Rosyjska Ruletka

Opowiadanie napisane wspólnie z Konradem T. Lewandowskim.


Redaktor naczelny Obleśnych Nowinek wyjechał akurat na urlop, więc przybyły z ulicy młodzieniec o wyglądzie przeuczonego wiecznego studenta, z rodzaju tych, co to w kółko zmieniają wydziały i nie mogą poprzestać na jednym ani nawet trzech fakultetach, został skierowany do jego zastępcy. Z równym skutkiem mógłby zostać wysłany na rozmowę ze ślepym o kolorach. Zastępca, pucołowaty człowieczek w drucianych okularach, z bokobrodami, był bez wątpienia wytrawnym potakiwaczem, jakich wielu wyprodukowała świeżo miniona epoka PRL-u, jednak rozmowa z interesantem zdecydowanie przerastała jego możliwości intelektualne. Zwłaszcza że wisiało nad nim widmo podjęcia samodzielnej decyzji.

– Może zaproponuje pan listę tematów, którymi chciałby się pan zająć? My rozpatrzymy i damy odpowiedź…

– A jakich tekstów potrzebujecie? – Młody człowiek zdecydowanie odmawiał okazania zrozumienia dla kompetencyjnej męki zastępcy naczelnego.

– Ma pan coś gotowego?

– Nie. Napiszę artykuł na wskazany temat – tłumaczył cierpliwie młodzieniec.

– Na każdy?

– Tak.

Pełniący obowiązki naczelnego ciągle nie rozumiał.

– Ale o czym chciałby pan pisać?

– A czego w tej chwili potrzebujecie?

– No, ale co chciałby pan nam zaproponować, panie…

– Tomaszewski. Radosław Tomaszewski…

– Skoro nie wie pan, co pan chce napisać… – Zastępca zmarszczył niskie czółko, omal mu druciane bryle nie spadły.

Powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że ma do czynienia z sabotażystą nasłanym przez konkurencję.

– Szukam pracy. – Młodzieniec zaczął z innej beczki.

– Aaa, to trzeba było tak od razu! Nie mamy wolnych etatów.

– Dlatego chciałbym zacząć od stałej współpracy. Czy macie zapotrzebowanie na jakiś temat?

– Nasi dziennikarze sami szukają tematów – odrzekł wyniośle zastępca naczelnego.

– Myślałem, że je wymyślają…

– Co proszę?

W tym momencie postanowiła interweniować sekretarka, przysłuchująca się rozmowie przez szparę w uchylonych drzwiach. Weszła do gabinetu i zaczęła coś szeptać szefowi do ucha. Do Tomaszewskiego dotarły słowa „stażysta”, „egzorcyzmy” i „lubelszczyzna”.

– Tak, ale przecież tamten nie wrócił… – zaoponował zastępca redaktora naczelnego Obleśnych Nowinek i w tym momencie w jego oczach zapłonął wreszcie błysk inteligencji. On i sekretarka jak na komendę spojrzeli na Tomaszewskiego i uśmiechnęli się czarująco…


Drzwi ozdobione sugestywnym napisem WITAMY W KRAINIE, GDZIE OBCY ZGINIE otworzyły się ze zgrzytem nigdy nieoliwionych zawiasów. Jakub oderwał mętne spojrzenie od kufla z perłą i popatrzył w stronę wejścia. W drzwiach stanęła wysoka sylwetka odziana w mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej wojny światowej.

Jakub rozpoznał we wchodzącym swojego druha Semena. Posunął się kawałek, robiąc miejsce na ukradzionej z parku ławce. Stary kozak zmrużył oczy podrażnione dymem papierosów najpośledniejszego gatunku.

Wnętrze knajpy, jak zwykle w dzień targowy, wypełniał tłum ludzi. Jedni oblewali udane interesy, inni przepijali zarobione pieniądze. Ci, którym handel poszedł kiepsko, pili na zeszyt. Teraz, trochę po północy towarzystwo osiągnęło odpowiedni stopień napojenia. Ajent za ladą z zadowoleniem liczył zyski. Tego dnia naprawdę poszaleli. Z płynnego towaru został mu tylko denaturat i truskawkowa pryta na siarce.

Semen z rozmachem klepnął koło Jakuba i wydobył zza pazuchy słoik po ogórkach. Przyjaciel ostrożnie przelał mu połowę zawartości swojego kufla.

– Co cię sprowadza? – zapytał.

– Ano, dwie sprawy. – Przybysz zdjął papachę i otarł rękawem czoło. – Duża i mała.

– No to zacznij od dużej – uśmiechnął się egzorcysta, pociągając łyk piwa.

Kozak też zwilżył gardło.

– Kudłacz znowu wlazł w szkodę – powiedział. – Ludziska ze Starego Majdanu cię szukali w tej sprawie.

– A ja, widzisz, tu na trochę zakotwiczyłem – powiedział Jakub. – Od czasu do czasu trzeba nerki popłukać…

– Kotwiczysz w tej knajpie już trzeci dzień – mruknął kozak. – Co zamierzasz z tym zrobić? O kudłaczu mówię…

– A co, beze mnie sobie nie poradzili?

– Pogonili go pochodniami, ale zaszył się w lesie i pewnie jeszcze wróci.

Egzorcysta kiwnął głową.

– Przelazł sukinkot przez wąwóz. Małpy nie upilnowali.

– Nie wiem, dawno nie zaniosło mnie do Dębinki – mruknął Semen. – Nie lubię tej krainy latających siekier.

– A czego ode mnie chcą? – Jakub znowu stracił wątek…

– Chcą, żebyś wykończył kudłacza. Kilkaset złotych zebrali na nagrodę dla ciebie. No i balanga będzie jak zwykle.

Stawiają napoje.

Brwi egzorcysty uniosły się z uznaniem.

– Znaczy, bardzo im za skórę zalazł – mruknął. – Jakie straty?

– Josifowi poszalał na plantacji truskawek. Z ćwierć hektara wydeptał, ile zeżarł, trudno powiedzieć. Markowi rozpierniczył tartak. Przeszedł po suszącej się tarcicy, dwadzieścia metrów sześciennych dechy diabli wzięli. Na opał to się już tylko nadaje. Tomaszowi wlazł do stodoły. Zeżarł coś z pięć metrów kartofli, wysuszył zacier z beczki i rozwalił aparaturę. Pawłowi ze spichrza wyżarł ze trzy worki owsa, a potem jeszcze rozdeptał warchlaka… U mnie czochrał się o traktor. Będę musiał kupić nowy… O przewróconych płotach nie wspomnę… Zniszczenia tak czy siak wielkie.

Wędrowycz kiwnął ponuro głową. Strasznie mu się nie chciało wychodzić z knajpy.

– A u ciebie – dorzucił kozak – jabłonkę złamał i część śliwek poobrywał. Zielonych. Może mu zaszkodzą?

– Kudłacze mają odporność na różne takie – powiedział Jakub. – Pamiętam, jak kiedyś taki oskubał dwie grusze z owoców i popił surową wodą. Człowieka by zabiło, a on dwa dni potem raczył się jeszcze chmielem z plantacji i też nic. Żołądek jak koza. Nawet gazety z kiosku potrafi wyżreć, jak go głód przyciśnie. Więc chcecie, żebym go skasował?

– Tak. Miszczuk nawet wspominał, że ci pancerfausta użyczy.

– E… – machnął ręką egzorcysta. – Zrobię tradycyjnie. Dawno nie było okazji, to trzeba z honorem pójść. Tak jak za ojców to robiono. Dzidą i szabelką…

Semen skinął głową.

– Takaż i moja wiedza – powiedział. – I ludziska też tak myślą, dlatego wynajęli ciebie, bo Józwa chciał iść z pepeszą…

Ale mu nie dali.

– Znam tę jego pepeszę – uśmiechnął się Jakub. – Pamiętam, jak poszedł z nią na dzika. Ledwo go wtedy odratowali.

Wpakował cały talerz amunicji, a ani jeden pocisk nie trafił do celu… A ta druga sprawa?

– Facet do ciebie przyjechał. Z Warszawy.

Brwi Jakuba uniosły się w lekkim zaskoczeniu.

– A on niby kto? – zapytał. – Klient czy może pacjent?

– Ani to, ani to. Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć.

– I co on? Poszedł w diabły?

– Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na ganku, aż wrócisz.

– No cóż. W takim razie trzeba iść – mruknął Jakub, wstając zza stolika.

Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście.

– Barman! – zakrzyknął.

– Jestem ajentem – jęknął ajent zza lady. – Tyle razy cię, Jakub, prosiłem…

– Konia!

W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem. Wędrowycz zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność.

Klacz, uderzona w boki obcasami gumofilców, zręcznie przeskoczyła płot i opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z siodła. Nieznajomy siedział na ganku. Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko, wyciągnął zza paska odrapany rewolwer i strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się, a widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał się odruchowo.

– Hy, znaczy, religijny człowiek – mruknął Jakub.

Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na powitanie.

– Jestem Radosław Tomaszewski…

– A ja jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz – oświadczył gospodarz z godnością.

Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i popatrzył na linie.

– Hy. Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić – mruknął… – Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła…

– Napisałem list, że przyjadę.

– A, list – mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył strasznie pomiętą kopertę. Była jeszcze ciągle zaklejona. W cholewy buta wyciągnął bagnet i rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter.

– To znaczy twój list? – Pokazał papier przybyszowi.

– Nie, to z urzędu skarbowego. – Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. – Tu piszą, że przyślą policję.

– A niech spróbują. – Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma.

– To chyba był twój – mruknął. – Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba zapomniałem wcześniej przeczytać…

Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie stójmy tak. – Nacisnął klamkę otwierając drzwi.

Z wnętrza domu powiało wonią dawno niepranych skarpetek, ogryzionych kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni.

– To jaka gazeta cię nasłała? – zagadnął gospodarz.

– Tygodnik Obleśne Nowinki – odpowiedział natychmiast przybysz.

– Obleśne nowinki… – wycedził Jakub. – Hmmm. Dawno nie zrobiłem nic specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeś viagrę, to tu po sąsiedzku mieszkają takie młode dupcie…

– Mam coś bardziej ekologicznego. – Tomaszewski sięgnął do torby i wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki.

– Bimber? – Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca.

– Sam destylowałem – pochwalił się gość.

– De… co?

– Pędziłem. – Tomaszewski spopularyzował termin fachowy.

– Pędzi, znaczy, swój… – mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od dziennikarza.

– Po co te patyki? – Popatrzył pod światło.

– To dębowe drewno, dodaje smaku – wyjaśnił Tomaszewski.

– Zobaczymy… – Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki razem z korkiem. Nalał.

– Za interes – wzniósł toast dziennikarz.

– Niech będzie interes. – Wędrowycz wypił i mlasnął. – Czysty ten bimber, prawie jak sklepowa wódka – stwierdził.

Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę.

– Musi być czysty – odparł. – Destylowałem według matematycznego wzoru…

Jakub omal się nie zakrztusił.

– Mogę zapisać. – Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarnąwszy kości na środek stołu. Napisał: „C=- 0,0984T2+13,78T-389,7”.

– Co to takiego? – Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę.

– Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru na wejściu do chłodnicy, obliczamy moc skraplającego się w danej chwili destylatu w procentach masowych – wyjaśnił Radosław. – Potem trzeba to jeszcze uśrednić albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To równanie kwadratowe, zwane Parabolą Przewodasa, jest fragmentem krzywej równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie temperatur 79-99 stopni Celsjusza.

Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał.

– Nu, znaczy, z matematyki też można pędzić – stwierdził.

– Tylko z kamienia nie utoczysz… – odrzekł filozoficznie Radosław.

– Jak to nie?! – zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki.


Tomaszewski obudził się w sianie.

Delikatnie mówiąc, czuł się sobie szalenie obcy i bardzo pragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle z dala od własnej głowy. Albo lepiej, pozbyć się głowy… Odzyskawszy zdolność postrzegania rzeczywistości stwierdził, że jego kurtkę i spodnie pokrywa jasnobrązowa masa, która pachniała i smakowała jak musztarda. Chyba więc musiała być musztardą.

Była także w kieszeniach i w portfelu… Sam Radosław był w stodole Wędrowycza. Skojarzywszy ten fakt, dziennikarz wytoczył się na zewnątrz.

Jakub trzymał w ustach pęk gwoździ, a w ręku młotek. Mocował wyrwane z zawiasami drzwi z powrotem do futryny.

– Czy to przypadkiem nie ja?… – Gość mozolnie poszukiwał wspomnień. – Przepraszam…

– Yyc…ę nie…ało – odparł Wędrowycz z ustami pełnymi gwoździ.

– Już myślałem, że mnie przepijesz – powiedział Jakub z uznaniem, gdy kwadrans później siedli do śniadania.

Tomaszewski patrzył martwym wzrokiem na chleb i boczek. – Nu ty naraz zawołałeś, że teraz pokażesz mi, jak pije pismak z brukowca, ale zamiast pokazać rozsmarowałeś na kocu słoik musztardy, potem się w ten koc zawinąłeś i wybiegłeś na podwórko nie otwierając drzwi…

Radosław z wysiłkiem pokiwał głową i nic nie powiedział.

– Rozumiem… – Wędrowycz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. – Trzeba klina… – Wyjął drugą butelkę karbidówki.

Tomaszewski wykonał gest, jakby chciał uciec, tym razem przez ścianę.

– Tylko spokojnie – mówił Jakub, zbliżając się z pełną musztardówką do przywartego do ściany pacjenta. – Albo się porzygasz, albo ci się rozjaśni we łbie, tak czy owak będzie lepiej…

Trafiło się to pierwsze. Pobladły dziennikarz zatykając dłonią usta wypadł na podwórko i zawisł na płocie. Tym razem przezorny Wędrowycz drzwi pozostawił otwarte.

Do miotanego nadciągającymi torsjami Tomaszewskiego zbiegło się stadko kur. Stanęły i patrzyły wyczekująco. Gdy chlusnął paw, rzuciły się wydziobywać resztki jedzenia. Przede wszystkim z towarzyszki, która podeszła zbyt blisko.

– Nigdy więcej potrawki z kury… – mruknął do siebie Radosław odzyskując humor.

– No, tośmy jednego demona wypędzili – skwitował egzorcysta na widok gościa wchodzącego do izby w znacznie lepszym stanie. Jeśli pominąć musztardę. – Możemy zaczynać od nowa…

– Nie, dziękuję, ja poproszę zsiadłego mleka.

– Mleka? – zafrasował się Wędrowycz. – Muszę poprosić sąsiadów… hm… co oni sobie o mnie pomyślą? Nu trudno, gość w dom… – Wstał i wyszedł.

Tomaszewski zabrał się za czyszczenie kurtki.

Jakub zapakował do torby osikowy kołek i młotek. Podostrzył bagnet na szlifierce.

– Tym razem go załatwię – mruknął cicho i mściwie.

– Kogo chcesz załatwić? – zapytał Tomaszewski.

Egzorcysta uśmiechnął się.

– Wisielca. Wolisz oglądać egzorcyzmy czy polowanie na kudłacza?

– Opis egzorcyzmów wydrukują mi na pewno, polowania nie jestem pewien – wyjaśnił Radosław. – W każdym razie wysłali mnie tu, bym zrobił reportaż z wiejskich egzorcyzmów.

Jakub zaszedł do szopy i wyciągnął parę czarnych oficerek trochę ponadgryzanych przez myszy.

– Trza lepsze buty założyć – oznajmił. Ściągnął gumofilce i odkleił od nóg onuce. Spod warstwy szarej szmaty błysnęły ogniście zielone, pocerowane skarpetki.

Tomaszewski uniósł brwi.

– Intensywny kolorek – zauważył.

– Hy. A ty wiesz właściwie co to za skarpetki? – W głosie Jakuba zabrzmiała duma. – Histeryczne! Mój tatko pracował w hotelu w Chełmie, jak zatrzymał się tam doktor Lasker.

– Ten słynny szachista?

– Właśnie. I widzisz, z podłogi gwóźdź sterczał, więc doktor depnął i rozwalił sobie nogę razem ze skarpetką. Potem rozerwaną i tę drugą, całą parę znaczy, bach do kosza na śmieci. A mój tatko wyciągnął. Szachiści chcieli od niego odkupić, ale on się zaparł, że nie. Zapiszę je w testamencie mojemu wnusiowi…

– Dużo z nich do tego czasu nie zostanie. – Tomaszewski przesiadł się, by być po zawietrznej.

– Nu, nieważne… – Egzorcysta zaczął wciągać but.

– A te buty też takie słynne? – zaciekawił się gość.

– Buty? Nie wiem. Może i tak, bo właściciel pisał się von coś tam…

– Skąd je masz?

– Zabrałem jednemu esesmańcowi, psia jego mać! Małą miał nogę, musiałem przez trzy miesiące lać do środka denaturat, zanim się dopasowały do mojej.

– Zabrałeś esesmanowi buty? I nie protestował?

– A czym miał protestować, jak mu najpierw upitoliłem głowę szablą? – W szlufki spodni Wędrowycz wsunął nowy, izolowany kabel i zakręcił go przy rozporku w fantazyjny węzeł. – Jak jesteś gotów, to możemy ruszać.

– No to w drogę. – Tomaszewski poderwał się raźno, poprawiając aparat fotograficzny.

Przeszli przez wieś, potem wdrapali się na wzgórze. Tu pod lasem rosło rozległe kartoflisko. Znaczy, już nie rosło. W ziemi widać było głębokie wyrwy, stratowane kartoflane łęty poniewierały się wokoło. Gdzieniegdzie błyszczał bielą nadgryziony kartofel.

– Co tu się działo? Dziki weszły w szkodę?

– Nie dziki, tylko kudłacz – powiedział Jakub ponuro i splunął. – Wiele razy mówiliśmy tym z Dębinki, żeby ich lepiej pilnowali, ale gdzie tam. Śmieją się w żywe oczy, pokraki. Nu i chyba trzeba będzie kudłacza im skasować…

– Co to ten kudłacz? Niedźwiedź?

– Szkoda gadać. Póki nie zobaczysz, nie uwierzysz.

– Dokąd idziemy?

– Ano, po drodze do Dębinki jest wąwóz… nazywa się Szubienica. – Jakub skręcił zręcznie skręta z machorki i zaciągnął się aromatycznym dymem.

– Szubienica? Ciekawa nazwa.

– Ano, ciekawa i w pewnym sensie pamiątkowa – powiedział egzorcysta spluwając kawałkiem papieru pakowego, który wraz z cugiem dostał mu się do ust. – Koło Wojsławic są dwie takie, ale to po Żydach, co ich tam wieszali, a tu była grubsza spawa.

– Jak gruba?

– Ano, przyjechał taki durny inkwizytor żeby ochrzcić Dębinkę. No i umyślił sobie, że najpierw musi powiesić kapłana.

I dureń go powiesił, choć moi przodkowie postulowali na stosie spalić, a popiół osikowym kołeczkiem… Nie posłuchał.

A teraz kapłan łazi nawet w biały dzień.

Tomaszewski pokręcił głową.

– Znaczy straszy?

– Ano, można tak powiedzieć. – Jakub znowu splunął. – Ludziska u nas mądre, wiedzieli, że kapłana trzeba zneutralizować, ale inkwizytor uparł się, żeby go powiesić, bo to niby większa hańba. No i miał za swoje. Coś mu krew wypiło drugiej nocy. No, ale potem Dębinkę faktycznie ochrzczono. Więc tak jakby na jego wyszło…

– Zaraz, zaraz. Kiedy to było?

– Co było? – nie zrozumiał Jakub.

– No, ten chrzest w Dębince?

– Gdzieś za Sobieskiego. Nasi pogonili pogan pod Wiedniem i lud tutejszy też chciał z pogaństwem powalczyć, no to poszli do Dębinki – wyjaśnił. – Żeby Sobieski baty zebrał, to do tej pory nic by pewnie z tego nie było. A tak świadomość religijna się rozbudziła i katastrofa.

– A ten kapłan?

– Co kapłan?

– Co to była za religia?

Wędrowycz odrzucił peta.

– No, taka tam, pogańska – cierpliwie tłumaczył. – Mieli taki, znaczy kamienny słup z czterema gębami, po jednej z każdej strony, i przed nim ognie palili i dzieciaki zarzynali. Tak przynajmniej ludziska mówili – mruknął.

– Czyli tu jeszcze w końcu siedemnastego wieku byli prawdziwi poganie? – zapytał Tomaszewski po namyśle. – Jakim cudem się uchowali?

– A po lasach pewnie – wyjaśnił Wędrowycz. – Nu, nie miel ozorem. Niedługo będziemy na miejscu.

– Czekaj, bo potrzebuję do artykułu informacji… A ten wąwóz… Szubienica…

– To najkrótsza droga do Dębinki – powiedział Jakub niechętnie. – Bo można jeszcze od drugiej strony, groblą przez bagna. Tylko tam niebezpiecznie, bo szosa wąska. Jak wpadł kiedyś radiowóz, to go dopiero po pięciu latach ci ze wsi wyciągnęli.

– Kiedy straszy w wąwozie?

Egzorcysta westchnął.

– W wąwozie straszy zawsze o zmroku i w południe. Po zmroku to normalnie, duchy zawsze rozrabiają od zachodu słońca aż do wschodu, choć niektórzy twierdzą, że jak kur zapieje, to już nie. Kiedyś sam w to wierzyłem i mało się nie przejechałem. At, nieważne.

– A jak ten duch wygląda?

– A tego właśnie nie wiadomo. Opowiadali jeszcze przed wojną. Jechał kupiec z Dębinki, było południe, wjechał do wąwozu od tamtej strony, a z tej wybiegł tylko koń z wozem. Koń zupełnie zwariował. Bał się wszystkiego. Słońca, wiatru, wystarczył szelest, a ten kładł się na ziemi. No to go w końcu dobili, bo nie mogli patrzeć, jak się chudoba stracha.

– A co z kupcem?

– Ano przepadł bez śladu. Przeczesali nasi wąwóz, żadnego znaku, nic. Pogadali z tymi z Dębinki, ale oni mówili, że pojechał. Pewnie tym razem mówili prawdę, bo na wozie został towar i pieniądze, a oni by tego tak nie zostawili.

– Taka złodziejska wiocha? – zagadnął Tomaszewski.

– Jeszcze jak. – Jakub znowu splunął. – Potem był przypadek zaraz po wojnie. Dwaj aktywiści partyjni poszli nawracać małpy na komunizm.

– Jakie znowu małpy?

– A bo my tak przez złośliwość nazywamy tych z Dębinki – wyjaśnił egzorcysta. – No więc mieli pecha, poprzez wąwóz szli znowu w południe. Co tam zobaczyli, nie wiadomo. Jednego znaleźliśmy przed wieczorem, nie żył już. Lekarz mówił, że to serce, znaczy, zawał go powalił na miejscu. A drugi się znalazł na trzeci dzień. Siedział nad rzeką, w oczach pustka, siwy jak gołąbek i miał przewieszoną przez plecy pepeszę. Talerz pusty, znaczy, wywalił w coś całą serię, ale to nie pomogło. Zabrali go do Chełma, do szpitala dla wariatów, po kilku latach doszedł do siebie i napisał raport dla partii. Sugerował, żeby wieś i wąwóz zlikwidować bombą atomową. Nu, to potem znowu go do wariatów wsadzili. Potem wypuścili. Przyjechał tu i poszedł do Dębinki, przez las, naokoło. I nikt go więcej nie widział. Ci z Dębinki twierdzili, że nie doszedł, ale czy to prawda? Musi go zabili…

– A nie próbował nikt sprawdzić, co się tam dzieje?

– Ano, durnie tacy też byli. Tam w południe raczej wjechać się nie da, bo konie płoszy zaraz koło wejścia, ale jeden próbował traktorem. Znaczy, wrzucił dwójkę do jazdy terenowej, zablokował kierownicę i pedał od gazu, i pojechał.

To w wąwozie nie chciało go widać zabić, bo on po babce był z Dębinki ponoć, faktycznie morda trochę nie nasza.

Więc na początku zgasł mu silnik. Ale on się uparł. Następnego dnia silnik naprawił i pojechał. Gumę złapał. Dopiero na trzeci dzień wjechał do środka. No i nawet wyjechał po drugiej stronie. Tylko że dziwnie wyjechał. Traktor był okopcony, jakby przez ogień, a zegarek na ręce pokazywał, że on tam sześć godzin spędził, a nie dwadzieścia minut.

– Hmm. I co ciekawego opowiedział? – zainteresował się Tomaszewski.

– Nic nie powiedział, bo mu coś głowę urwało. I bebechy trochę bokiem wyciekły przez tę dziurę.

– Dziurę?

– No, pod żebrami miał taką ranę, jakby go koparka zaczepiła, ale to raczej nie była koparka, boby go z siodełka zrzuciło.

– Hmm. A ty, taki wybitny egzorcysta, nie próbowałeś przewąchać, co się tam dzieje?

– A co tu do wąchania? Kapłana powiesili, to on się teraz mści. Tych z Dębinki nie rusza, ale obcych kasuje jak leci.

Musi dusza spokoju nie może zaznać. Ale my ją uspokoimy… – uśmiechnął się ponuro Jakub, macając przez płótno torby solidny osikowy kół.


– Daleko ten wąwóz?

Jakub zamiast odpowiedzieć pokazał. Stali u wejścia do potężnej debry, wymytej przez wodę w lessowych wzgórzach.

Na szczycie urwiska rósł gęsty, mroczny las. Przez wąwóz biegła droga miejscami utwardzana żużlem.

– No to co, idziesz pisać artykuł czy zawracamy? – zagadnął Jakub. – Jeszcze się możemy wycofać.

– Chodźmy – zdecydował się Tomaszewski.

Odważnie wkroczyli pomiędzy lessowe ściany. Na dnie było zupełnie cicho. Powietrza nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Ptaki umilkły.

– Wkrótce południe – powiedział Jakub. Z torby wyjął kuszę i naciągnął ją korbą.

– Ładna – zauważył Radosław. – Skąd ją wytrzasnąłeś?

– A kupiłem kiedyś od takich łebków, co się bawili w rycerzy. Sukinsyny dużo chcieli, ale dobra jest. – Egzorcysta położył na prowadnicy zastrugany osikowy kołek, a palce wygodnie oparł na spuście. – To tylko na wszelki wypadek. – Jego twarz przyozdobił szeroki, szczery słowiański uśmiech.

Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy nieoczekiwanie obok drogi na żółtej powierzchni dna wąwozu zarysowała się rozległa rdzawa plama.

– Hmm – mruknął Jakub – co też to mogło być?

Przez chwilę kopał butem. Spod ziemi zaczęło wyłaniać się więcej szczegółów.

– Motocykl – zauważył Tomaszewki.

Wędrowycz kiwnął głową potwierdzając jego diagnozę.

– Czyli gdzieś tu musi być też motocyklista – powiedział.

Rzeczywiście, parę kroków dalej z ziemi sterczał kawałek skórzanej kurtki. Jakub wydobył z torby saperkę i zaczął kopać. Pod kurtką był motocyklista, a raczej to, co z niego zostało. A zostało niewiele. Dziennikarz pochylił się nad kupką kości. Jako pierwszą wygrzebał pomiętą i zrudziałą legitymację prasową. Na okładce całkiem wyraźnie można było odczytać wytłoczony srebrnymi literami napis: Obleśne Nowinki.

– To mój poprzednik zwolnił etat… – stwierdził popadając w zadumę. – Ciekawe, co też mu zaszkodziło?…

– Może nasz bimber? – rzucił od niechcenia Jakub.

– W czaszce jest dziura… – Tomaszewski uważnie oglądał szczątki. – To nie mógł być tutejszy bimber, chociaż, faktycznie, mocno łupie w czerep. Tu w robocie było narzędzie tępokrawędziaste, na przykład młot lub obuch siekiery, no, może dłuto… Czyżby ktoś chciał się dostać do mózgu?…

Ujął w dłoń kawałek kości udowej.

– Ta z kolei została rozłupana wzdłuż jakby dla szpiku… Wygląda na kanibalizm, ale na naszych ziemiach uprawiała go po raz ostatni kultura przeworska, gdzieś w drugim wieku naszej ery… – Dziennikarz sięgnął po aparat fotograficzny.

– Tylko że wtedy ludzie nie jeździli na motorach. – Jakub kopnął pogięte blachy wraku.

– Uśmiech, proszę… – Tomaszewski przesunął czaszkę tak, by żuchwa była bardziej na bakier.

Koło silnika błysnęło coś. Radosław schylił się szybko.

– Tylczak! – zawołał zachwycony. – Jaki piękny okaz.

– Coś ty tam znalazł? – Oczy Wędrowycza zabłysły chciwością.

– Kamienny grot od włóczni, chyba kultura oryniacka… Idealnie zachowany… Każde muzeum chętnie wzbogaci swoje zbiory. Na naszych ziemiach jak do tej pory znaleziono tylko kilka sztuk. Wiem, bo w zeszłym roku pracowałem jako kopacz na wykopaliskach. Douczyłem się przy okazji.

– To jakie to jest stare? – zagadnął Wędrowycz.

– Paleolit.

– A na nasze?

– Ma gdzieś sześćdziesiąt, no, może czterdzieści tysięcy lat.

Egzorcysta pokiwał głową.

– Nasi to zrobili?

– Niezupełnie, neandertalczycy.

– Ruszajmy dalej – ponaglił go egzorcysta. – Zbliża się południe…

Powędrowali dnem wąwozu. Jakub pilnie rozglądał się wokoło.

– Czego szukamy?

– Niedużego ceglanego fundamentu, który był kiedyś podstawą szubienicy – wyjaśnił Jakub. – Pewnie zostało z niego tylko parę cegieł… Ale znaleźć musimy.

W tym momencie Radosław pochylił się ponownie.

– I co tym razem? Eee, znowu kamień…

– Tłuk krzemienny, tak zwany pięściak. Bardzo masywny, też prawdopodobnie kultura oryniacka.

Jakub obejrzał znalezisko.

– Phi – mruknął pogardliwie. – Wywal w cholerę. Jak byś chciał, to ładniejszych nazbieramy.

– Macie tu tego więcej?

– W Dębince na kopy się tego wala. Nu, my tu nie na badania archeologiczne przyszliśmy, tylko chciałeś mieć artykuł o egzorcyzmach.

– Wszystko mnie interesuje – mruknął Tomaszewski. – Charakter już taki, a i nie codziennie znajduje się tak cenne okazy…

– Znaczy ty z tych, co to ciągle z nosem w książkach siedzą? A nie szkodzi to aby na rozum?

– Wiedza jak spirytus, tylko tęgiej głowie służy…

Ruszyli naprzód. Jakub omiatał wzrokiem ściany wąwozu, a kusza dzierżona twardą spracowaną ręką obracała się za jego spojrzeniem.

– Kawałek cegły – zameldował jego towarzysz, który w poszukiwaniu kolejnych zabytków wciąż badał ziemię.

Wędrowycz z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.

– Chyba dość stara, bo są na niej takie rowki jak od palców. Chyba była ręcznie wygładzana. Ostatnie takie robiono u nas w czasie baroku, czyli za Sobieskiego.

Kawałków cegły pojawiało się stopniowo coraz więcej, aż wreszcie wśród leśnej ściółki zarysował się spory prostokąt.

– Mamy fundament – powiedział Wędrowycz. – To ani chybi domek kata, a szubienica pewnie była tam. – Wskazał gestem kilka cegieł tworzących coś w rodzaju kominka.

Pośrodku, w otworze tkwiły jeszcze resztki przegniłego drewna.

– Co teraz chcesz zrobić? – zapytał Tomaszewski.

– Ano, trzeba ustalić, gdzie tego bydlaka pogrzebano. Pewnie na zachód od szubienicy. – Wędrowycz wbił saperkę w pylisty lessowy grunt.

– Tu nie ma i tu też nie – mruczał coraz bardziej zdenerwowany, kopiąc fantazyjnie pozawijaną transzeję.

Dziennikarz siadł wygodnie na fundamencie i zaczął rozglądać się po okolicy. Wszędzie było spokojnie. Ani śladu duchów albo upiorów.

– Nie śpij, bo ci głowę upitolą – poradził mu Wędrowycz. – Która godzina?

– Jedenasta trzydzieści. Sądzisz, że duchy znają się na zegarkach? Dlaczego miałyby grasować akurat punkt dwunasta?

– Lepiej dla nas, żeby się znały…

– Może reagują na hejnał mariacki? – Tomaszewski dostrzegł dziwną sylwetkę siedzącą na drzewie po drugiej stronie wąwozu.

– Zobacz, małpa – zwrócił uwagę Jakuba. – Spora jakaś. Goryl czy co? Czyżby z cyrku uciekła? Może wyznaczono nagrodę…

Egzorcysta uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w tajemnicze zjawisko.

– A, to – mruknął. – Eee, nic takiego. Człowiek, można powiedzieć.

– Gdzie tam człowiek, popatrz no, jak siedzi…

– Nie mędrkuj, tylko trochę pokop, podobno i na tym się znasz. – Wcisnął dziennikarzowi saperkę. – Ja będę pilnował.

Stary już jestem, kręgosłup boli…

Tomaszewski zabrał się do roboty, a jego towarzysz usiadł ciężko na murku i pociągnął niewielki łyk z bidonu, który miał za pazuchą. Kuszę na wszelki wypadek położył obok siebie, żeby mieć ją na podorędziu.

Radosław podniósł się i otarł pot z czoła.

– Nadal nic – powiedział. – O, więcej małp…

Na drzewach widać było już co najmniej pięć sylwetek.

– Która godzina?

– Za dziesięć dwunasta.

– Dobra. Chyba pora się zbierać. Wrócimy po południu i jeszcze popracujemy…

– Dziwne te małpy, bez ogonów…

– To nie są małpy – powiedział Jakub ponuro.

– Przecież ludzie nie chodzą po drzewach.

– To miejscowe łepki nam się przyglądają – wyjaśnił egzorcysta. – Nie widzieli jeszcze archeologów przy pracy, to ciekawość ich bierze.

– A czemu wyglądają tak pokracznie?

– Bo pod kurtki nawpychali kradzionych jabłek. Wracamy. Bierz jeszcze kuszę, ja dość się nadźwigałem.

– I nogi mają jakieś krzywe… – Dziennikarz ujął broń.

– To od alkoholizmu rodziców i braku substancji azotowych w glebie. W drogę!

Tomaszewski popatrzył dziwnie na towarzysza i bez słowa wsunął saperkę za pas. Skierowali się w stronę Starego Majdanu. W tym momencie zza zakrętu wyłoniła się kilkunastoosobowa grupa pokracznych indywiduów, odcinając im powrotną drogę. Wszyscy mężczyźni mieli przypłaszczone dziurki od nosa, cofnięte brody, mocno zarysowane wały nadoczodołowe i bardzo niskie czółka. Szli powoli na pałąkowatych nogach, przygarbieni. W potężnych owłosionych łapach trzymali kije bejsbolowe, pręty zbrojeniowe, gazrurki, widły, a najstarszy, całkiem posiwiały, dzierżył krzepko włócznię z kamiennym ostrzem.

Jakub szarpnął Tomaszewskiego za ramię, wyrywając go z poznawczego transu.

– Chodu!

Rzucili się do ucieczki przez wąwóz w stronę Dębinki. Pogoń, początkowo depcząca im po piętach, szybko została z tyłu.

– Kiepsko biegają na tych krzywych girach! – wysapał Jakub. – Na dłuższy dystans można sobie poradzić.

– Kurcze! – zawołał rozentuzjazmowany Radosław.

– Pewnie, że pokurcze – zgodził się Wędrowycz.

– Przecież to rasowi neandertalczycy! Jak z obrazka…

– Gdzie tam. – Jakub machnął ręką. – To od Czarnobyla się porobiło.

– Kamienne ostrza kultury oryniackiej też od Czarnobyla? O, w mordę!

– Upiór nie zaczekał na hejnał – stwierdził ponuro egzorcysta.

W poprzek drogi, pomiędzy ścianami wąwozu powietrze zafalowało jak od wielkiego gorąca. Droga przestała być widoczna, pociemniało. W drgającej tafli zamajaczył cień, raczej sylwetka…

– To jakby brama między światami… – stwierdził Tomaszewski. – Kto tam…

– Kuszę! – syknął Wędrowycz. – Wyłazi…

Dziennikarz nie zdążył oddać broni. Obłok mroku pomknął ku nim z niesamowitą szybkością.

– Strzelaj ty! – wrzasnął Jakub.

Tomaszewski, składając się do strzału, potknął się o koleinę i w chwili gdy naciskał spust, kuszą chybotnęło ku dołowi.

Warknęła cięciwa i osikowy kołek poleciał w ciemność. Zabrzmiało przeraźliwe, upiorne wycie, od którego mógłby zmącić się rozum, gdyby nie pobrzmiewająca w skowycie nuta boleści. Falujące powietrze razem z postacią z mroku zwinęło się momentalnie w okrągły wir, ten skurczył się w punkt i zniknął. Znów było widać las i drogę przez wąwóz.

– Nu, więcej szczęścia niż rozumu – pokiwał głową zdegustowany egozorcysta. – Dobrze, że kołek urokiem obłożyłem, boby poleciał Panu Bogu w okno.

– Przecież trafiłem i za…zabiłem. – Radosław dopiero teraz zaczął szczękać zębami ze strachu. – Zabił-łem dddemona!

– Ech ty, nie zabiłeś.

– Przecież trafiłem.

– Ale nie w głowę ani nie w serce.

– A gdzie? W brzuch?

– Jeszcze niżej. Strzał poniżej pasa, można by rzec…

– Osikowy kołek w… – Tomaszewski odruchowo pomasował własne krocze. – O rany! I co teraz…

– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Wędrowycz. – O czymś takim nawet najstarsi egzorcyści nie słyszeli. Musi go jednak osłabiło, bo zniknął… Nu i dobrze.

Na drodze pojawiła się ścigająca ich banda.

– Potem będziemy myśleć. Chodu!

Znów zostali prześladowców daleko w tyle. Potem zaszyli się w krzakach koło wylotu wąwozu i nasłuchiwali.

– To neandertalczycy! – oznajmił stanowczo Tomaszewski.

– Dobra – mruknął Jakub. – Powiem prawdę. To brakujące ogniwo. No i się odnalazło. Mało tego, właśnie szuka nas…

– Zawsze sądziłem, że to my mamy szukać brakującego ogniwa…

– Tak to już w życiu bywa – uśmiechnął się egzorcysta. – Nie koń do woza, to wóz do konia…

Krzewy zadrżały smagnięte dzikim skowytem. Znowu rzucili się do ucieczki. Po kilku minutach zatrzymali się na szczycie wzgórza. Z krzaków u podnóża zaczęli wyłazić neandertalczycy. W powietrzu świsnęła włócznia i upadła u stóp Tomaszewskiego. Podniósł ją do oczu i zdumiony wpatrzył się w ostrze.

– No i co tym razem? – zagadnął egzorcysta złośliwie.

– Znowu ostrze tylczakowe, tyle że z jakiegoś dziwnego kamienia…

– Pokaż. – Jakub ujął dzidę. – Ach, tak. To porcelanka od transformatora.

Dzikusy zaczęły wspinać się na pagórek.

– Won! – wrzasnął Wędrowycz. – Epoka paleolitu już się skończyła! Małpy na drzewa! Dziennikarze do pióra!

W odpowiedzi nadleciało kilka wulgarnych epitetów i kolejne włócznie.

– Cholera, to oni umieją po polsku? – zdumiał się Tomaszeski.

Zbiegli po drugiej stronie szczytu i ukryli się w krzakach na skraju wsi.

– A dlaczego mieliby nie umieć? – zapytał egzorcysta.

– Sądzi się, że neandertalczycy nie byli zdolni do wydawania artykułowanych dźwięków.

– To ty jesteś od artykułów, więc powinieneś wiedzieć – mruknął Jakub. – Ale przez czterdzieści tysięcy lat zdążyli się widać nauczyć. Bluzgają nie najgorzej…

– Ciekawe, jaki mają iloraz inteligencji?

Jakub zamrugał świńskimi oczkami.

– Co to jest iloraz? Bo o inteligencji słyszałem, tej pracującej miast i wsi, polityczni na pogadankach mówili…

Wystawił ostrożnie głowę z krzaków i kolejna dzida strąciła mu beret z antenką. Chyląc się do ziemi, wbiegli pomiędzy chałupy.

– Mają szkło w oknach – zauważył Tomaszewski. – Tylko brudne te szyby, nieprzejrzyste jak dykta. Chyba od nowości ich nie myli…

– A coś ty myślał. Małpa, jak człowieka poobserwuje, to i spodnie założyć potrafi – zauważył filozoficznie jego towarzysz. – Pobiegniemy przez wieś, bo większość odcina nam drogę do wąwozu, i wyjdziemy na groblę. Nadłożymy ze dwadzieścia kilometrów, ale na wieczór będziemy w domu.

– Cała wieś neandertalczyków… – wysapał w biegu Tomaszewski. – To przecież niemożliwe! Ludzie by gadali!

– A gadali, gadali, ale nikt nam nie wierzył. Ani ci z powiatu, ani z centrali… O karwia!

Drogę do grobli odcinało im spore stado. Za plecami słyszeli tętent pościgu.

– Czego oni właściwie od nas chcą?! – zirytował się Tomaszewski.

– Zawsze mieli słabość do Homo sapiens, bo mamy smaczniejsze mózgi. Na dodatek ten upiór to miejscowe bóstwo, a ty go im sprofanowałeś… Do pałacu! – zadecydował.

Nie zdołali się przemknąć. Nim przebiegli sto kroków, ścigający osaczyli ich na środku wiejskiej ulicy. Byli z przodu, z tyłu i za płotami. Nie mieli gdzie dalej uciekać.

– Ot i wybiła ostatnia godzina… – westchnął Jakub odbezpieczając rewolwer.

W tym momencie Tomaszewski zrobił coś, czego egzorcysta w zupełności nie spodziewał się po miastowym mądrali.

Radosław jednym susem dopadł płotu i wyrwał sztachetę.

– Zapomnieliście już o Crô-Magnon?! – wrzasnął rzucając się do ataku.

Neandertalczycy w popłochu umknęli na boki, zanim doszło do pierwszego starcia. Dziennikarz i egzorcysta przebiegli przez lukę w obławie i wydostali się za opłotki.

Na szczycie jednego ze wzgórz górujących nad okolicą sterczały dumnie ruiny sporego dworu. Niebawem uciekinierzy zatrzymali się na szczycie. Małpowaci wyleźli z domów i otaczali ich luźnym pierścieniem. Było ich kilkudziesięciu.

– Słuchaj, o co chodzi z tym Crô-Magnon? – zapytał Jakub, gdy tylko złapał oddech.

– To miejsce paleolitycznej bitwy pomiędzy Homo sapiens a neandertalczykami. Pierwszej bitwy w dziejach ludzkości.

Dla neandertali była ostatnia. Widać do tej pory mają kompleks…

– Znaczy, nasi wygrali, a co z małpami?

– Zostały zjedzone, jednak sądząc po śladach archeologicznych, smakowały także Chińczykom i Serbom. W serbskiej Krainie w jednej jaskini znaleziono kilkuset zeżartych neandertali…

– No, dobra. Musimy wytrzymać do nocy. Oni kiepsko widzą w ciemnościach. Wtedy spróbujemy się wymknąć – powiedział Wędrowycz.

– Nocą przez wąwóz? Sam mówiłeś, że tam straszy…

– Przejdziemy naokoło lasem, a upiór to pewnie już trochę się nas boi…

– Tam jest chyba kościół. – Tomaszewski wskazał gestem budynek ukryty wśród kasztanów.

– Ano jest – mruknął Jakub. – Tyle że nieczynny. Ostatniego proboszcza zjedli, a nowych jakoś kuria nie przysyła…

Widać żaden ksiądz się chwilowo nie naraził…

– To oni są katolikami?

– Formalnie tak. Po tym jak inkwizytor skasował kapłana, zostali ochrzczeni. Potem przyjechał pan dziedzic, nałożył na nich pańszczyznę i z pomocą hajduków zagonił do budowy kościoła. Zbudowali, a potem zjedli dziedzica i hajduków…

Co jakiś czas wieś kusiła i przed wojną osiadł tu jeszcze jeden dziedzic… A po wojnie wiadomo.

– Reforma rolna i zabrali mu ziemię?

– Reforma była neandertalska, ale z grubsza na to samo wyszło. Dziedzica zjedli, pałac spalili, a ziemię zabrali…

– Czekaj, bo jeszcze nie wszystko jest dla mnie jasne. Inkwizytor skasował tu kult Światowida?

– Nu, takiego bałwana z czterema gębami. Może to nawet był Swarożyc…

– Hmm. A dlaczego neandertalczycy wierzyli w Światowida?

Jakub westchnął ciężko.

– Aleś ty niekumaty. Widać Prasłowianie też ich nawracali…

Za pałacem widać było niewiele lepiej zachowane zabudowania gospodarcze, a pośród nich, w otoczeniu kilku wiekowych dębów stała kaplica w całkiem dobrym stanie.

– Tam się ukryjemy – wskazał egzorcysta. – Drzwi mocne, kraty w oknach. Jeśli nie podpalą, możemy się długo bronić.

Wbiegli do środka i zatrzasnęli solidne, dębowe wrota. Tomaszewski rozejrzał się dookoła. Kaplicę chyba jeszcze przed wojną zamieniono na skład maszyn rolniczych. Leżały pod ścianami w różnych stadiach zdezelowania. Niektóre wyglądały na sprawne.

Jakub zmierzył sobie puls i pociągnął z bidonka solidny łyk. Stanęli przy oknie i obserwowali ruchy wroga.

– Za stary jestem na takie zabawy – mruknął Wędrowycz. – Cholera, chyba nie napiszesz tego artykułu. Jak się wymkniemy, będą pilnować wąwozu…

– Nic nie szkodzi. To jest lepszy temat. – Tomaszewski wskazał gestem wioskę.

– Co, ta banda zawszonych australopiteków ma być lepszym materiałem na artykuł niż moje zdolności?! – obraził się Jakub.

W tym momencie, wybijając szybkę w witrażu, wpadła do środka długa dzida.

– Tylko kijami umiecie machać! – wydarł się Jakub. – Za sto milionów lat ewolucji może się ucywilizujecie! Małpy!

W odpowiedzi rozległ się huk wystrzału… Ołowiana kula uderzyła o ścianę i potoczyła się do ich stóp.

– Muszkietowa – zauważył Tomaszewski. – Trzeba przyznać, że niepokojąco szybko się cywilizują.

Jakub podrzucił kulę w dłoni.

– Albo mi się wydaje, albo słyszę silnik samochodu – powiedział.

Radosław uchylił wrota i ostrożnie wyjrzał.

– To policja – powiedział z ulgą. – Chyba jesteśmy uratowani.

Wędrowycz pokręcił przecząco głową i splunął.

Radiowóz podjechał bliżej i zaparkował w pewnym oddaleniu od kaplicy. Teraz dopiero dziennikarz zobaczył, że pojazd jest pokryty rdzawymi plamami, jakby długo leżał w wodzie. Wysiedli z niego trzej neandertalczycy w policyjnych mundurach. Mundury wisiały na nich jak worki.

– To oni mają własną policję?

– Nie, tylko jak się tamci gliniarze zwalili z grobli, to ich po kilku latach wyciągnęli i postanowili zastąpić…

Tomaszewski w panice zatrzasnął wrota. Jeden z gliniarzy podszedł i zastukał.

– Jakub, to nie ma sensu – powiedział ochrypłym, gardłowym głosem. – Proponujemy ci układ…

– Czego? – zagadnął egzorcysta.

– Wypuścisz nam tego swojego kumpla do zjedzenia, a my darujemy ci życie.

– To oni nadal jedzą ludzi? – przeraził się Tomaszewski.

– Tylko rytualnie – uspokoił go Wędrowycz. – Nie częściej niż raz na kwartał…

– To jak będzie? – zapytał gliniarz.

– W życiu. To odważny człowiek – zaprotestował Jakub. – Nie może pozwolić, żeby zjedli go tchórze.

– Nie jesteśmy tchórzami – zaprotestował drugi z paleolitycznych gliniarzy. – My jesteśmy odważni!

Wędrowycz uśmiechnął się lekko.

– To udowodnijcie – zaproponował. – W rosyjską ruletkę.

– Dobra. Niech będzie i tak!

– Chcesz z nimi grać w rosyjską ruletkę? – zagadnął Radosław. – Dlaczego?

– To na tyle prosta gra, że są w stanie zrozumieć zasady. Poza tym mają genetycznie uwarunkowaną skłonność do hazardu… To dobra okazja, żeby ich wyeliminować…

Egzorcysta otworzył wrota i wpuścił całą trójkę do środka. Tomaszewski cofnął się głębiej w kąt, ale i tak obmacali go łakomymi spojrzeniami. Natychmiast zablokował drzwi.

Egzorcysta i policjanci usiedli na ziemi. Jakub wyciągnął swój obdrapany rewolwer.

– Pięć kul w bębenku, jedna pusta – zaproponował reguły.

– My i tak mamy tylko cztery…

– Spoko. Kule dostarczę ja.

Kiwnęli głowami. Tomaszewski przyglądał się im z profilu. Jak na neandertalczyków mieli chyba zbyt cofnięte czoła.

Homo erectus? A może jakaś krzyżówka?

Jakub wyłuskał z bębenka jedną kulę, po czym zakręcił nim i przystawiwszy lufę do skroni pociągnął za spust. W ciszy kaplicy rozległ się suchy trzask iglicy uderzającej w próżnię.

– Teraz ty. – Oddał broń gliniarzowi.

Ten przystawił sobie lufę i do głowy i ostrożnie pociągnął cyngiel. Broń wypaliła i ciało runęło na bok. Wędrowycz wyłuskał ze stygnącej dłoni rewolwer i przyłożył ponownie do swojej skroni. Znowu iglica uderzyła w pustkę. Oddał spluwę kolejnemu. Tomaszewski zacisnął zęby oczekując strzału i nie pomylił się. Mózg chlapnął aż na ścianę.

– No i jak? Strach obleciał? – zapytał Wędrowycz ostatniego małpoluda.

– Mnie, strach?! – wściekł się neandertalczyk.

Przystawił sobie lufę do skroni i aby zademonstrować odwagę pociągnął za spust trzy razy pod rząd. Dwie kule dosięgły celu. Trzecia zrykoszetowała od złomu w kącie.

Gdy ustały drgawki, Jakub wstał i odebrawszy wierną broń, troskliwie ją załadował, po czym wetknął za pasek.

– Masz wyjątkowe szczęście – powiedział Radosław, a w jego głosie szacunek graniczył z osłupieniem. – To statystycznie niemal niemożliwe…

– Szczęście? – zdziwił się Jakub. – Zawsze mówiłem, że statystyki to najgorsze kłamstwa.

– Prawdopodobieństwo, że wyjdziesz z tego żywy, było jak 1 do 206.

– Hy, hy – roześmiał się egzorcysta, a potem rozdziawił usta i podważył językiem sztuczną szczękę. Proteza klapnęła o zęby, wydając dźwięk, który do złudzenia przypominał odgłos iglicy uderzającej w pustą komorę. – Szczęściu czasem trzeba pomagać – powiedział z wyższością.

Podszedł do rozbitej głowy jednego z małpoludów i rozgarnął mózg czubkiem buta.

– Tak jak myślałem. Za mało szarych komórek – powiedział. – Dobra. Umiesz prowadzić glinowóz?

– Jasne.

Wędrowycz grzebał przez dłuższą chwilę po kieszeniach nieboszczyków. Wyciągnął zardzewiałą policyjną blachę, unieruchomiony przez korozję pistolet, ale kluczyków nie znalazł. Nieoczekiwanie wrota zadrżały jak uderzone taranem. Tomaszewski wspiął się do okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Maczuga ciśnięta jakąś zbrodniczą łapą zafurkotała mu nad głową.

– Chyba atakują – powiedział. – Przydźwigali skądś belkę, taką jak od wrót stodoły…

– Pomóż. – Jakub złapał pod pachy pierwszego nieboszczyka. – Oknem go!

Wyrzucili.

Z zewnątrz buchnął dziki skowyt.

– Czy to rozsądnie? Teraz dopiero się wściekli.

– To okrzyki radości – mruknął ponuro Jakub. – Bierzemy się za następnego…


Parę minut później siedzieli na posadzce usiłując piaskiem zetrzeć posokę z dłoni.

– Co dalej? – zapytał Radosław.

– Czekamy. Do rana nas nie ruszą, a jak się najedzą, to może pójdą spać… Kluczyki pewnie są w drzwiczkach albo w stacyjce…

– Najedzą?

– A wyjrzyj sobie oknem. I fotografii możesz trochę zrobić do artykułu.

Tomaszewski wyjrzał i pozieleniał. Omal nie wypuścił z rąk aparatu fotograficznego. Jakub zerknął mu przez ramię.

– Nu, pełna cywilizacja… – stwierdził. – Musieli gdzie w telewizji podpatrzyć. – A co ty, miastowy? – Szturchnął oniemiałego towarzysza. – Nigdy nie widziałeś wątróbki z grila?

Pięćdziesiąt metrów od kaplicy rozstawiono trzy wielkie, ogrodowe grile. Musiały być nowe, bo nawet z daleka lśniły niklem i świeżą farbą. Wokół uwijało się kilku małolatów z miechami. Paru przygarbionych kucharzy fachowo ćwiartowało ciała niedawnych przeciwników Wędrowycza. Wątroby już dymiły na rusztach. Ci, dla których nie starczyło zajęcia, krążyli dookoła budynku potrząsając bronią i pohukując. Pewnie był to rytualny taniec. Zanosiło się na porządną, całonocną imprezę.

Tomaszewski opanował drżenie rąk i robił jedno zdjęcie po drugim. Tańczący musieli to zauważyć, bo nagle pojawiło się kilku neandertali trzymających włócznie oraz nieco krótsze kije zakończone pętlami z szerokiego rzemienia.

– Mają miotacze oszczepów – stwierdził dziennikarz. – Dodatkowa dźwignia, przedłużająca ramię i zwielokrotniająca siłę uderzenia…

Wędrowycz spojrzał z uwagą.

– Wiem, co to jest, a ty schowaj tę swoją mądrą głowę!

Zniknięcie obu celów oblegający przyjęli wyciem zawodu, ale z demonstracji siły nie zrezygnowali. Naraz rozległ się potężny łomot i trzask pękającego drewna. Włócznia z krzemiennym grotem z łatwością przebiła grube, dębowe drzwi kaplicy i utknęła w nich w połowie długości drzewca. A po sekundzie tuż obok wyszedł drugi i trzeci pocisk.

Tomaszewski podszedł bliżej i popatrzył na kamienne ostrza.

– O, znów tylczak oryniacki – stwierdził. – A to będzie chyba kultura magdaleńska…

Trzeciego grotu zidentyfikować nie zdążył. Wędrowycz złapał go za kołnierz i szarpnął do tyłu. Czwarta włócznia przeleciała w całości przez nadwątloną poprzednimi pociskami deskę, przemknęła dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą stał dziennikarz i utknęła w resztkach snopowiązałki.

– No tak… – Tomaszewski wyraźnie się zdenerwował. – Skoro to był pokaz szczytowych możliwości techniki paleolitycznej, w wykonaniu Homo neandertalis, wypadałoby odpowiedzieć czymś na miarę gatunku Homo sapiens!

Zaczął krążyć po kaplicy, uważnie przepatrując wszystkie kąty i grzebiąc w rupieciach. Na zewnątrz uczta trwała w najlepsze…

– O, proszę! – zawołał Radosław po kwadransie. – Stary napęd elektryczny do maszyn gospodarczych. Chyba jeszcze z początku XX wieku… – Przetarł rękawem tabliczkę znamionową. – Silnik bocznikowy prądu stałego… – odcyfrował. – Doskonale! Gdyby tak jeszcze mieć zasilanie… Wtedy musiała być do tego lokomobila z prądnicą…

– Prąd mają tu. – Jakub wskazał gniazdo na ścianie kaplicy. – Jak była elektryfikacja, to ze zjedzeniem monterów zaczekali, aż skończą robotę.

– To prąd zmienny, trójfazowy… – Tomaszewski popatrzył na instalację. – Bez prostownika ani rusz… – myślał głośno. – Gdyby jednak znalazł się półprzewodnik…

Wędrowycz bez słowa zaczął wysupływać kabel podtrzymujący mu spodnie.

– Mogę ci dać połowę… – zaofiarował się.

– Nie o to chodzi – powstrzymał go dziennikarz rozglądając się dookoła. – Skoro to kaplica, powinna być w niej krypta?

– Tam jest wejście – pokazał Jakub.

– Są w niej miedziane trumny?

– Są.

– Dobra nasza! – Dziennikarz zatarł ręce. – Potrzebny będzie witraż, miedziane wieko od trumny i małe ognisko! Masz nożyce do metalu?

– Mam. – Egzorcysta sięgnął do torby.

– To do roboty!

Pracowali bez wytchnienia przez popołudnie i całą noc. Przygotowania zakończyli po świcie, tuż przed wschodem słońca. W porę, bo oblegający zaczynali się już zwoływać do szturmu.

– Silniki bocznikowe prądu stałego wycofano w użycia, bo miały jedną paskudną wadę – tłumaczył Tomaszewski. – Rozbiegały się.

– Jak króliki?

– Jeśli przypadkiem przerwano uzwojenie stojana, prędkość obrotowa zaczynała wzrastać teoretycznie do nieskończoności. Praktycznie siły odśrodkowe rozrywały silnik, zanim do tego dochodziło.

– Wybuchały, znaczy, same z siebie? – sprecyzował Jakub.

– No właśnie, i na tym polega nasza niespodzianka…

Kończyli już wiązać łańcuchami brony, pługi i zardzewiałe kosy, którymi obłożyli przygotowany do rozruchu silnik.

Wędrowycz wetknął w to wszystko jeszcze kilkanaście zebranych po kątach podków.

– Na szczęście – powiedział krzywiąc się paskudnie. – Tylko jak my wyjdziemy z tego cało?

– Nic nam się nie stanie, jeżeli będziemy stać dokładnie za silnikiem. Siły odśrodkowe rozrzucą całe żelastwo na boki.

– Dobra, podłączaj te swoje kanapki! – Jakub pokazał na prostownik zrobiony z wyżarzonych w ogniu miedzianych płytek, poprzekładanych plasterkami ołowiu ze stopionych witraży. – Tamci zaraz zaczną!

– Uwaga, na drutach nie ma izolacji! Wsadziłeś gwoździe zamiast bezpieczników?

– Rób swoje! – Jakub odryglował drzwi.

Tomaszewski zetknął druty, które trzymał przez szmaty. Sypnęły skry, a nieoliwiony od co najmniej pół wieku silnik zaskrzypiał przeraźliwie, zadymił i zaczął się kręcić. Wędrowycz szeroko otworzył wrota.

– Hej, małpy, technika do was przybywa! – przekrzyczał jazgot silnika i pomógł Tomaszewskiemu wytoczyć na zewnątrz piszczącą i dygoczącą machinę.

Postawili silnik o pięć kroków za progiem, bo dalej nie starczyło improwizowanych kabli.

– Do tyłu! – syknął Radosław.

Stanęli dokładnie za silnikiem, który chwilowo osłaniał ich przed ewentualnymi pociskami. Gromada neandertalczyków stłoczyła się półkolem przed wejściem do kaplicy. Wyraźnie wahali się zbliżyć do jęczącej kupy żelastwa.

– Muszą podejść bliżej – mruknął Tomaszewski.

– Małpy! Tchórzliwe małpy! – wrzasnął Jakub ile tchu w płucach. – Zaraz wszystkie uciekniecie!

Horda neandertali z rykiem runęła do kaplicy. Radosław rozłączył dwa z czterech przewodów połączonych z silnikiem.

Dokuczliwy pisk pracującej maszyny przeszedł w narastający, rozsadzający uszy, wręcz urywający głowy piekielny wizg. Zakołysała się ziemia, a doprowadzające prąd druty w okamgnieniu rozpaliły do czerwoności. Silnik zaryczał jak startujący odrzutowiec, podskoczył w górę i zamienił się w kulę skłębionych błyskawic, płomieni i iskier. Huk pękającego metalu zlał się w jedno z chrzęstem rozcinanego mięsa i wyciem neandertalczyków.

– Wiejemy!!! – Wędrowycz z rewolwerem w ręku skoczył w środek jatki.

Za nim ruszył Tomaszewski z saperką. Z tyłu, z prostownika zbudowanego własnym przemysłem trysnął fontanną stopiony ołów. Huknął strzał z rewolweru. Neandertalczyk z odrąbanymi obiema nogami i bez jednej ręki, ocalałą dłonią chwycił za kostkę biegnącego dziennikarza. Radosław uwolnił się, tnąc go saperką w kark. Wędrowyczowi nogi zaplątały się w wyprutych jelitach i stracił równowagę. Byłby zginął, ale małpowatemu, który szykował się do zadania ciosu bejsbolem, wskutek zbyt gwałtownego ruchu wypadł mózg z rozłupanej głowy. Rozchlapując krew i inne płyny ustrojowe, obaj przyjaciele wydostali się z drgającej masy ciał i dopadli samochodu. Kluczyki istotnie były w stacyjce.

Tomaszewski zapalił silnik, a Jakub strzałami z rewolweru pozbył się kilku natarczywych niedobitków. Ruszyli. Z nieba dopiero teraz zaczęły spadać podkowy.

Samochód niemiłosiernie podskakiwał na wertepach. Wkrótce dotarli do wylotu wąwozu.

– Popatrz do tyłu, bo nie ma lusterka – mruknął Radosław. – Nie gonią nas?

– Najpierw musieliby poprzyszywać sobie nogi.

– Ci, co przeżyli, chyba nie dadzą rady przejeść reszty…

– Zrobią weki.

Tuż koło szubienicy droga biegła pod konarami rozłożystego dębu. Tomaszewski dodał lekko gazu. W tym momencie coś łupnęło w dach.

– O cholera! – zaklął.

Przerdzewiały sufit napiął się i nieoczekiwanie rozdarł z chrzęstem. Do środka pakowała się łapa uzbrojona w pięściak.

Wędrowycz uniósł rewolwer i pociągnął za spust. Rozległ się skowyt i łapa zniknęła. Samochód podskoczył na kolejnym wyboju.

– Małpa z wozu, koniom lżej – powiedział egzorcysta wesoło. Przemknęli przez feralny wąwóz. Na skraju lasu porzucili auto i pieszo dotarli do domu Jakuba. Tomaszewski popatrzył na zegarek. Szósta rano. Pora spać…


Wieczorem na podwórzu Wędrowycza zebrał się spory tłum.

– A co to za zbiegowisko? – zdziwił się gospodarz wychodząc z chałupy. – Czego, ludziska, chcecie?

Przed gromadę wyszedł sołtys.

– Jakub, myśmy zebrali pieniądze na kudłacza.

– A, faktycznie – mruknął. – Semen wspominał.

– Chłopaki z pochodniami już czekają. Urządzimy nagonkę. Jak za dawnych czasów. Drewno na opał, pręty na rożen, zioła, chleb i kartofle już naszykowane. Parę flaszek też się znajdzie…

Jakub uśmiechnął się do swoich wspomnień…

– Balanga – mruknął.

– Tak. Jak w osiemdziesiątym pierwszym. Pamiętasz, jak gliniarze piekli…co… na koksowniku? Poświętujemy sobie tej nocy.

– Gdzie jest? – Jakub przeszedł do konkretów.

– Po południu buszował u mnie w malinach – powiedział ponuro ktoś ukryty w tłumie.

– A teraz dobiera się do mojego silosa z rzepakiem – uzupełnił równie ponuro ktoś inny.

– Pożycz tego tylczaka – zagadnął Jakub Tomaszewskiego.

Dziennikarz wyjął z torby grot od włóczni.

– Semen! – zawołał kłusownik.

– Tu jestem. – Stary kozak przepchał się przez tłum.

– Skocz do swojego tartaku po piły. Weź ze dwie łańcuchowe, to szybciej pójdzie.

– Już naszykowane. Czekaliśmy tylko na ciebie… Żeby nie zaczynać roboty bez fachowca.

– Masz jakiś mocny flesz? – zapytał Wędrowycz Radosława.

Ten kiwnął głową.

– To zabierz ze sobą. Dzieciakom fotek na pamiątkę narobisz, to kupę forsy pałuczysz.

Jakub wyniósł z szopy długie drzewce i drutem przymocował do niego znalezione w wąwozie krzemienne ostrze.

Potem przypasał szablę.

– Naprzód! – zakrzyknął.

Ruszyli przez wieś.

– Nagonka, zapalić pochodnie. Pięćdziesięciu dołem, a reszta niech go otoczy z drugiej strony. Kombajnista!

– Jestem!

– Leć po maszynę. Jak by chciał przedrzeć się w stronę lasu, wąwozem, to postraszysz go kombajnem.

– Tak jest!

– To wy na dziki chodzicie taką bandą? – zdumiał się Tomaszewski.

– Jakie dziki? – nie zrozumiał Jakub.

– No, tego kudłacza… Chyba, że to niedźwiedź?

Egzorcysta parsknął śmiechem.

– Dziki? Cholera, też masz pomysły… O, jest kudłacz!

Wielki kudłaty mamut właśnie poradził sobie z pokrywą silosu i zanurzył trąbę w rzepaku.

– Cofnij się i rób zdjęcia! Chcę być w gazecie – przykazał surowo kłusownik.

Pomiędzy chałupami pojawiła się nagonka z pochodniami.

– Oj, będą trupy – mruknął Tomaszewski.

– No, czasem się zdarza – westchnął Jakub. – Choć kudłacze zazwyczaj boją się ognia… Chyba, że trafi się jakiś naprawdę złośliwy.

Ruszył śmiało naprzód, potrząsając włócznią. Mamut zauważył go. Nabrał trąbą rzepaku i dmuchnął w stronę wroga.

Egzorcysta przedramieniem osłonił oczy przed gradem pocisków i pchnął włócznią przed siebie. Mamut obejrzał się, zabawnie kuląc uszy. Nagonka obstępowała go ze wszystkich stron. Zatrąbił wściekle, chwycił trąbą pokrywę elewatora i miotnął w najbliżej stojących. Zakotłowało się, a rozpaczliwe wrzaski świadczyły, że nie wszyscy wyjdą z walki bez uszczerbku. Jakub wykorzystał chwilę nieuwagi i ukłuł mamuta w owłosioną pierś. Kudłacz zaryczał i machnął trąbą. Staruszek wbiegł mu między nogi i z niebywałą zręcznością przeciął szablą ścięgno na lewej zadniej.

Zwierzę zatańczyło wściekle, usiłując go rozdeptać. Dźgnął je włócznią w brzuch i przeciął kolejne ścięgno. Zwierz stojąc na dwu całych nogach spróbował dosięgnąć go trąbą, ale Wędrowycz pacnął ją włócznią i wykorzystując moment zaskoczenia przeciął jeszcze jedno ścięgno. Zwierzę zachwiało się.

Kudłacz zatańczył na pokaleczonych nogach usiłując rozdeptać namolnego dwunoga. Wreszcie, nie mogąc go inaczej dosięgnąć, usiadł z rozmachem – prosto na podstawioną dzidę. Tomaszewski w pierwszej chwili pomyślał, że Jakub zginął, ale zobaczył go obok. Mamut wydał bolesny skowyt, a Wędrowycz doskoczył i jednym pchnięciem wbił mu szablę przez ucho do mózgu. Zwierzę zatrąbiło po raz ostatni i zwaliło się na bok. Wokół rozległy się okrzyki radości.

Jednocześnie powietrze przeszył trzask desek odrywanych od płotów.

Jakub uśmiechnął się i wyciągnął zakrwawioną klingę.

– Raz jeszcze udało się przeżyć – powiedział z zadowoleniem.

Po zbroczu ściekała kropla gęstej czerwonej krwi.

Wielkie kawały mamuciny piekły się na rożnach zaimprowizowanych z prętów zbrojeniowych. Kobiety posypywały mięso ziołami, mężczyźni przynosili butelki z mętną zawartością. Semen wędrował wzdłuż cielska z piłą łańcuchową i odcinał ładne, grube kawały mięsa. Na chwilę przerwał wędrówkę i odpiłował oba zagięte siekacze. Tomaszewski wstał nieco chwiejnie od stołu skleconego z wrót od stodoły i podszedł do Jakuba, który akurat sączył z lubością jakiś płyn czerpany kubkiem z blaszanego kanistra.

– Dręczy mnie jedno pytanie – powiedział.

Brwi egzorcysty uniosły się.

– No, pytaj.

– Skąd wiedziałeś, jak się poluje na mamuty? Przecinanie ścięgien stosują Pigmeje z Kamerunu, kiedy polują na słonia…

Jakub popatrzył na niego zdziwiony.

– Dziadek mnie nauczył… – wyjaśnił. – Chociaż trzeba oddać sprawiedliwość tym z Dębinki, że miotacze oszczepów to lepszy sposób. Tak wyrzucone włócznie wchodzą w kudłacza jak w masło i nie trzeba zbyt blisko podchodzić. Ech, było nam pożyczyć sprzęt, jak nadarzyła się okazja, ale w całym tym zamieszaniu nie pomyślałem. Ano, trudno…

– Często macie tu takie atrakcje?

– Kiedyś kudłacze wchodziły częściej w szkodę. Jeszcze przed wojną było ze dwadzieścia sztuk, ale teraz może zostało już tylko parę. Trochę łykowate to mięso, bo stary był… Dziadunio dziesięć położył… Kość sprzedawaliśmy do Radomia do fabryki pianin…

W tej chwili pomiędzy chatami zabłysło złowróżbne błękitne światło. Zbliżało się pulsując. Wreszcie koło stołu zatrzymał się radiowóz. Trzasnęły drzwiczki i z wnętrza wygramolił się Birski.

– No, Jakub – powiedział. – Co to za imprezka? Mi to wygląda na nielegalne zgromadzenie i konsumpcję mięcha z kłusowniczego uboju…

– Siadaj z nami – Jakub nalał mu kubek. – I nie miel ozorem.

Birski minął go obojętnie i podszedł do powalonego kudłacza.

– Co to jest? – odwrócił się pobladły.

Jakub uśmiechnął się bezczelnie.

– To jest urojenie maniakalne – powiedział.

Policjant klepnął pokrytą futrem nogę.

– Hmmm. To zwierzę jest materialne, więc nie może być urojeniem…

– Napij się – Jakub podał mu kubek – i zapamiętaj sobie raz na zawsze. Włochatych słoni nie ma.

– No, faktycznie nie ma. – Uspokojony gliniarz wychylił kubek, a potem przysiadł się do stołu.

Jakub nalał mu kolejną porcję.

– Do rana zapomni, jak się nazywa – powiedział do Tomaszewskiego. – Zresztą jak by zapamiętał, to i tak nikt mu nie uwierzy… Tobie w redakcji też nie uwierzą…

– W tej gazecie w nic nie wierzą, nawet w dowody. – Radosław klepnął aparat fotograficzny.

Do rana mamut był już prawie zjedzony. Dziennikarz i egzorcysta szli objęci na przystanek pekaesu. Grupki ludzi ciągnęły do domów niosąc spore ochłapy mięsa.

Nad Starym Majdanem powoli wstawał świt. Spokojny jesienny świt końca dwudziestego wieku. Gdzieś za wzgórzami neandertalczycy lizali rany i peklowali wędliny… Pomiędzy chałupkami niosła się pieśń:

Do widzenia, już idziemy

Za kolędę dziękujemy

Ażebyście zdrowi byli

Wiaderkami wódkę pili

A kubkami nabierali

I do gęby przytulali…

Radosław Tomaszewski poczuł się szczęśliwy. Co najmniej tak szczęśliwy jak Jakub Wędrowycz, egzorcysta, kłusownik, bimbrownik, pogromca ostatniego kudłacza na świecie, no, może przedostatniego albo przedprzedostatniego. Nieważne. Grunt, że teraz to już na bank dadzą mu etat w Obleśnych Nowinkach. Trzeba będzie tylko wymyślić bajeczkę o tym, jak udało mu się spreparować tak przekonywające zdjęcia. Najlepiej powiedzieć, że w roli mamuta wystąpił lokalny zespół folklorystyczny…

Загрузка...