Zamek

Pociąg pędził przez zamieć z oszałamiającą szybkością. Reflektory wyławiały z mroku tumany śniegu. Gdzieś w połowie składu nieoczekiwanie otworzyły się boczne drzwi. Ciemny kształt oderwał się od wagonu i przeleciawszy w powietrzu kilkanaście metrów zarył artystycznie w zaspę. Konduktor zatrzasnął drzwi. W ciągu kilkunastu sekund pociąg zniknął bez śladu w białym tumanie.

Zaspa drgnęła, śnieg nawiany wiatrem osypał się na dwie strony i na wierzch wygramolił się Jakub Wędrowycz. Pomasował obolały od kopniaka tyłek. – Czekaj cholero, już ja cię urządzę – mruknął. Złożył odpowiednio palce i wyszeptał w ciemność kilka słów po starocerkiewnosłowiańsku.

Dwadzieścia kilometrów dalej konduktor wszedł do ubikacji. Nieoczekiwanie sedes bluznął fontanną szamba, pokrywając go od stóp do głów fekaliami.

Jakub uśmiechnął się złośliwie, a potem rozejrzał wokoło. Sytuacja wyglądała niewesoło. Pole było cudownie puste. Nigdzie w oddali nie płonęło żadne światełko, mogące wskazywać na obecność ludzi, ciepła, schronienia, pożywienia i napoju.

– Aha – wydedukował Jakub.

Wiatr zawył triumfalnie.

– Rumunia – mruknął egzorcysta. – Dzicz. Cywilizacji nie ma. Trzeba się ratować suriwalcem.

Ruszył na oślep w lodowate piekło. Należy w tym miejscu wyjaśnić, skąd Jakub wziął się w środku zimy w środku Rumunii. Po prostu pewnego dnia odwiedził go znajomy dziennikarz i przy kilku butelkach jakubowych wynalazków opowiedział wrażenia z podróży na Bałkany. Jakuba zafascynowała informacja, iż w Rumunii wódka jest tańsza niż na Węgrzech woda mineralna. Fascynacja była tak silna, że po paru tygodniach duchowych rozterek egzorcysta wyruszył w podróż, żeby naocznie sprawdzić, czy to prawda z tymi cenami. Z zakupieniem w Warszawie biletu do Bukaresztu nie było problemu, natomiast zakupienie w Bukareszcie biletu do Warszawy przekroczyło możliwości językowe Jakuba. Podróż na gapę nie udała się, za sprawą wścibskiego rumuńskiego konduktora, który wykopał egzorcystę z pociągu. Ale przynajmniej cena wódki okazała się prawdziwa. Jakub wędrował niestrudzenie przez zaspy. Zaczynało mu być zimno.

– Oj, nie obejdzie się bez suriwalcu – mruknął. – Zastanówmy się logicznie. Ciało to woda i inne takie. Tak przynajmniej gada Semen, a on jest człowiekiem wykształconym. Wody tej jest, zdaje się, sto siedemdziesiąt procent. Woda zamarza, krew przestaje krążyć i od tego się umiera. Wodę w ciele można podgrzać, albo zapobiec jej zamarzaniu. Są na to dwa sposoby. Po pierwsze, woda posolona zamarza znacznie wolniej.

Zza pazuchy wyłowił plastikową butelkę węgierskiej wody mineralnej. (Był ciekaw co to za cudo, skoro jest droższa niż wódka w Rumunii i dlatego kupił na dworcu w Budapeszcie). Zerwał zębami plastikową nakrętkę i wypił kilka łyków.

– Złodzieje – stwierdził. – Niby mineralna a tu wcale minerałów nie czuć. Nawet nie jest słona!

Rzucił ją w ciemność.

– Istnieje druga metoda powstrzymania wody i innych cieczy przed zamarzaniem – powiedział w zadumie. – Jeśli do płynu hamulcowego w traktorze doda się alkoholu, to on wtedy nie zamarza.

Zza pazuchy wyłowił litrową butlę rumuńskiej wódki i zmienił skład chemiczny wody zawartej w jego ciele. Od razu poczuł się znacznie lepiej.

– W sztuce przetrwania ważne jest zdobywanie pożywienia – zacytował swojego wnuka Maciusia. – Z tym akurat nie będzie problemu.

Wyłowił z kieszeni tabliczkę czeskiej czekolady i zjadł ją razem z opakowaniem. Dochodziła dwudziesta gdy wreszcie natrafił na pierwsze ślady cywilizacji. Wdrapał się właśnie na sporą górkę, przed sobą spostrzegł kolejną, a na jej szczycie zamek.

– O cholera – wyraził zdumienie. – Niezły kurnik. Zbliżył się do budowli. Krata w bramie była opuszczona, ale wewnątrz, na starannie odśnieżonym dziedzińcu, parkowało kilkanaście luksusowych aut. Z podziemi dobiegały dźwięki muzyki. Jakub wyjął spod podeszwy buta żydowski włos i w niecałe pół godziny wypiłował sobie odpowiednią dziurę w kracie. Właśnie rozglądał się po podwórku, gdy ktoś pojawił się w drzwiach. Jakub schował się za najbliższą limuzyną. Nieznany wróg obszedł podwórze wokoło, a następnie ponownie zniknął wewnątrz budynku. Egzorcysta podniósł się i wówczas spostrzegł, że w drzwiach limuzyny od jego strony nie spuszczono bezpiecznika. Nacisnął na klamkę. Otwarte. Wpełzł do ciepłego, przestronnego wnętrza i wyciągnął się wygodnie na tylnej kanapie.

– Świat nie jest taki zły – stwierdził. – Odpocznę sobie trochę, a rano ruszę dalej. Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to zobaczę Papieża, a potem zabiorę się z polskimi pielgrzymami do kraju.

A potem odkrył dziwną skrzyneczkę. Otworzył ją z ciekawości i zamarł zdumiony. Wewnątrz skrzynki znajdowały się butelki w liczbie kilkudziesięciu. Były też szklaneczki. Jakub wyciągnął pierwszą flaszkę.

– Martini – przesylabizował. – Cholera, zupełnie jak na filmie.

Pociągnął z gwinta, po czym zainteresował się kolejną.

– Bacardi – wydukał. – To pewnie francuskie. Zawartość miała przyjemnie rozgrzewający smak. Następna butelka nosiła zagadkową nazwę Napoleon.

– To chyba ten król Francji, co go car ściął na gilotynie – wydedukował staruszek.

Napoleon przypadł mu do gustu. W bocznej skrytce Jakub odkrył cygara. Wybrał najgrubsze, przypalił i zaciągnął się porządnie. Walonki oparł o śnieżnobiały zagłówek siedzenia kierowcy.

– Tak się żyje, jak się ma pieniądze – mruknął sam do siebie. – Ja też mam pieniądze, a jakoś nie pomyślałem. Zaraz, co robili ci ludzie na filmie, com go u syna oglądał? Aha, drinki. Mieszali takie kolorowe.

Wziął wysoką szklankę.

– Zobaczmy. Na początek tego Napoleona. Teraz Martini, Bacardi i jeszcze jedno Martini, tym razem czerwone. A to co? Puszka Coca Coli. Napój amerykańskich imperialistów produkowany z rozgniecionej stonki ziemniaczanej. Przepiórki też jedzą stonki i są bardzo smaczne, znaczy Amerykańcy wiedzą co robią. No to dolejemy trochę coli. Wodą sodową nie ma co paprać, od tego napój traci procenty. Nie zaszkodziłoby oliwek.

Znalazł słoiczek i hojnie wsypał od razu połowę zawartości.

Lodu w walizeczce nie było, więc otworzył drzwi i zaczerpnął garść śniegu prosto z karoserii. Utoczył z niego kilka kulek i wrzucił do drinka. Zabełtał palcem, wypił zawartość duszkiem i połknął oliwki.

– Mnim. Małmazja. No to może teraz spróbujemy innej kombinacji. Likier czekoladowy, likier miętowy, wiskhy i Napoleon. Hmm… To jest gorsze. Aha, lodu nie dodałem. O, oliwki się skończyły. No to teraz… Co to? Malibu. Z palm? A, z kokosów. I jeszcze Martini. O! Ktoś tu zgubił flaszkę Smirnoffa. Dziadek opowiadał, że pijał to przed rewolucją. Wódka widać dobrego rocznika. Blady trochę ten drink. Co by tu jeszcze Chateau? Rocznik 1968. Młode winko. A w smaku? E, pryta truskawkowa lepsza, ale niech będzie. Niezła kombinacja. Znowu zapomniałem śniegu. A teraz spróbujemy tak. Red Rum, likier miętowy, cola, śnieg, cholera, jakieś brudy z karoserii, ale to nic, alkohol wszystko dezynfekuje. Co to, denaturat? Nie, to jakieś jagodowe. A to? Goldwaser? To chyba po żydowsku, jak Goldstein. Nigdy nie piłem żydowskiej wódki. Drink niczego sobie. Cholera, nie ma gołego spirytusu? To czym podnoszą moc?

Dochodziła północ, gdy Jakub, nieco wstawiony, opuścił limuzynę za potrzebą. Z piwnicy gdzieś pod zamkiem nadal dobiegały odgłosy muzyki.

– Imprezka jest? – zdziwił się egzorcysta. – I mnie, cholera, nie zaprosili?

Zawrócił do samochodu, ubrał się w znaleziony w bagażniku garnitur, przetarł twarz śniegiem i ruszył w stronę zabawy. Odemknął ciężkie dębowe drzwi i znalazł się w niewielkiej sieni. Prowadziły z niej schody gdzieś w dół. Widok sali zasłaniała kotara. Jakub odsłonił ją sobie ostrożnie i włosy stanęły mu dęba na głowie. Zawrócił do samochodu po okulary. Uzbrojony w optykę zajrzał jeszcze raz. Duża sklepiona piwnica przystrojona została na czarno. Na kamiennej posadzce w rytm muzyki tańczyli goście. Mężczyźni byli bladzi na twarzach, ubrani w czarne płaszcze lub fraki. Kobiety, także blade, jak upudrowane, nosiły suknie z dekoltami i peruki. Większość tańczących miała zęby wystające aż na brody. Inni mieli krótsze, widać było je tylko wtedy gdy się uśmiechali. Na ścianach wisiało kilka luster, ale odbijała się w nich pusta sala. Na honorowym miejscu wisiał portret hrabiego Drakuli. Tego typka Jakub poznał, bo widział go kiedyś na obrazku w książce. Wycofał się po cichutku.

– Wampiry. Zafajdane wampiry – mruknął. – Niech to cholera weźmie. Co najmniej czterdzieści sztuk. I co tu robić? Jestem ostatecznie egzorcystą. Ludzkość mi zaufała.

Zajrzał jeszcze raz. Jedyne wyjście z piwnicy prowadziło przez drzwi, którymi wszedł.

– Sukinsyństwo – stwierdził. – Można poczekać do rana aż posną, ale wtedy większość zwieje, bo jest tu najwyżej dziesięć trumien, a ich cała kupa. Zresztą samochody z przyciemnionymi szybami też nie bez powodu… Trzeba działać.

Rozejrzał się po podwórzu i spostrzegł nieduży dystrybutor paliwa. Pokręcił się po zamku i niebawem wrócił zaopatrzony w parciany wąż od hydrantu. Podczepił go jednym końcem do dystrybutora, a drugi spuścił w dół do piwnicy. Uruchomił maszynę. Benzyna popłynęła w dół rzeką. Z kawałka gazety skręcił ciasny zwitek i umoczywszy jego koniec w paliwie, odpalił od cygara. Stał przy drzwiach czekając. Nagle ze środka buchnął okrzyk. Ktoś zauważył, co się święci.

– Smażcie się w piekle, sukinsyny! – krzyknął po polsku i cisnął gazetę.

Podmuch wyrzucił go aż na podwórze. Poderwał się jednak niemal natychmiast i podbiegłszy do drzwi, zatarasowanych złomami kamienia ujrzał niespodziewany widok.

– Trzeba wiać – mruknął do siebie.

Popatrzył w zadumie na kratę w bramie. Wybrał solidnie wyglądającego jeepa cherokee i rozpędziwszy staranował kratę. Jeep rozwalił się przy okazji na kawałki. Egzorcysta wyczołgał się z wraku i zasiadł za kierownicą znajomej limuzyny. Urwał stacyjkę, spiął druty na krótko. Pożar oświetlał mu drogę.

Dwa dni później Jakub siedział w pekaesie pędzącym do Wojsławic. Pod pachą piastował walizeczkę ze smętnymi resztkami luksusowych alkoholi. Zapadał już w drzemkę, gdy niespodziewanie kierowca podkręcił nieco głośniej radio, żeby wysłuchać wiadomości.

– Służby bezpieczeństwa narodowego Rumunii nadal poszukują zwyrodniałego mordercy. Przypomnijmy, że w noc sylwestrową na północ od Bukaresztu zginęło trzydziestu młodych rumuńskich biznesmenów, bawiących się na balu zorganizowanym przez sponsorowane przez nich Towarzystwo Miłośników Księcia Vlada Palownika, bardziej znanego jako Drakula. Zwyrodniały bandzior, wykorzystując brak ochrony i odpowiednich wyjść ewakuacyjnych…

Jakub pociągnął sobie z plastikowej flaszki drinka.

– Niedobrze wyszło – zauważył. – Musiałem dać za mało Martini.

Загрузка...