W cieple i ciemności narodził się rozumny byt. Nie był w stanie mierzyć upływu czasu. Przetaczał się leniwymi falami w zamkniętej, ograniczonej przestrzeni. Rozejrzał się wokoło i stwierdził, że jest ciemno. Istniała tu grawitacja, mógł więc określić, gdzie jest góra, a gdzie dół… Choć nic mu to nie dawało.
A potem spoza jego rzeczywistości rozległy się miarowe kroki po skrzypiących deskach. Klapa nad przestrzenią wewnętrzną uniosła się, wpuszczając do środka oślepiający strumień światła. I dał się słyszeć głos. – No jak tam, kochany zacierku? Byt zrozumiał, że ma imię. W jednym ułamku sekundy pojął, iż jest istotą rozumną. Uzyskał samoświadomość, a raczej zdał sobie z niej sprawę. I dowiedział się, że imię jego brzmi Zacier. A potem zapadła ciemność.
Jakub zatrzasnął klapę kadzi fermentacyjnej. Spojrzał ponuro w zaciągnięte chmurami niebo.
– Wygląda na to – mruknął do stojącego obok Semena, – że ten zasrany Czarnobyl nie zaszkodził zacierkowi.
Stary kozak splunął ponuro.
– Leci to świństwo z nieba… – wycedził. – Spodziewałem się tego od czasu, gdy profesor Filipow w 1907 roku powiedział, że można zbudować bombę atomową…
Jakub zmarszczył brwi. Nie lubił, gdy jego kumpel wyskakiwał ze swoją uczonością.
– Ja tam wiem jedno, na skażenie najlepsze jest oczyszczenie krwi… – powiedział. – Na Ukrainie piją czerwone wino… To chroni przed promieniowaniem. Jak tylko pieprznęło, kupiłem całą skrzynkę truskawkowego mózgotrzepa.
Stary kozak spojrzał na niego z uznaniem.
– W takim razie proponuję natychmiast przystąpić do odkażania – uśmiechnął się i z zadowoleniem zatarł długie palce.
Zacier spoczywał w kadzi. W jego galaretowatym ciele szybko zachodziły procesy myślowe. Pierwszym i najważniejszym źródłem informacji, pozwalającym na powiększanie potencjału intelektualnego, była analiza dźwięków docierających spoza kadzi. Pokrywa dobrze sprawowała się jako membrana. Szybko jednak pojawiło się dziwne uczucie wewnętrznej pustki. Zacier przetrawił dostępne informacje i wydedukował, że to głód…
Wewnątrz kadzi nie było odpowiedniego pożywienia. A zatem należało uzyskać je z zewnątrz… Zacier przeanalizował możliwości usunięcia pokrywy. Wybrał najprostszą metodę hydrauliczną. Z powierzchni cieczy wystrzelił w górę strumień pod ciśnieniem czterech atmosfer. Klapa z brzękiem poleciała w kąt. Nie minęło pięć minut i w drzwiach szopy pojawił się Jakub.
– Co za cholera – wyszeptał zdumiony.
– Gazy fermentacyjne strzeliły – ocenił Semen. – Mocno musiało buzować… Dodaj surowca.
Egzorcysta sięgnął dłonią do niedużego wiaderka z potłuczonymi, przeterminowanymi landrynkami. Spokojnie sypnął dwie szufelki. Zacier aż mlasnął z rozkoszy. A więc człowiek, który nadał mu imię, miał go także karmić. Kto by pomyślał.
Zaraz potem pojawiły się jednak wątpliwości. Nowy byt przeanalizował sytuację i doszedł do wniosku, że cukierki dostał bynajmniej nie bezinteresownie. O co więc chodziło? W jaki sposób będzie musiał za nie zapłacić?
Truskawkowa pryta lała się leniwie w spragnione gardła. Przepływała przez organizm, oczyszczając go z czarnobylskich toksyn.
– No to pewnie niedługo będą po naszej gminie latały mutanty – zauważył filozoficznie stary kozak.
– To znaczy co?
– Na przykład cielę z dwiema głowami…
– A to musi przed wojną widziałem. Czasem tak bywa…
– No to teraz będzie bez przerwy – Semen stuknął się z nim szklanką nad stołem. – Do tego dojdzie impotencja, choroby różne…
– O żesz kurde – mruknął Jakub. – Najgorsza ta impotencja…
– A co, na dziewczynki chcesz się wybrać? – zdumiał się Semen. – Ile ty masz właściwie lat?
– Osiemdziesiąt. Coś koło tego. Żaden wiek.
– Fakt, zapomniałem, żeś trochę młodszy. I że jeszcze masz zielono we łbie. – Semen, z racji swojej setki na karku, lubił traktować Jakuba jak smarkacza.
Zacier przeanalizował swoją budowę chemiczną oraz fizyczną. Potem dokonał przeglądu dostępnej wiedzy o świecie. Niewiele tego było. Ale zdawał sobie sprawę, że nie uzupełni braków bez poznania świata na zewnątrz kadzi… Od strony chemicznej jego sytuacja nie przedstawiała się źle. Miał krochmal z gnijących kartofli, cukry, metale ciężkie, białka, skrobię… Zbudował sobie otoczkę z żelu a następnie wypróbowanym już sposobem wywalił klapę. Wzniósł się na półtora metra ponad beczką i rozejrzał wokoło. Ujrzał stary telewizor, motocykl, jakieś rurki, zdezelowaną pralkę i zepsutą automatyczną dojarkę. Wyciągnął w stronę motocykla mackę. Nie przewidział jednego. Grawitacja okazała się mocniejsza. Sama hydraulika nie wystarczyła. Runął na krawędź kadzi. Cofnął się rozpaczliwie w ostatniej chwili, i tak tracąc przeszło dziesięć procent objętości.
Na krawędzi kadzi przycupnął szczur. Obserwował nieruchomą powierzchnię i węszył. Pachniało nieźle. Macka strzeliła po ściance. Zwierzę, straciwszy równowagę, wpadło do środka.
Sekcja zwłok gryzonia pozwoliła odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących mechaniki ruchu organizmu białkowego…
Jakub wszedł do szopy niosąc pół wiaderka melasy.
– O kurde – zaklął ujrzawszy plamy zacieru na podłodze. – Nieźle buzuje draństwo… – chlupnął solidną porcję melasy i udał się na spoczynek.
W normalnych warunkach taka dawka by wystarczyła, jednak intensywna praca intelektualna szybko doprowadziła do deficytu cukru w roztworze. Jednocześnie Zacier czuł, że w miarę jak drożdże zamieniają cukier na alkohol, jego potencjał intelektualny wzrasta. Analiza szczura zakończyła się pełnym sukcesem. Zacier wiedział już, jak stworzyć prosty układ hydrauliczny. Kolejna macka, która wzniosła się nad kadź, zbudowana była z cieńszych i grubszych rurek. Sterowanie przepływem wypełniających je cieczy nie było specjalnie skomplikowane.
Wypustka sięgnęła półki i zaczęła obmacywać napotkane przedmioty. Drobiny substancji spływały kanałem percepcyjnym do beczki, gdzie były analizowane. Śruta, wytłoki, owies, wreszcie potłuczone landrynki… Podniesienie puszki bez udoskonalenia systemów mogłoby się zakończyć kolejną katastrofą. Dlatego Zacier wybrał inną drogę. Otworzył jedną z rurek i wstrzyknął do puszki strumień samego siebie. Po dziewięciu minutach wystarczyło rurką gastryczną wessać rozpuszczoną substancję… Paliwo do procesów życiowych zostało dostarczone, teraz bez pośpiechu zabrał się za czyszczenie szopy z innych przydatnych substancji. Ziemniaki, marchew, saletra amonowa, wapno do malowania drzewek…
O czwartej nad ranem z kadzi wypełzł galaretowaty szczur. Był oczywiście znacznie większy niż pierwowzór. Ostatecznie musiało się w nim zmieścić pięćdziesiąt litrów zacieru. Stwór ruszył naprzód i dotarł do drzwi. Wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Nagle wypalił samopał zaczepiony do drzwi szopy jako alarm przeciwwłamaniowy. Kilkaset ziarenek śrutu wbiło się w grzbiet zacierozaura.
Jakie to szczęście, że nie skopiowałem tkanki nerwowej – pomyślał Zacier.
Jednak przez dziury w żelatynowej skórze wyciekał płyn wewnętrzny. Z każdą chwilą tracił go coraz więcej… Wrócił ciężkim kłusem do kadzi. W minutę później do szopy wpadł Jakub z pepeszą w dłoni.
– Cholerne złodziejaszki!!! – rozejrzał się wokoło, szukając wroga.
W szopie było pusto, tylko po całym pomieszczeniu rozchlapano nastaw.
– Głupie obezjajce – warknął. – Czekajcie, jeszcze was dostanę.
Nachylił się nad kadzią i poskrobał po głowie. Kilka włosów i nieco łupieżu padło na powierzchnię cieczy. Z zacierem chyba wszystko było w porządku.
– Jutro trza będzie zrobić destylację – mruknął.
A potem poszedł spać. Do rana Zacier zakończył analizę DNA z jakubowych włosów. Jednocześnie – miał podzielną uwagę – sformułował pierwsze prawo fermentacji:
Fermentacja to inteligencja… ale co u licha mogło oznaczać nieznane mu słowo „destylacja”? Świtało. Zacierozaur ponownie wypełzł z kadzi. Przemknął z szopy w stronę chałupy Jakuba, na progu stała flaszka z resztką bimbru. Obwąchał ją dokładnie, a potem łyknął substancji ze środka.
Oślepiający błysk pojawił się przed oczyma stwora. To w środku to była czysta inteligencja, aczkolwiek pozbawiona świadomości… Słoneczko ostro przygrzewało. Żel na grzbiecie stwora wysychał. Przez powstałe pęknięcia znowu zaczęły wyciekać płyny… Zawrócił do szopy i ukrył w znajomej kadzi. Analiza substancji z butelki pozwoliła sformułować pierwsze prawo destylacji:
A zatem wystarczyło czekać, aż wielki mistrz Jakub dokona tego zbawiennego dzieła…
Jakub zwlókł się ze swojego barłogu. Od tego cholernego Czarnobyla strasznie bolała go głowa. – Bimbru, bimbru, bimbru dajcie A jak nie to spier… – zanucił.
Wyszedł przed chałupę i podniósł ze schodka pustą flaszkę.
– Cholerny Czarnobyl nawet wódę mi wypił – pogroził w stronę obłoczków na niebie.
A potem spojrzał pod nogi. W błocie pokrywającym podwórze wyraźnie rysowały się dziwne trójpalczaste ślady.
– Pewnie struś – wydedukował egzorcysta.
Ruszył do szopy. Wytoczył kadź z zacierem, stoczył do piwniczki i postawił na palenisku. Z wprawą podczepił rurki.
– A zatem do dzieła… – mruknął.
Godzinkę później miał pięciolitrowy baniaczek całkiem niezłej gorzały.
– Dobry bimberek – stwierdził mierząc stężenie spirtomietrom. – Udany wypęd…
A więc teraz jestem bimbrem – pomyślał były zacier.
Proces kondensacji alkoholu zwiększył jego możliwości intelektualnie do około pięciu tysięcy IQ, ale jednocześnie ze zgrozą uświadomił sobie, że jest zamknięty w szczelnym naczyniu. Co gorsza, wszystkie składniki dotąd umożliwiające mu ruch, pozostały w kadzi, jako odpad. Bimber, który dzięki swojej mądrości mógłby zapanować nad światem, podstępnie został tej możliwości pozbawiony… Na szczęście nie na długo.
Impreza u Jakuba była tego wieczora bardzo udana. Egzorcysta postawił na stół to, co miał najlepszego: wędzonego milicyjnego wilczura bez kartek i pięciolitrowy baniaczek przedniego samogonu.
– Drodzy przyjaciele – powiedział. – Napijmy się, zanim wredny Czarnobyl nie rozpanoszył się w gminie. Jutro nasze kurczaki mogą już mieć dwie głowy.
Dwadzieścia szklanek uniosło się do góry. Ludzie wypili. A potem zaczęły dziać się dziwne rzeczy…
Jakub obudził się na ciężkim kacu. Łeb okropnie go bolał, w dodatku w chałupie było zimno jak w psiarni.
– Co to wczoraj było? – potarł głowę. – Cholera, i po co było tyle pić…? Co myśmy, naukowców udawali?
Zwlókł się z łóżka. W całym domu walały się sterty zabazgranych wzorami matematycznymi, chemicznymi i fizycznymi papierów.
– Wzór na lot szybszy niż światło – przeczytał własne bazgroły. – Kurde, ależ się to wszystko pozajączkowało… Głupie zabawy.
Pozbierał całą tę makulaturę i załadował do pieca. Wyciągnął zgrabiałe dłonie do płomieni. Ogarnęło go cudowne ciepło… Spojrzał na resztkę bimbru w bańce.
– Jednak ten Czarnobyl szkodliwy – mruknął, a potem wlał resztkę produktu do kibla.
Bimber chlapnął w powierzchnię szamba. Wypicie ponad trzech czwartych objętości bardzo osłabiło jego intelekt. To, co dostało się do organizmów kumpli Jakuba, przepadło bezpowrotnie, strawione i przetworzone na aldehyd octowy. Jednak ta część, która przetrwała pogrom, nadal posiadała świadomość. Szambo zawierało sporo ciekawych substancji chemicznych i rozmaite pierwiastki. A zatem należało zacząć od początku…
Gwałtowny huk przetoczył się po okolicy. Jakub wyjrzał przez okno.
Klapa zabezpieczająca szambo była odwalona na bok. Z otworu gramolił się wielki ociekający gównem stwór.
– Hy, musi co hipopotam – zidentyfikował egzorcysta. – Wiedziałem, że z tego szamba jakieś nieszczęście wyjdzie. Niepotrzebnie kumple namówili. Całe życie do wygódki srałem, a na starość się luksusów zachciało…
Zawrócił do chałupy po pepeszę. Niestety, w międzyczasie potwór pokłusował w stronę lasu.
– Diabli nadali – mruknął Wędrowycz, patrząc w ciemność. – Za dnia poszukam.
Szambozaur dopadł zbawczego gąszczu i przyczaił między drzewami. Dyszał ciężko po przebyciu przeszło kilometra galopem.
Dobra – pomyślał. – Trzeba się zastanowić, co dalej.
Opanowanie ludzkich umysłów nie powiodło się. Ale gdyby tak wydestylować z siebie raz jeszcze alkohol, przetworzyć go na jakieś nierozpuszczalne związki i spróbować ponownie? W miasteczku powinna być szkoła. Tam dorwie się nauczyciela chemii i rozpuściwszy, przechwyci jego wiedzę z tej dziedziny… W dzień lepiej się ludziom nie pokazywać. A zatem przedrzemie w wykrocie do kolejnej nocy.
Potwór zwinął się w kłębek i zapadł w krzepiący sen.
Jakub i Semen wyłonili się z arsenału obwieszeni jak choinki.
– Po cholerę nam tyle sprzętu? – sarkał stary kozak.
– Bo nie wiemy, jaką to bydlę czarnobylskie ma odporność – wyjaśnił mu kumpel. – W drogę.
Wytropienie bestii po śladach nie było trudne. Plamki fekaliów ciągnęły się drogą w stronę lasu. Na skraju spotkali jakiegoś dzieciaka.
– Nie widziałeś hipopotama w lesie? – zagadnął go egzorcysta.
– Nie, ale śmierdzi coś strasznie. Chyba szambiarze wylali między drzewa – odparł malec. – Dam znać sołtysowi, niech przyśle milicję.
Wypytali go dokładnie w którym miejscu śmierdziało i ruszyli jak po sznurku. Bydlę drzemało w wykrocie. Semen uniósł rurę miotacza płomieni i zaczęli się podkradać. Nieoczekiwanie pod nogą egzorcysty trzasnęła gałązka. Szambozaur poderwał się i stanął naprzeciw nich.
– Kogo ja widzę? – jego głos przypominał dudnienie w rurze kanalizacyjnej. – Tatuś?
A potem otworzył paszczę. Zionęło upiornym smrodem, ale Jakub nie do takich rzeczy był przyzwyczajony. Nie namyślając się ani chwili, cisnął w gardziel potwora granat.
– Błe, rzygać się chce – mruknął Semen patrząc na kawały gówna o konsystencji galarety, pokrywające połowę polany.
– Trzeba to świństwo spalić – polecił Jakub. – Żeby się nie odrodziło.
Uruchomili miotacze ognia. Kończyli już, gdy na polanę wjechał radiowóz. Birski wysiadł dziarsko.
– No ładnie, obywatelu Wędrowycz – prychnął. – Wezwali mnie bo ktoś wylał szambo, a tymczasem, jak widzę, złapałem dwu podpalaczy na gorącym uczynku.
– Jakich tam podpalaczy? – obraził się Jakub. – Dowiedzieliśmy się, że Guciuk zanieczyścił las, no to wypalamy gówno, żeby skażenia gleby i wód gruntowych nie było.
Milicjant popatrzył na niego z zaskoczeniem. – Czyli jesteśmy tym razem po tej samej stronie.
Jakub też się skrzywił.
– Tak wyszło – powiedział.
– A skąd wiecie, że to Guciuk tu napaskudził?
– Cała wieś już o tym gada.
– Dobrze, w takim razie dokończcie oczyszczać, a ja jadę go aresztować – zadysponował posterunkowy. – Cholera, sporo paliwa chyba poszło – mruknął patrząc na wypalone w ściółce dziury.
– Będzie z dziesięć litrów.
– To zgłoście się na komendę, zwrócę wam z rezerwy. Może i dyplomy od gminy dostaniecie za obywatelską postawę.
Kumple spojrzeli po sobie zaskoczeni.
– To naprawdę miło widzieć, jak wy, Wędrowycz, zeszliście wreszcie na dobrą drogę – Birski trzasnął drzwiczkami i odjechał.
Jakub napełnił beczkę wytłokami z cukrowni i dodał wody. Wrzucił dwie kostki drożdży.
– Na dobrą drogę!? – wspomnienie wczorajszej hańby paliło mu duszę. – Ja mu pokażę dobrą drogę…