Półciężarówka pędziła przez uśpiony kraj. Kierowca z kamienną twarzą śledził ukazującą się w świetle reflektorów drogę. Z tyłu, na skrzynce wypełnionej flaszkami z wódką, siedział pewien znany emigracyjny polityk. Polityk w zadumie wodził długopisem po czystych kartkach grubego zeszytu. U góry strony widniał skromny napis: „Orędzie do narodu”.
– Opuszczam moją ojczyznę, nie chcąc być świadkiem, jak zmienia się ona w żydowsko-masońską kolonię – odczytał zadowolony z siebie.
W tym momencie kierowca gwałtownie wdepnął hamulec. Polityk walnął całym ciałem w przepierzenie. Zeszyt poleciał gdzieś na podłogę.
– Co się stało? – wymamrotał.
– Cholera, o mało go nie przejechałem – jęknął kierowca.
Polityk otworzył drzwiczki i wyjrzał. Na poboczu szosy kawałek za nimi leżał, przytulając głowę do przydrożnego kamienia, Jakub Wędrowycz, najwybitniejszy cywilny egzorcysta środkowej Europy, a prawdopodobnie i świata.
– Jakiś zamroczony ździebko czciciel Bachusa – wyraził swoje przypuszczenie. – Trzeba go zepchnąć do rowu, bo jeszcze go ktoś naprawdę stuknie.
– A może zasłabł? Albo to jakiś potrącony? – zastanawiał się kierowca.
– Faktycznie, możemy sprawdzić.
Wysiedli z wozu i podeszli do leżącego. Woń taniego jabłkowego wina niosła się na kilka metrów wokoło. Polityk westchnął z nostalgią.
– Przypomina mi to czasy, gdy byłem mały i robiliśmy z moim tatą warianty turystyczne.
– Co to takiego? – zdziwił się kierowca.
– Och, znakomita zabawa. Zabiera się pijaczka z rowu koło Zakopanego i wysadza w rowie, na przykład, koło Szczecina.
– Hy, hy, hy, hy – roześmiał się kierowca. – Jeździliśmy wtedy półciężarówką… Miło powspominać dawne czasy.
– Szefie, a może zrobimy mu taki wariant turystyczny, jakiego jeszcze nie widziano na tej planecie?
Polityk podniósł wzrok na swojego kierowcę. W oczach tego ostatniego płonęły ogniki ekstazy. Uśmiechnął się szatańsko.
– Tak, to naprawdę świetny pomysł. Tylko czy nie będzie kłopotów na cle?
– Sądzę, że żadnych. W każdym razie można spróbować.
– Ładujemy!
Wrzucili bezwładne ciało do furgonetki, po czym pochłonęła ich ciemność. Dwieście kilometrów dalej przesiedli się w nieduży samolocik. Przed świtem wystartowali…
Jakub Wędrowycz ocknął się. Było mu zimno i leżał w rowie. Sięgnął ręką do pasa gdzie przytroczony miał mały bidonek z wysokoprocentowym klinem. Pociągnął kilka łyków. Klin zadziałał. Zgniłozielony kolor zniknął sprzed oczu. Paląca suchość w gardle ustąpiła, a myśli stały się znów składne. Otworzył szerzej oczy i rozejrzał się.
– O job twoju – wykrztusił.
Miejsce gdzie się znajdował, przypominało z grubsza to, w którym znużony powracaniem do chałupy legł spać. Była tu asfaltowa szosa i rów obok. To się zgadzało. Był płaski kamień, który podłożył sobie pod głowę, tyle tylko, że zamiast łagodnych wzgórz okolic Wojsławic, wokoło rozciągały się dzikie, górskie szczyty. Zaraz za rowem zaczynała się bardzo głęboka przepaść, a po jej drugiej stronie pasły się jakieś dziwne futrzaki, podobne nieco do owiec, ale z dłuższymi szyjami i bez rogów.
– Musi co jestem w Tatrach – powiedział sam do siebie. – Cholera, nie powinienem tyle pić. Taki kawał odleźć od chałupy…
W dół prowadziła wąska ścieżka. Ponieważ właściwie nie wiedział dokąd ma iść ruszył nią. W ciągu dwu godzin dotarł na dno doliny, przekroczył rzekę po dziwnym moście uplecionym z samych sznurków, po czym zaczął wspinać się na górę po drugiej stronie. W międzyczasie jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach.
– W Tatrach nie ma liściastych drzew – wydedukował. – To pewnie Beskidy, albo nawet jeszcze jakieś inne.
Pojęcie o geografii miał mętne: za cara, gdy uczęszczał do szkoły, nauczyciele niewiele zdołali wbić mu do głowy. Po następnych dwu godzinach zdołał wdrapać się aż na widzianą poprzednio łąkę. Zwierzęta zastrzygły małymi uszkami i popatrzyły na niego zaciekawione. Jakub podszedł bliżej. Zupełnie nie były podobne do owiec.
– Jak miałem siedem lat, to widziałem takie w zoo.
Pociągnął z manierki. Coś mu tu nie pasowało.
– Może po pijanemu przeszedłem na Ukrainę? – zastanawiał się. – Ale na Ukrainie to są stepy a nie góry. Może to Czechosłowacja? Jest blisko Ukrainy, to i lamy mogą tam wystąpić, a góry jakieś tam są. Chyba te, no, Sudety.
Poskrobał się po głowie. Nic nie mógł wymyślić, więc wzmocnił się jeszcze jednym klinem.
– Do Polski to chyba na północ – wydedukował wreszcie. – Zaraz sprawdzimy, gdzie jest ta północ. Jest mniej więcej dziesiąta rano, no może jedenasta. Narysuję na ziemi okrąg i stanę pośrodku. Zbadam w którą stronę pada mój cień, a potem dodam jedną dwunastą wycinka koła, dodać należy koniecznie po prawej stronie linii wyznaczonej przez padający cień. Otrzymana linia będzie wyznaczała kierunek północny z błędem rzędu dziesięciu stopni czyli trzech, może czterech radianów.
Jak powiedział, tak też i zrobił. Zatoczył koło na kawałku łysej ziemi i stanął pośrodku. A potem stwierdził, że w ogóle nie rzuca cienia. Sprawdził z tyłu, ale tam też go nie było.
– A może ja się zachlałem i umarłem? – zastanowił się. – Duchy przecież nie rzucają cienia. Ale duchów nie widać w dzień.
Podniósł jedną nogę i zajrzał pod nią. Stopa rzucała cień. Kliny były trochę za duże, z trudem utrzymał się na tej drugiej.
– Ki diabeł? – zdziwił się.
Popatrzył nieufnie do góry i stwierdził że słońce wisi mu dokładnie nad głową.
– Leci prosto na mnie? – zdziwił się.
A potem kliny zwyciężyły i stracił przytomność.
Znany polski polityk i Antonio Hererra, potomek jednego z miejscowych rodów, pochlali się aż miło znakomitą polską wódką. Na którymś etapie polityk zaczął opowiadać, jaki to wariant turystyczny wyciął jednemu swojemu rodakowi. W gęstym od dymu z cygar i oparów alkoholu pomieszczeniu, padło nazwisko. Antonio oprzytomniał.
– Powiedziałeś jak on się nazywał?
– Jakub Wędrowycz, a co? – polityk wydobył z kieszeni wymięty i przypominający zdechłą szmatkę dowód osobisty Jakuba. – Zabrałem sobie na pamiątkę.
Antonio, przezwyciężając obrzydzenie, wziął dokument do ręki. Dowód nosił ślady moczenia w różnych substancjach, a jego okładka była tak wyślizgana że orzeł i napis zatarły się niemal całkowicie. Nazwisko było jednak czytelne.
– Carramba – zaklął wściekle. – Ty chociaż wiesz, kogo wiozłeś?
– No kogo?
– Ten cały Wędrowycz to najlepszy w Europie specjalista od nawiedzonych domów! Był o nim film jakoś tak na dniach. Dla niego rozwiązać nasz problem to tyle, co splunąć. To ja chciałem posłać po niego ludzi do Europy…
– O cholera.
– Ty chociaż pamiętasz, gdzie go zostawiłeś?
– Jakieś dwadzieścia kilometrów od hacjendy.
– Weźmiemy ludzi i przeczeszemy okolicę. Musimy go mieć! A ty, jeśli nadal chcesz być moim wspólnikiem, to na przyszłość powinieneś więcej myśleć.
Jakub doszedł do siebie z pewnym trudem. Straszliwe wspomnienie zacierało mu się stopniowo w pamięci. Rozejrzał się dookoła. W pierwszej chwili myślał, że jest w grobie. Mur krypty, stanowił w rzeczywistości ściany niedużego domu, zbudowanego z kamienia. Ktoś siedział przy jego łóżku. Był bardzo stary i wyglądał na Indianina.
Dobrze, że się obudziłeś – usłyszał wewnątrz swojej głowy. – Ty jesteś Jakob Wentrowicz?
– Z grubsza tak – odpowiedział po polsku na głos.
Indianin zrozumiał. Zamknął oczy i skoncentrował się.
Szuka cię Antonio Hererra. Nie możesz tu zostać.
Mózg Jakuba nie nadawał się specjalnie do wysyłania sygnałów telepatycznych, ale egzorcysta wypił trochę bimbru z bidona i dokonał tej sztuki.
Ja już sobie idę, tylko powiedzcie, mi gdzie tu jest północ.
Nie możesz iść na północ.
Chcę wrócić do domu. A to właśnie w tamtą stronę. Do Polski…
Idąc na północ z całą pewnością nie wrócisz do domu. Musisz złapać samolot do Europy i dopiero później szukać swojego kraju.
To gdzie ja do cholery jestem? Przecież to Słowacja.
Jesteś w Peru.
Jak to w Peru? – zdenerwował się Jakub. – W jakim Peru? Skąd ja się wziąłem w Peru?
Na znak szamana do wnętrza kamiennej chaty weszli dwaj młodzi Indianie w jeansach. Na głowach mieli śmieszne czarne meloniki. Pochwycili zręcznie Jakuba i ponieśli w samo serce gór.
Z nieba walił śnieg. Trzymał nielichy mróz, szyby pokryły się wykwitami z lodu. Wewnątrz knajpy panował miły, ciepły zaduch. Woń mokrych kożuchów i jesionek, skarpet, onuc mieszała się z wyziewami rozmaitych trunków. Semen wlał w gardło szóstą butelkę perły.
– Panowie – powiedział do siedzących przy stole.
– Podsumujmy. Jakuba nie ma już trzeci miesiąc.
– Aha – zgodził się Józef. – Chyba tym razem, to już po nim. Nigdy nie znikał na dłużej niż tydzień. Może zawiadomimy gliny?
– Zawiadomienie przyjęte – powiedział posterunkowy Birski, siedzący trzy stoliki dalej.
Ten facet miał naprawdę koci słuch.
– Można by pogrzeb zrobić – zapalił się Tomasz.
– Skoro i tak nie żyje, to może nie będziemy czekali na ciało, zwłaszcza, że nie wiadomo, czy zostanie odnalezione.
– Można zrobić pogrzeb bez ciała? – zdziwił się Semen.
– Może weźmiemy jakieś używane? – zaproponował Jan, który swojego czasu był kościelnym. – Pod kościołem w krypcie leży ich tyle, że tylko wybierać. Nawet można jakieś podobne.
– Można bez ciała – wtrącił się ksiądz, którego nie poznali w pierwszej chwili, bo był ubrany po cywilnemu. Z samą koloratką pod szyją, jadł kiełbasę z musztardą przy sąsiednim stoliku. – To nawet lepiej jak bez ciała, bo takiego grzesznika to nie wpuściłbym do świątyni, a tak pusta trumna i można oko przymknąć.
– Jakub wolałby w cerkwi – powiedział Semen. – Ale jak pusta trumna, to faktycznie może być i w kościele. Wszystko jedno.
W tej chwili drzwi otworzyły się i w progu stanął listonosz pokryty warstwą śniegu. Wszyscy zamilkli na chwilę.
– Jest tu Semen Korczaszko? – zagadnął.
– Jestem – poderwał się zza stolika, niepotrzebnie, bo listonosz już go zauważył i szedł w jego stronę.
– Proszę tu pokwitować.
Semen wykaligrafował na blankiecie swoje nazwisko. Cyrylicą, tak mu było prościej.
– Kelner, grzaną wódkę dla pana listonosza – zarządził. Ajent za ladą zaklął wyjątkowo szpetnie.
– Semen, ja ci mówiłem, że nie jestem kelnerem! Ja tu jestem ajentem.
– Cicho, bo nie dostaniesz napiwku – odgryzł się kozak, po czym noszonym przy pasie białogwardyjskim kordem oficerskim rozpruł list. Z koperty wyłowił pocztówkę. Westchnął ciężko i z kieszeni wyjął okulary w szylkretowej oprawie. Zaczerwienił się ze wstydu. Noszenie okularów było w Wojsławicach uważane za hańbę większą jeszcze niż umiejętność czytania i pisania. Pocztówka przedstawiała lamę pasącą się koło muru zbudowanego z ogromniastych głazów. Informacja na odwrocie była krótka i treściwa: Rzyjem. Wyciongnijcie mni z trąd Jakub.
Poniżej nabazgrano długość i szerokość geograficzną czegoś, zapewne miejsca przebywania Jakuba Wędrowycza.
– Hy – powiedział Semen. – Ciekawie gdzie to jest.
Rozejrzał się po knajpie i spostrzegł nauczyciela geografii wywalonego ze szkoły za alkoholizm. Wziął flaszkę piwa i przysiadł się do niego.
– Mam pytanie z dziedziny geografii – powiedział.
Nauczyciel oderwał się od przeliczania ostatnich groszaków, które wygrzebał z kieszeni. Semen potrząsnął zachęcająco butelką.
– Perła – zgadł nauczyciel.
– Jest twoja.
Dłoń wystrzeliła niespodziewanie, ale staruszek też miał refleks i zdążył ją zabrać.
– Pytanie?
– Gdzie to jest? – podsunął mu kartkę od Jakuba.
– Jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Cuzco.
– A gdzie leży to całe Cuzco? Nazwa brzmi swojsko, ale te zwierzaki to nie są kozy.
– To w Peru.
Semen podał mu flaszkę i nawet pomógł ją odkorkować, po czym wrócił do kumpli.
– No to wszystko jasne – powiedział. – Trzeba jechać go ratować.
– A kto ma jechać? – zdziwił się Tomasz. – My nie gadamy po peruwiańsku.
Popatrzył na nich pogardliwie.
– Dobra, sam pojadę.
– Ty Korczaszko jesteś o czterdzieści lat za stary – powiedział z przekonaniem Marcin Bardak, który przylazł dopiero co i pił coś stojąc przy ladzie.
– Nie róbcie ze mnie kaleki tylko, dlatego że mam sto lat! – wściekł się Semen.
– Padniesz ze starości zanim zdążę pierdnąć – wyraził swój pogląd Marcin.
Kozak zdjął z siebie kurtkę i odwinął czterometrowy łańcuch krowiak którym był owinięty w pasie.
– Powtórz – zażądał.
Bardak tego wieczora wlał już w siebie dużo, alkohol zmącił mu nieco ocenę rzeczywistości. Powtórzył. Semen zawył i machnął łańcuchem. Po chwili, wróg trzymając połowę zębów na dłoni, biegł wyjąc przez wieś, a czerwona jucha z rozbitego czoła zalewała mu kaprawe ślepia.
– Dobra – warknął kumpel Jakuba zwijając łańcuch. – No i co się gapicie? – zagadnął grupkę przyjezdnych, którzy siedzieli po kątach, sącząc trunki i przegryzając parówki. – „Popatrzcie lepiej w koryta przed wami ustawione.
– Panie Korczaszko – zdenerwował się ajent, ale starzec tylko popatrzył na niego ponuro i ajent umilkł. Semen ciężkim krokiem ruszył w stronę stolika, przy którym siedział posterunkowy Birski.
– Słuchaj gliniarzu, potrzebuję paszportu.
Birski odchrząknął.
– Semen, nie można ci wystawić paszportu, bo ty od czterdziestu lat żyjesz tu bez dowodu osobistego i zameldowania – powiedział ostrożnie.
Nie żartuje się z człowieka, który trzyma w ręce cztery metry łańcucha, ale posterunkowy o tym nie wiedział. Kozak walnął krowiakiem w stół. Stół popękał. Następnie wyjął z kieszeni jakiś starannie złożony i podklejony płótnem papier.
– To mój patent oficerski, podpisany przez samego cara – rzekł spokojnie. – Na jego podstawie proszę wystawić mi paszport.
– Hmm, muszę to załatwić przez województwo.
– Sprawa jest pilna – powiedział Semen z naciskiem.
– Za miesiąc będzie.
– On po prostu nie chce żeby Jakub wrócił – wycedził do siedzących przy stolikach.
Birski usłyszał charakterystyczny odgłos jaki wydają butelki gdy od silnego uderzenia wypada im denko. Obejrzał się ostrożnie przez ramię. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem dwudziestu par oczu. Światło wiszącej nad barem żarówki zapalało refleksy w dwudziestu butelkach fachowo przekształconych w „tulipany”.
– Postaram się na pojutrze – powiedział. Zabrzmiało to przekonywująco. Butelki opadły, a ogień wściekłości zgasł w oczach.
– Czekaj, jeszcze raz wolniej – poprosił Jakub.
Szaman uśmiechnął się i zaczął powtarzać jeszcze raz.
Mówili w języku keczua, w którym Jakub przez ostatnie trzy miesiące poczynił znaczne postępy.
– Są trzy partyzantki. Świetlisty Szlak dąży do zbudowania tu komunizmu. Tupac Amaru chcą parcelacji ziemi i wygnania bogaczy, a my jesteśmy Inkaria. Oni potrzebują karabinów, żeby przekonać o słuszności swoich poglądów, my nie musimy.
– To zrozumiałem – uspokoił go Jakub.
– Hererra, ten który cię szuka, przechowuje w jaskini pod swoją hacjendą głowę Tupaca Amaru. To nasza broń.
Jakub przez chwilę składał to wszystko do kupy.
– Chcecie walczyć tą głową? – upewnił się.
– Musimy ją stamtąd wydobyć. Wówczas odnajdziemy resztę ciała i połączymy je razem.
– Rozumiem. Chcecie je pochować?
– Nie. Głowa naszego wodza żyje nadal.
– Nie rozumiem.
– Gdy ją odcięto ciało umarło, a ona nie. Hiszpanie nie mogli jej zabić, więc tylko zamknęli w piwnicy. Jeśli tam zostanie, to za cztery i pół tysiąca lat ciało odrodzi się, a wówczas zakłócona zostanie pacha. Nastąpi wielki ruch i nastaną czasy powszechnej pomyślności.
– Chyba rozumiem. A jak wyciągniecie ją szybciej to ciało ożyje, i to od razu? I nie trzeba będzie czekać?
– Tak.
Jakub napił się chichy z kubka. Napój był słaby, znacznie słabszy od piwa. Miał dziwny smak, ale po wymieszaniu z miejscowym dwudziestoprocentowym bimbrem nawet mu smakował.
– Dlaczego jestem potrzebny Hererrze?
– Ty Jacob jesteś specjalistą od ciemnych duchów.
– No z grubsza tak.
– On o tym wie z telewizji, a ja czytam z twoich myśli rzeczy dziwne. Bardzo dziwne.
– Ale nie powiedziałeś, po co jestem potrzebny.
– On szuka ludzi którzy dużo umieją. Przywoził zakonników z Limy i szamanów z dżungli. Chce żeby ktoś zabił głowę.
– Aha. I co dalej? Nie nastanie szczęśliwość?
– Głowa przebywa w piwnicy razem z naszą relikwią, złotym wyobrażeniem boga Inti. Hererra chce je zdobyć, a nie może wejść do piwnicy póki głowa żyje, bo ona wszystko zabija.
– Rozumiem. Myślę, że jest jedna możliwość. Przestanę się ukrywać.
– Zabiją cię, gdy już będzie po wszystkim.
– Życie ma się jedno. Można przeżyć całe albo połowę. Napoiliście mnie i ugościliście. Pomogę wam jeśli zdołam.
Semen wszedł do chałupy Jakuba. Z pieca wyjął słoik zawierający paszport Wędrowycza. Uniósł nieco lodówkę i z dziury w klepisku wyjął kolejny słój typu wek. Wyciągnął ze środka plik dolarów. Odliczył pięć tysięcy, a resztę wsadził z powrotem i ukrył. Wyszedł przed dom. Jeden z jego wnuków czekał z samochodem. Semen zasiadł koło niego.
– Pajechali! – zakomenderował.
Samochód ruszył ostro. Do stolicy.
– Właź – powiedział znany polski polityk i popchnął Jakuba. – Jak załatwisz to coś, daj znać.
Po chwili ciężkie, metalowe drzwi zatrzasnęły się za egzorcystą. Ruszył przed siebie i niebawem znalazł się w sporej sali oświetlonej dziwnym blaskiem. Blask bił ze złotej tarczy słonecznej opartej o ścianę w kącie. Podłogę pokrywały szkielety. Jakub naliczył ich około dwudziestu. Pośrodku, na niedużej, drewnianej kolumience, znajdowała się ludzka głowa. Wydawała się spać, ale gdy tylko wszedł, otworzyła oczy.
– To ciebie wołają Tupac? – zagadnął Wędrowycz w keczua.
Myśl umarłego uderzyła go jak młot. Padł na ziemię i zwinął się w kłębek.
– Uż ty – powiedział po polsku. – Toś ty taki?
Siadł na ziemi po turecku i skoncentrował się. Teraz, gdy nie pił od dawna, koncentracja pojawiała się szybciej.
– No to spróbujmy się – zaproponował.
Z oczu głowy strzeliły płomienie. Nadpaliły ubranie Jakuba i uszkodziły ścianę. Skoncentrował się jeszcze bardziej. Głowa uniosła się kawałek nad ziemię.
– Przechwytujesz moją siłę i wykorzystujesz ją do własnych celów – stwierdził egzorcysta. – Przeciwko mnie.
A potem zablokował wyciek mocy.
– Jak w waszej sztuce walki zwanej Aikido – odpowiedziała głowa, opadając na postument.
Odpowiedziała po polsku.
– To nie nasza sztuka, tylko Japońców. Dobra, może się dogadamy.
– Ech, nie.
– Musisz wydostać się z tej piwnicy. Tak twierdzą Indiańcy z którymi gadałem.
– Sytuacja jest patowa – stwierdziła głowa. – Jeśli wyjdziemy razem to zabiją cię. A potem mnie. Tu mam dobre pole do ostrzału.
Zmaterializowała małą błyskawicę i strzeliła w egzorcystę. Ten zdołał się uchylić.
– A ty nie mógłbyś ich wybić, tak jak tych tu? – wskazał na leżące wokoło szkielety.
– Moja moc zależy od inti – powiedziała głowa.
Egzorcysta popatrzył na złotą tarczę opartą o ścianę.
– To znaczy, że bez tego będziesz kaput?
– Nie wiem, ale znaczna część mocy przepływa tylko przeze mnie. Nie dasz rady zabrać jednocześnie i mnie, i słońca, zresztą tamci tylko na to czekają.
Jakub zmrużył oczy. Obiecał szamanowi, że pomoże głowie odzyskać wolność, ale jeśli umarły władca nie chciał, nie miał tu nic więcej do roboty.
– Dobra – powiedział. – Rób sobie co chcesz, ja stąd spadam.
Ruszył w stronę drzwi, gdy niespodziewanie zatrzymała go jakby niewidzialna ściana. Odwrócił się zdziwiony.
– No co ty? – zagadnął.
Głowa uśmiechała się do swoich myśli. Jakub usiadł na podłodze w pozycji kwiatu lotosu. Jego reumatyzm zaprotestował energicznie, ale po chwili musiał się poddać. Oczy Jakuba zabłysły. Głowa ocknęła się. Z jej rozchylonych ust bryznęła struga ektoplazmy. Wędrowycz odbił ją otwartą dłonią. Ręka zaczęła krwawić, ale ektoplazma rozlała się po podłodze i znieruchomiała.
– No i co? – zapytał. – Musisz zużywać materię, żeby tworzyć następne. W ten sposób za godzinę cię nie będzie.
– Kim ty właściwie jesteś?
– Zgadnij albo odczytaj.
Jakub otworzył swój umysł, tak jak nauczył się tego kiedyś dawno temu wśród białoruskich kapłanów Światowida. Jaźń Tupaca wdarła się w jego umysł. Niepotrzebnie nadał jej taki impet, bowiem Jakub nie zamierzał się bronić. Jego myśli były zbyt trujące, aby jakakolwiek siła mogła się nimi nasycić. Poczuł jakby jakieś łapy grzebały mu w mózgu. Indiański władca znalazł widocznie, to co chciał wiedzieć, bo wycofał się skwapliwie. Na jego twarzy odmalowało się skrajne obrzydzenie.
– I co? – zagadnął egzorcysta. – Jak ci się podobają moje wspomnienia?
– I taką szumowinę wysyłają żeby ze mną walczyła? – zdziwiła się głowa. – Różni tu przychodzili, szamani i duchowni, także kilku szarlatanów, ale nigdy ktoś taki…
– Chyba nieźle mi idzie, nie sądzisz? Może spróbujemy na poważnie. Ja chcę tylko stąd wyjść. Ty wolisz tu siedzieć. Może mnie wypuścisz, zanim któremuś z nas stanie się krzywda? Nawiasem mówiąc, gdybym to ja był na miejscu tych dwu palantów tam na górze, to zalałbym piwnicę napalmem, a potem wyciągnął stopione złoto.
Wokoło głowy pojawiła się dziwna aureola. Przypominała trochę taką jak na świętych obrazach. Jakub znał to zjawisko. Głowa kumulowała energię. Widywał już podobne rzeczy na Syberii. Aureola rozbłysła lekko, po chwili ponownie zajaśniała mocniej i przygasła. Wargi Jakuba ułożyły się w sarkastyczny uśmieszek. Gdy rozbłysła ponownie, uskoczył w bok. Błyskawica uderzyła w ścianę, siejąc wokoło grad rozpalonych do czerwoności skalnych odłamków.
– Przygotuj się, bo przechodzę do kontrataku – powiedział Jakub spokojnie.
Przebiegł za „plecami” głowy i położył dłoń na złotej tarczy słonecznej. Głowa odwróciła się powolutku.
– Nie waż się kalać wizerunku naszego boga dotknięciem swoich brudnych, świętokradczych łap!
Jakub oparł drugą dłoń o tarczę. W pomieszczeniu zerwał się huragan. Głowa spadła z postumentu i potoczyła się pod ścianę. Ponownie zmaterializowała piorun, ale Jakub zasłonił się tarczą słoneczną i wyładowanie uderzyło w sufit wypalając w kamieniu dziurę. Ciało egzorcysty zaczęło świecić. Odstawił tarczę, po czym podszedł do głowy.
– Teraz widzisz, idioto, że nie chcę cię zabić – powiedział. – Teraz mnie wypuścisz, skoro nie chcesz iść ze mną. Niech się po ciebie zgłoszą Indianie z okolicznych gór.
– Gdyby to było takie proste to przyszliby sami – powiedziała głowa. – A ci biali żywego cię stąd nie wypuszczą.
– Ja jednak spróbuję. Nie sądzisz, że wy wszyscy w tych górach za bardzo boicie się broni palnej? Inkaria mogą bez trudu zdobyć ten kurnik. Tamtych palantów jest tylko trzech, plus tych dwu fajtłapców.
– Jeśli takie z nich fajtłapy, to jak cię złapali?
– Szukali mnie, to dałem się znaleźć.
Odstawił głowę na postument i podszedł do stalowych drzwi. Dotknął ich końcami palców. Opuszki rozbłysły, jak palnik acetylenowy i zaczęły ciąć stal.
– Nieźle – powiedziała głowa. – Zupełnie nieźle. Nasze bóstwo cię lubi.
Jakub parsknął.
– Nie jest ci czasem bardziej zdechło?
– Rób swoje – uspokoiła go głowa i zaczęła coś knuć za jego plecami.
Szaman pokazał Semenowi białe budynki hacjendy.
– Jesteś pewien, że to tutaj? – zagadnął Semen po hiszpańsku.
Pamiętał jeszcze ten język z czasów, gdy prawie sto lat wcześniej studiował w Petersburgu.
– Tak – odpowiedział Indianin. – Lepiej poczekaj na wsparcie. Trzy tysiące pasterzy jest w drodze.
Semen wzruszył ramionami, odbezpieczył karabin i poszedł przed siebie. Strażnicy posiadłości nie byli specjalnie odważni, posłusznie dali się związać i ogłuszyć Nieco więcej kłopotu sprawił mu polski polityk, ale gdy przestrzelił mu kolano, także dał się przekonać. Semen stanął przed drzwiami wiodącymi do piwnicy. Ktoś pracując od środka palnikiem acetylenowym lub czymś takim, kończył właśnie je przecinać. Semen szarpnął do siebie i padły na ziemię. Z otworu wynurzył się Jakub. Wyglądał o dobre dziesięć lat młodziej. Z twarzy bił mu blask.
– Nu i jestem – powiedział Semen. – Podobno potrzebujesz pomocy?
– Aha.
Zeszli razem do piwnicy. Głowa łypnęła złowrogo okiem na nowego gościa.
– Zostaw Ciapek, to swój – rzucił egzorcysta. – Weź, stary, to coś, a ja poniosę tarczę.
– Co to jest? – zdziwił się Semen patrząc na głowę, która robiła miny.
– Wołają go Tupac. Był tu królem albo kimś takim. Nie zwracaj na niego uwagi, nie gryzie, ale trzeba go stąd zabrać.
Semen popatrzył na leżące wokoło ciała.
– Jesteś pewien, że nie gryzie?
– Słowo honoru.
– Słowo humoru – powiedziała głowa po polsku.
– Twoim zdaniem kto załatwił tych wszystkich?
– Umarli na gorączkę złota – Jakub szarpnął za płytę. Była z litego kruszcu i swoje ważyła. Semen podniósł głowę za włosy i wyszedł z piwnicy. Egzorcysta zarzucił sobie na plecy wizerunek Boga Słońca i pospieszył za nim. Wspięli się na dużą górę za hacjendą. Obaj trochę się zasapali. Indian nigdzie nie było widać. Kapłan też zniknął. – I co dalej? – zagadnął Jakub.
– Puść mnie – polecił władca.
Semen rozluźnił chwyt. Głowa zawisła w powietrzu. – Przystąpię teraz do wymierzania sprawiedliwości wrogom mojego ludu – powiedziała. – Macie natychmiast wracać do swych domów.
– Z przyjemnością – mruknął Jakub. – No to do zobaczenia.
Głowa odleciała kierując się na południe.
– Co z tym? – zapytał Semen, pukając w złotą płytę.
– Jak zobaczył prawdziwe słońce, to widocznie przestało mu być potrzebne. Nie wiem, co z tym zrobić.
– Zabrać ze sobą.
– Łatwo ci mówić. Ty niosłeś tylko tego pajaca, a ja tarczę. To draństwo ma ze trzydzieści kilo.
– Ale to złoto.
– Pies trącał, złoto czy nie złoto – zdenerwował się Jakub. – Mało to mamy złota zagrzebanego w słoikach? Z tym na plecach i tak nas do samolotu nie wpuszczą, bo bagaż maksymalny to tylko dziesięć kilo. No prowadź.
– Dokąd idziemy?
– Jak to dokąd? Najkrótszą drogą na lotnisko i do Wojsławic. Mam już dość tej zagranicy. Wszędzie dobrze, ale w knajpie najlepiej
– To co zrobimy?
– Ot co! – Jakub pchnął płytę, a ta przechyliła się i potoczyła w najbliższą, bardzo głęboką, przepaść. Leciała w dół odbijając się i koziołkując, aż kilometr niżej zniknęła w lesie.
– Nadal nic z tego nie rozumiem – mruknął Semen gdy maszerowali w stronę stacji kolejowej.
– A co tu do rozumienia? Facet sobie zrobił w piwnicy muzeum. Wstawił to złote koło, potem dołożył głowę. W zetknięciu z relikwią ożyła i zaczęła rozrabiać. No to szukał kogoś żeby sobie z tym poradził. I padło na mnie.
– A teraz co? Głowa wymierzy sprawiedliwość?
– A cholera wie – Jakub poskrobał się po głowie. – Myślę że jak słońce zajdzie to zdechnie.
– A jeśli nie? Jeśli zacznie mordować białych?
– To poczytamy o tym w gazetach…