Jakub Wędrowycz stanął przed tablicą informacyjną Wiejskiego Ośrodka Kultury w Wojsławicach. Na tablicy przyklejono coś białego z dużą ilością czerwonych literek. Bimbrownik nie pałał szczególną miłością do słowa drukowanego. Oczywiście w dawnych, dobrych, carskich czasach wbito mu do głowy pewną ilość liter, ale należały do ździebko innego alfabetu. Ponieważ nie kontynuował nauki po odzyskaniu niepodległości, miał pewne problemy z czytaniem i pisaniem wedle nowych zasad. Substancje w butelkach rozróżniał głównie po etykietkach. Tym razem jednak musiał. Widząc czerwone literki nabrał podejrzenia, że rzeczona tablica służy celom propagandy socjalistycznej i zapałał chęcią natychmiastowego jej zniszczenia. Najpierw musiał jednak zdobyć pewność.
– Odczyt na temat „Jądro ziemi wedle najnowszych badań” – przesylabizował z trudem. – Wstęp wolny.
– Jądro ziemi – powiedział sam do siebie. – To może być ciekawe.
Popatrzył na swój zegarek. Zegarek stał od lat, ale nawyk pozostał.
Z pamięci wyznaczył z grubsza kierunek północny. Następnie zbadał, jak pada jego cień. Naniósł poprawkę na porę roku i na odchylenie od południka Greenwich.
– Szesnasta piętnaście – powiedział sam do siebie. Ustawił godzinę na zegarku i wpadł jeszcze na jednego do gospody. Był przy czwartym, gdy przyszli jego kumple Semen i Józef.
– Nu i co tam? – zagadnął Józwa.
– Leci. Popilnujcie stolika, za godzinę wrócę.
– Spieszysz się gdzieś?
– Będzie odczyt o jądrze ziemi.
– Hy! To ziemia ma jądra? – zdziwił się Józef.
– Nie jądra tylko jedno jądro – poprawił go Semen. Kiedyś tam coś studiował na uniwersytecie w Sankt Petersburgu i nie wszystko zapomniał. – Jak pestka w śliwce.
– To opowiedz, jak wrócisz…
Ale Jakuba już nie było. Oczywiście w drzwiach ośrodka, nie wiadomo po kiego grzyba, stał jakiś wachman. Obrzucił wioskowego egzorcystę uważnym spojrzeniem.
– Chuchnijcie obywatelu.
Jakub chuchnął. Koktajl „Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników”, sporządzony z jogurtu, spirytusu, sody i innych podejrzanych ingrediencji, dał odczuć swoją moc.
– Nie wpuszczę.
Wachman był potwornie uparty, a Jakubowi nie chciało się go przekupywać. Wstęp miał być wolny. Zamiast tego obszedł budynek dookoła i wlazł od tyłu, oknem od ubikacji. Wykład zaraz się rozpoczął. Egzorcysta siedząc w tylnym rzędzie, patrzył z zachwytem na slajdy i pociągał z manierki bimber. Pociągał i pociągał i dowiadywał się coraz ciekawszych rzeczy, a potem wyśledził go ten podły wachman i wyrzucił z sali. Jakub pomasował obolały od kopnięć tyłek. Poprzysiągłszy wachmanowi, że rzuci na niego urok, wrócił do knajpy. Kumple jeszcze siedzieli.
– A ja ci mówię, że lepiej wypić najpierw perłę, przegryźć, potem popić wódą, a nie mieszać tak jedno z drugim – dowodził Semen.
Przysiadł się.
– No i co tam?
– Wywalili mnie.
– A czego ciekawego się dowiedziałeś?
– Wyobraźcie sobie, że jądro naszej planety, to kula z żelaza i niklu rozpalona do czerwoności.
– Z niklu? – zdziwił się Józef. – Nikiel pierońsko drogo kosztuje.
– No, na skupie w Siennicy Różanej płacili za kilogram tyle co na ćwierć litra – uzupełnił Semen.
– O? A gdzie ta kula jest zakopana? – zaciekawił się Józef.
– Wszędzie pod nami – wyjaśnił Jakub. – Coś mówili o czterdziestu, ale nie wiem czy metrach czy kilometrach.
– No co ty. Na pewno nie czterdzieści kilometrów, bo skąd byłby nikiel na monety?
– Musi co i nie na czterdziestu metrach, bo kopalnie na Śląsku są głębiej.
Józef wypił jeszcze trochę.
– Ty, a może byśmy to wykopali? – zaproponował. – Tak z parę kilo.
– Ale to jest do czerwoności – zaoponował Jakub.
– No to co. Będziemy polewali wodą.
– Długo by kopać.
– A śpieszy nam się gdzieś?
– Można się zbliżyć. Jest na podstawiu wyschnięta studnia. Wezmę drabinę i łopaty.
– Dobra, weź furę. Trzeba na coś ładować ten nikiel. A i wiadro wody, będziemy chłodzić.
Godzinę później byli na miejscu. Spuścili drabinę do studni.
Zmieściła się cała. Jakub pojechał więc do siebie i wrócił z solidnym kawałem liny oraz kanisterkiem bimbru, żeby się lepiej pracowało. Mijały godziny. Wprowadzili system zmian. Jeden kopał na dole, a dwaj wyciągali wiadra z ziemią i wysypywali obok. Stos rósł.
Wreszcie przyszła kolej Jakuba. Pokrzepił się dwoma kubkami i zlazł na dół. Ledwo wbił łopatę, stracił równowagę i wyrżnął głową w cembrowinę. Zobaczył wszystkie gwiazdy, a potem poleciał w ciemność.
Gdy doszedł do siebie, leżał na zabawnym kawałku łączki. Otworzył oczy. Słońce stało wysoko. Usiadł i rozejrzał się trochę zdezorientowany. Tu było inaczej niż w Wojsławicach. Pachniało też inaczej. A nieopodal pasły się jakieś dziwne zwierzaki. W pierwszej chwili wydało mu się, że mają trzy nogi. Ale potem zorientował się, iż to z tyłu to masywny ogon. A potem zobaczył, że jeden ma na brzuchu torbę, a w niej siedzi mały.
– Ki diabeł? – zdziwił się.
Gdzieś z głębin pamięci wypłynął mu podobny obrazek w jakiejś gazecie. Nie pamiętał jednak, jak się te paskudztwa nazywają.
– Ciekawe czy smaczne.
Zaczął macać po kieszeniach, w poszukiwaniu linki hamulcowej służącej mu do celów kłusowniczych. Nie znalazł. Jednak zdążył uporządkować sobie w mózgu na tyle, by wydedukować właściwą interpretację.
– Takich zwierzaków nie ma w Wojsławicach ani w sąsiednich gminach. To na pewno delirium.
Wstał chwiejnie na nogi i rozejrzał się. Niedaleko zobaczył szosę i sklep.
– Wypiję klina, a potem przez kilka dni ani kropli do ust nie wezmę – obiecał sobie i ruszył w tamtą stronę.
– Ciekawe którędy do domu? – zastanowił się, ale nie miało to większego znaczenia.
Gdy odpowiednio się upił, włączał mu się zmysł naprowadzający na bimbrownię pod chałupą. W sklepie siedział jakiś wachman i bełkotał coś tak niewyraźnie, że Jakub za cholerę nie mógł go zrozumieć.
– Słuchaj, potrzebuję wódki – powiedział.
Facet nie zrozumiał. Egzorcysta uderzył się kantem dłoni po szyi. Mężczyzna nadal nie kapował. Wreszcie Jakub chuchnął na niego i to pomogło. Zdjął z półki pękatą flaszkę i znowu coś zagdakał.
– Ty zapisz się na kurs logopedyczny – poradził mu egzorcysta.
Macał po kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy, aż trafił na żelazną rezerwę w postaci złotej pięciorublówki. Facet wyglądał na uszczęśliwionego. Zaraz za węgłem sklepu egzorcysta obejrzał flaszkę. Na jej etykietce widać było takie samo bydlę, jak te z torbami na brzuchu.
– Cholera, ale daleko odlazłem od chałupy – zdziwił się. – Może jestem w zoo?
Odkorkował i pociągnął. Zawartość była niezłej mocy, tylko zajeżdżała, jakby cukierkami eukaliptusowymi. Wypił jeszcze trochę i świadomość jego ponownie uległa zmąceniu.
– Pochlali się w cztery dupy przy przekopywaniu tej studni – powiedział aspirant Rowicki do siedzącego w radiowozie posterunkowego Birskiego.
Trzy ciała, w stanie totalnego upojenia, leżały wokoło.
– Aby tylko nie zarzygali auta.
– Może nie zarzygają. Rowicki schylił się po coś.
– Niech pan zobaczy, tacy szmaciarze, a co piją!
W jego dłoni, w świetle koguta, połyskiwała to żółto to niebiesko flaszka ozdobiona etykietką: AUSTRLIAN DRY GIN.