaci z Dębinki.

– Pierdoły – parsknął Wędrowycz. – Skąd by się tu wzięli?

– Może przyjechali na wakacje?

W tym momencie rozległ się syk i jaskinię wypełniły kłęby mlecznego oparu.

Gliny – Jakub ostatnim przebłyskiem świadomości zidentyfikował skład chemiczny substancji. A potem polecieli w niebyt.


Wielki Grafoman przekręcił dyszę, zatrzymując wyciek gazu. Zajrzał do wnętrza jamy.

– No i załatwione – powiedział z głębokim zadowoleniem. – Uśpieni.

Wyciągnęli łup na światło dzienne.

– Kurde – zaklął Jędruś. – Coś nie wyglądają na yeti.

– Faktycznie – zasępił się grafoman. – Może pomyliliśmy jaskinie?

– A gdyby tak… – zaczął Franek. – Mam w chałupie trzy stroje polarnych niedźwiedzi z czasów jak w Zakopanem robiłem fotografie turystom… przebierzemy ich.

– To brzmi nawet niegłupio – zauważył Maciuś, – ale jak dojdą do siebie, to pościągają.

– Przylepimy butaprenem? Mam pół beczki…


Jakub ocknął się w klatce. Było mu coś gorąco. Spojrzał na ręce i stwierdził, że porasta je białe, skołtunione futro. Kumple też dochodzili do siebie. Za grubymi, stalowymi prętami widać było tłum ludzi.

– Targ jakiś czy co? – zdziwił się Semen.

– Pierdoły – parsknął trzeci niedźwiedź głosem Józefa. – Śni nam się pewnie.

– Tu widzicie trzy prawdziwe yeti – powiedział Jędruś do zgromadzonych na targu baców. – Za flaszkę pofikają koziołki.

Puścił w obieg kapelusz, a gdy napełnił się drobnymi, podał Jakubowi przez kraty butelkę śliwowicy.

– Koziołki? – zdziwił się egzorcysta. – Debilny sen.

– Sen czy nie, napijmy się – zaproponował Semen. Osuszyli butelkę błyskawicznie, a potem, ku uciesze gawiedzi, faktycznie podokazywali trochę. Potem była kolejna butelka. I banany na zagrychę. Wreszcie nieubłaganie nadszedł sen.

– No to mamy niezły utarg. Sto dwadzieścia złotych za kilka godzin nieskomplikowanej pracy – Wielki Grafoman przeliczył stos monet. – Jak się będziemy dzielić?

– Publika dała sto dwadzieścia, ale na wódę dla eksponatów wydaliśmy sto sześćdziesiąt – parsknął Jędruś. – Wiesz, pisarz, nie powiem, niegłupio to sobie wymyśliłeś, ale trochę przeszacowałeś ekonomiczną stronę zagadnienia…

– No fakt… – Grafoman rzucił na stół brakujące 40 złotych. Jakoś nie miał ochoty na ciupagę w głowie… – To co, zwijamy interes?

– Zwijamy. Nie miej do nas żalu. Po prostu fajnie było, ale się nie łopłaca. Chodźta na piwo…

– A co z tymi yeti?

– A pośpią pewnie do jutra. Wywalmy ich do jakiegoś rowu, klatkę trza łoddać…


Jakub ocknął się na skraju łąki. Męczył go kac gigant.

– Ale miałem fajny sen – powiedział do kumpli. – Śniło mi się że jestem niedźwiedziem i sztuki w klatce pokazuję…

– Kurde – mruknął Józef. – Nadal wyglądamy jak niedźwiedzie…

Faktycznie, stroje solidnie przylepione klejem trzymały się fest.

– To chyba nie był sen – Semen popadł w zadumę.

– Wiem, to była wakacyjna przygoda! – rzucił odkrywczo.

To wyjaśnienie jakoś wszystkim przypadło do gustu.

– To co robimy? – zapytał Jakub. – Zdejmujemy z siebie te łachy?

– Poszukajmy jakiegoś zamku – zaproponował Semen.

– Będziemy straszyć turystów…


Wielki Grafoman z zadowoleniem rozejrzał się po zrujnowanym dziedzińcu zamku. Usiadł wygodnie na cembrowinie zasypanej studni.

– Cisza i spokój – powiedział sam do siebie. – Żadnych turystów, żadnego yeti…

Otworzył kajet i zaczął skrobać z mozołem: Zwaliska prastarej fortecy porastała cisza gęsta jak krzaki… Skreślił.

– Źle – mruknął.

… oplatała cisza zawiesista jak mgła. – nagryzmolił.

– A może…

… miękka jak śmietana.

Napisawszy zdanie possał koniec długopisu. Natchnienie jakoś uleciało. Łyknął kapinkę dopalacza i starannie zatkał piersiówkę. Nieoczekiwanie, gdzieś z tyłu, dobiegła go słaba woń jakby butaprenu. Nie zdążył się odwrócić, gdy owłosiony kułak zamalował go w łeb.

– Hy, frajer flaszkę miał – ucieszył się Jakub wyjmując z bezwładnych palców twórcy butelkę. – To co, chłopaki, wypijemy, a potem pozwiedzamy ruiny i poszukamy skarbów?

Semen i Józef uśmiechnęli się szeroko pod maskami. Na szczęście butapren już puszczał…

– A co z tym ścierwem? – stary kozak popatrzył na powalonego.

– A może przebierzemy go w góralski strój i zamkniemy tam? – Józef wskazał niewielką niszę osłoniętą kratą. – A turystom powiemy że to prawdziwy zbójnik. I forsa za oglądanie wpadnie…

– Charoszaja idea – ucieszył się Semen. – W końcu jakoś trzeba zarobić na wakacje…

Загрузка...