Spotkanie z narodem

W domu Wielkiego Grafomana zadzwonił telefon. Grafoman oderwał się od pisania 37 tomu swojej sagi i leniwie sięgnął po słuchawkę.

– Halo? Czy to Wybitny Pisarz? z Warszawy? – zaskrzeczał po drugiej stronie jakiś głos.

– Tak – oświadczył z godnością Grafoman. – A kto pyta?

– Józwa Bardak, nieważne, jest robota.

Brwi literata uniosły się lekko do góry. Robota… Przydałby się drobny zastrzyk gotówki. Na koncie bankowym pozostało tylko 17 złotych, a i w portfelu nie było lepiej.

– Za ile? – zapytał konkretnie.

– No, z kuzynami śmy się na tysiąc zrzucili – głos rozmówcy zdradzał zażenowanie.

– Mało – skwitował konkretnie artysta. – Zazwyczaj tyle biorę za stronę – zełgał.

– O kuźwa – jęknął rozmówca. – E, to zadzwonim do kogo innego…

Włosy na głowie grafomana stanęły dęba. Nadludzkim wysiłkiem woli stłumił panikę.

– Zaraz, zaraz – powiedział. – Po co ten pośpiech. Mówię zazwyczaj, ale jeśli robota nietrudna, to trochę mogę opuścić.

– Chcielimy zamówić tekst o takim jednym kaprawym typie, który wchodzi nam w drogę…

– Brzmi faktycznie nie bardzo skomplikowanie – mruknął. – Musiałbym pewnie przyjechać na miejsce…

– No właśnie. Wszystko gotowe, tylko łazić po wsi i zbierać materiał…

– Dobrze, a co to za wieś?

– Wojsławice w powiecie chełmskim… Przez plecy grafomana przebiegł dreszcz.

– O nie – jęknął, – tylko nie Wojsławice. Tam jest pełno meneli!

– Nie bój dupy, pisarz. Najgorsi menele w okolicy to my…


Wielki Grafoman wysiadł z pekaesu i zaciekawiony rozejrzał się wokoło. Stał przed niebrzydkim domem towarowym, po drugiej stronie ulicy ciągnął się rząd estetycznych pawilonów, które może należałoby w przyszłości odmalować. Przeszedł kilka kroków. Dom z podcieniem, o elewacji wyłożonej łupanym kamieniem, dalej lśniące nowością trzy domki wbudowane w pierzeję dawnego rynku… Chodniki były świeżo zamiecione. Otarł pot z czoła, słoneczko przygrzewało. Zasiadł na ławeczce i rozejrzawszy się wokoło, zaczął pisać w kajecie:

Wojsławice po całonocnej ulewie prezentowały się jeszcze gorzej niż zwykle. Bryzgi błota z licznych dziur na jezdni zasychały powoli na szarych od brudu, poprzekrzywianych ścianach. Szosę gęsto znaczyły krowie placki, a ich woń walczyła o lepsze ze smrodem przydomowych wygódek i kup śmieci wyrzuconych na ulicę… Na przystanek przed ruiną, która kiedyś była domem towarowym, wtoczył się ze chrzęstem dawno nie smarowanych osi, zardzewiały pekaes.

Ulicą nadszedł malowniczo oberwany typek w powyciąganym dresie adidasa. Towarzyszyła mu ponura, niedorozwinięta dziewczyna, uzbrojona w kij bejsbolowy, wystrugany zapewne ze styliska łopaty. Jej krzywe zęby…

– Pan Pisarz? Marcin Bardak – przedstawił się człowiek w garniturze. – Mój brat dzwonił. Przepraszamy za spóźnienie. Gosia, kwiaty dla pana.

Towarzysząca mu urocza szesnastolatka wręczyła grafomanowi trzymany w ręce bukiet róż.

– Miło nam powitać pana w naszej wsi – powiedziała, obdarzając go uśmiechem perłowobiałych ząbków…

– Ach dziękuję.

– Zapraszamy na mały poczęstunek, a potem pojedziemy sobie obejrzeć obiekt pańskiej pracy – zaproponował przewodnik.

– Z przyjemnością. Poprowadzili go naprzód.

Knajpa – ponury loch o pokrytych grzybem ścianach – powitała ich smrodem dawno nie sprzątanego ludzkiego chlewu. Na odrapanych stolikach nakrytych gazetami stały opróżnione kufle, wokoło rozwaleni na krzesłach spoczywali rozmaici menele. Z zaplecza dochodziła obrzydliwa woń, jak gdyby ktoś smażył flaki na zużytym oleju silnikowym…

– Bardzo dobra ta golonka – powiedział grafoman odsuwając talerz, na którym spoczywała wielka, ogryziona kość. – Jeszcze jedno piwo – poprosił ajenta.

– A więc porozmawiajmy o zleceniu.

– Nasza rada rodzinna – Gosia uśmiechnęła się czarująco, – postanowiła, że wynajmiemy pana. Chcemy, aby napisał pan opowiadanie, może cykl opowiadań o jednym naszym sąsiedzie… Przydałoby się go maksymalnie obsmarować, tak żeby nie zostawić suchej nitki…

– Rozumiem – kiwnął głową i wypił jeszcze kilka łyków złociste poranki

– Opowiadania najlepiej byłoby puścić w jakimś czasopiśmie, które ma duży nakład – zaproponował Marcin. – Tak, żeby cała Polska czytała i aż jęknęła ze zgrozy…

– Myślę, że to da się zrobić… Mam dojścia w kilku periodykach literackich – pochwalił się Grafoman.

Faktycznie, była taka trzeciorzędna gazetka dla miłośników SF, w której czasem z litości publikowali jego wypociny…


Samochód, kupa zardzewiałych blach, nie wiadomo jakim cudem trzymających się jeszcze powyginanego podwozia, parsknął. Z rury wydechowej kapnęło kilka kropli niedopalonej benzyny. Silnik zawył ponuro, po czym wehikuł ruszył naprzód. Po obu stronach drogi ciągnęły się rzędy walących chałup. Krzywe płoty chroniły błotniste podwórka przed wzrokiem obcych. Kierujący wozem z wielkim trudem wymijał licznych pijaków ciągnących szosą w stronę miasteczkowej knajpy. Co chwila któreś koło wpadało w jedną z licznych dziur ziejących w starym, popękanym asfalcie. Szary jesienny deszcz bezlitośnie zacinał w brudne, popękane szyby…


– Tutaj mieszka to ścierwo – Marcin zatrzymał samochód na polnej drodze, wysoko nad wsią. Wysiedli. Czerwone daewoo tico przyjemnie wyglądało na tle wyzłoconych pszenicą pól… Grafoman wbił chciwie wzrok w gospodarstwo odwiecznego wroga Bardaków. Nieduża chałupka lśniła bielą akrylowych tynków, słońce połyskiwało w świeżo umytych szybach. Klomb z niewielkim oczkiem wodnym odbijał lekkie, białe chmurki, sunące po błękitnym niebie. Gospodarza chyba nie było, bo jasne, sosnowe drzwi domu były zamknięte, a nad kominem nie unosił się dym. Jasnobrązowa klacz skubała trawę.

– Da pan radę to odpowiednio opisać? – zapytała Gosia z frasunkiem. – Ten koleś nazywa się Jakub Wędrowycz.


– Plugawa siedziba Jakuba Wędrowycza ozdabiała Stary Majdan niczym trujący grzyb ścianę. Poprzekrzywiana ze starości chałupa…

– Nie, źle – mruknął.

Chałupa poprzekrzywiała się ze starości. Spomiędzy belek sterczały resztki słomy i pakuł, którymi gospodarz uszczelniał co większe szpary. Po drugiej stronie podwórza chyliły się ku ziemi ruiny zabudowań gospodarskich, stodoły i obory… Wgłębi, przywiązana do rachitycznej jabłonki, mokła na deszczu stara, wyleniała klacz. Nieszczęsne zwierzę ubłocone było od pęcin po chrapy. Pod pokrytą liszajami skórą można było policzyć wszystkie żebra. Przechodzący drogą weterynarz westchnął ciężko. Od roku usiłował przekonać gospodarza, że cierpiące straszliwie zwierzę należy natychmiast dobić…


– Brawo – westchnęła w uniesieniu dziewczyna. – Pan to ma prawdziwy talent!

– Sekundkę, to jeszcze nie wszystko – uśmiechnął się mile połechtany.

– No to gadaj.


– Nad dołami na odpadki unosiła się upiorna woń padliny, ekskrementów ludzkich i zwierzęcych oraz zgniłych kartofli. Ale nawet ona nie mogła zabić smrodu bimbru. W głębokiej piwnicy Jakub przepuszczał właśnie przez aparaturę kolejne sto litrów buraczanego zacieru.

– Klasa – powiedział z uznaniem Bardak. – Pan jest naprawdę wart tych pieniędzy…

– Muszę jeszcze zobaczyć tego całego Jakuba – stwierdził Grafoman. – No, żeby go dobrze opisać…

– O tej porze zazwyczaj bywa w pubie – wyjaśniła Gosia. – Ale lepiej, żeby nie widział nas razem, bo czegoś się domyśli…

Podjechali pod niewielki, uroczy lokal przy zakręcie szosy. Dziewczyna zajrzała do środka przez okno.

– Jest – wskazała, – to ten w czarnej jeansowej kurtce…

– Dobrze. W takim razie wejdę, zamówię piwo i poobserwuję go przez chwilę…

– To my się już zmywamy – mruknął Bardak. – Przystanek PKS jest tam – wskazał wiatę majaczącą w odległości nie większej niż sto metrów. – Parę minut po czwartej jest pekaes do Lublina.

– Ok. – Pisarz spojrzał na zegarek. – To mam dwie godzinki.

– Świetnie. Tu są pieniądze. – Dziewczyna podała mu zwitek stuzłotówek. – I proszę pamiętać, ma być wyjątkowo plugawym degeneratem…

– Załatwione – grafoman uśmiechnął się szeroko. Pojechali a on wszedł do lokalu.

Podłoga posypana była dawno nie zmienianymi trocinami. W powietrzu unosił się ciężki dym z papierosów najpośledniejszego gatunku. Przy odrapanym barze, zbitym byle jak z płyt pilśniowych, sterczał Jakub Wędrowycz. Łapcie z opony traktorowej, powyciągane spodnie od ortalionowego dresu oraz czarna esesmańska kurtka dopełniały jego stroju. Wodnistobłękitne oczka, osadzone w porośniętej szczeciniastym zarostem twarzy, spoczęły na przybyszu. Potężne łapska zacisnęły się w pięści. Człowiek, który wszedł do knajpy z pewnością nie był tutejszy. A przecież na drzwiach umieszczono lojalne ostrzeżenie „Witamy w krainie, gdzie obcy zginie”…

– Rany Julek! – wykrzyknął Jakub. – Przecież to Wybitny Pisarz!

Grafoman skulił się w sobie.

– My się znamy? – zagadnął ostrożnie.

– Jasne, doktorku, widziałem cię na wieczorku literackim w zeszłym roku w Lublinie. Czytałem wszystkie twoje książki. Są znakomite. Siadaj. Barman! Dwa piwa, ja stawiam…

Zasiedli.

– Cóż sprowadza tak wybitnego twórcę w nasze strony? – zapytał tubylec.

– A tak sobie podróżowałem i wdepnąłem tylko wypić piwo przed dalszą drogą

– Rozumiem.

Stuknęli się kuflami i wypili po łyku browaru.

– Świetnie że cię widzę – ciągnął bimbrownik. – Zaświtał mi taki pomysł. Ty sporo piszesz różnych opowiadań… A ja mam problemik mały. Są tu tacy dranie, którzy bez przerwy podkładają mi świnię. Nie dałoby się ich jakoś opisać? Oczywiście… wiesz, żeby wyszli w książce na drani, bydlaków, brudasów, alkoholików… Bardaki się nazywają. Jak jechałeś przez Witoldów, to pewnie widziałeś ich gospodarstwo, takie nowoczesne, obory, silos, biały dom z czerwonym dachem…

– Aha – przytaknął grafoman. – Zwróciłem uwagę.

– To gdybyś pisał, to niech to ich gospodarstwo będzie takie, no wiesz, zapuszczone, ruiny, zardzewiałe maszyny, umorusane błotem bachory…

– Myślę, że to da się zrobić – powiedział ostrożnie.

– Wiedziałem, że się dogadamy. – Jakub klepnął go po ramieniu. – To na ewentualne koszta. – Wcisnął mu do kieszeni grubaśny zwitek pieniędzy. – To co, jeszcze jednego na drogę?


Dzień był paskudny, w sam raz na walną bitwę. Szambiarka Bardaków, ubezpieczana przez traktor, wjechała na podwórze. Zwalił się cały klan. Co najmniej dwunastu chłopa. Wszyscy uzbrojeni byli po zęby… Oto nadeszła chwila ostatecznej rozprawy. Jakub dopił słoik mętnego bimbru.

– Sporo ich – mruknął Semen. – Może być naprawdę gorąco.

– Spokojna marchewka – odparł Wędrowycz, podnosząc burą szmatę, która dotąd nakrywała garnek z granatami. – Chcą wojny, to będą ją mieli…

Загрузка...