Wigilijna rozgrywka

Wojsławice 1908

Wędrowycz wstawił wyrwany z korzeniami świerczek do pustej kadzi fermentacyjnej. Podsypał torfu i wlał z cebrzyka wody.

– No i postoi przez święta, a potem można znowu przed dom wsadzić – powiedział z zadowoleniem.

– Brawo – mruknął Święty Mikołaj. – Trzeba rozwijać ekologiczne myślenie.

– Eko… co? – zdumiał się siedmioletni Kubuś.

– Zrozumiesz za jakieś osiemdziesiąt lat – wyjaśnił gość. – No nic, prezenty wam rozdam i trzeba ruszać w dalszą drogę… – Pogrzebał w worku i wyciągnął masę pakunków. – Dla ciebie, gospodarzu, skrzynka dynamitu. Przyda się w tym waszym PPS-ie. Jakbyście chcieli znowu policmajstra wysadzić w powietrze…

– Cicho! – syknął Pawło.

– A kto nas tu usłyszy? – Święty wzruszył ramionami. – Masz jeszcze rewolwer… Niedługo będzie pierwsza wojna światowa, to ci się przyda.

– Może wreszcie odzyskamy niepodległość – westchnął ojciec Kubusia. – I będzie można pędzić legalnie bimberek, bo ten carski monopol alkoholowy na pewno naród rozniesie.

Mikołaj nic nie odpowiedział, ale uśmiechnął się smutno.

– A dla ciebie, chłopaczku – podał Kubusiowi tekturowe pudło, – zabawka edukacyjna. Zestaw „Mały Bimbrownik”.

– Dziękuję – ucieszył się chłopiec. – Zawsze marzyłem o takiej zabawce.

– I jeszcze motek linki hamulcowej do wnyków. Lepsza będzie niż te druty kradzione z linii telegraficznej…

Chłopiec zaczerwienił się lekko. Pawło schował dynamit i rewolwer do szafy. Zrobił to w ostatniej chwili bo ktoś załomotał do drzwi i do środka chałupy tarabanił się młody sąsiad – kozak Semen.

– O Święty Mikołaj? – zdziwił się. – Zdrastwujtie, podarki jest?

Strząsnął z papachy warstwę śniegu. Zastukał piętami by otrzepać walonki. Z kieszeni sterczała mu napoczęta flaszka rosyjskiej wódki.

– Paszoł durak, do ciebie przyjdę zgodnie z waszym prawosławnym kalendarzem, za dwa tygodnie – burknął przybysz. – swoją drogą, to moglibyście to wreszcie ujednolicić, bo kota można dostać, a i robota nie raz w roku, tylko na dwie partie muszę prezenty dzielić…

– Tak toczno – zasępił się młodzieniec.

– Mikołaju, a kiedy znowu przyjdziesz? – zapytał Kubuś, pakując prezent z powrotem do pudełka.

– Oj nieprędko… Gdzieś za czterdzieści lat – wyjaśnił.

– A czemu to tak?

– Jak zaczynałem tę robotę, to było łatwo, raptem kilkaset tysięcy ludzi obdarować. A teraz ochrzczonych liczy się już dziesiątkami milionów… Nie rozerwę się przecież. Ano miło było z wami pogawędzić, ale pora na mnie.

Dopił mętnego bimbru z musztardówki, zagryzł pasztetem z Burka sąsiadów i wyszedł przed chatę, gdzie wgramolił się na sanki i strzepnąwszy lejcami pomknął w ciemność.

– Każdy święty chodzi uśmiechnięty – zanucił, strzelając fantazyjnie z bata.

– Fajny gość z tego Mikołaja – mruknął ojciec. – I wypić z nim można i pogadać… I poczucie humoru ma. A i podarki przyniósł.

– Równiacha. Szkoda, że tyle czasu przyjdzie czekać na następną wizytę – westchnął Kubuś…

– Śliwowicy nastawimy w dębowej beczce – błysnął pomysłem ojciec. – To jak przyjedzie, fajnej czterdziestoletniej się napije… Tylko żebyś huncwocie nie wyżłopał. To ma być dla Mikołaja…

– Ale tato, ja nie pijam alkoholu…

– Teraz jeszcześ mały, ale za pół wieku to będzie z ciebie pewnie moczymorda większy niż dziadek – mruknął ponuro ojciec.

Wojsławice 1948

Główna sala domu kultury w Wojsławicach nabita była po brzegi. Członkowie partii, milicjanci, ormowcy, ubecy… Z powiatu przyjechał instruktor, ale wszyscy czekali na głównego gościa. W skupieniu gryząc pestki słonecznika, studiowali napis „Naród z partią”.

Gdzieś niedaleko naród w osobie partyzanta Józefa Paczenki właśnie wykopywał stołek spod nóg Sławomira Bardaka – członka partii i powszechnie znienawidzonego konfidenta bezpieki.

Nieoczekiwanie budynek zatrząsł się, gdy na uliczce przed nim zaparkowały dwa czołgi. Drzwi otworzyły się nagle i wmaszerowali czterej wachmani, w mundurach radzieckich wojsk desantowych, z automatami. Za nimi wszedł niepozorny człowieczek z czarną bródką przyciętą w szpic. Ochrona omiotła wzrokiem salę, ale widząc, że zebrali się sami swoi i żaden wraży element nie przeniknął na zebranie, opuściła broń. Instruktor z powiatu odchrząknął.

– Towarzysze – powiedział. – Niech będzie mi wolno przedstawić naszego gościa z Moskwy, kierownika Instytutu Badań Materializmu Dialektycznego, członka rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, towarzysza Szmaragdowa.

Zebrani zaklaskali. Za oknami zapadał już wczesny, zimowy zmierzch. Gość wkroczył na podium.

– Towarzysze – odezwał się po polsku z silnym rosyjskim akcentem. – Zebraliśmy się tu nie bez powodu. Wedle zgromadzonych przez nas informacji, w tej właśnie okolicy w dniu dzisiejszym dojść może do bezprzykładnego podważenia niepodważalnych zasad nowego ustroju. Jak donoszą nasze źródła informacji, ludność miasteczka żyje w głębokim i całkowicie błędnym przekonaniu, że w dniu dzisiejszym Wojsławice nawiedzi Święty Mikołaj. Siły reakcyjnego kleru, będącego tubą sił klerykalnych, które, jak wiemy, są w waszym kraju ekspozyturą międzynarodowego faszyzmu uosabianego przez tak zwany rząd londyński, podsycają te pogłoski. Także wielu z was – przeszył ich badawczym spojrzeniem – uległo tym mitom. Mimo pracy ideologicznej i wysiłków, których nie szczędziły wasze władze zwierzchnie, niektórzy z tu zgromadzonych ustawili choinki już dzisiaj, zamiast na nowy rok.

Kilkunastu działaczy poczerwieniało i spuściło głowy. Przewodniczący gminnej komórki Podstawowej Organizacji Partyjnej sprawnie zaczął rozdzielać kartki i wieczne pióra.

– Piszcie samokrytykę, sukinsyny – szepnął.

Gość spojrzał na nich odrobinę życzliwiej.

– Określone faszystowskie elementy antysocjalistyczne, podżegane do działań przez międzynarodowych imperialistów, z całą pewnością zechcą wykorzystać dzisiejszą okazję, by siać zamęt i odrywać myśli klasy robotniczo-chłopskiej od zbliżającego się Nowego Roku – podjął przemówienie. – Dlatego naszym zadaniem będzie postawić tamę ich wywrotowej działalności. Przypuszczalnie tej nocy może pojawić się we wsi mężczyzna w przebraniu tak zwanego Świętego Mikołaja. Naszym zadaniem będzie ujęcie go i przekazanie odpowiednim organom, które wykryją jego międzynarodowe powiązania… Dni krwiopijców kapitalistycznych są policzone!

Instruktor z powiatu powstał z miejsca.

– Nasi przyjaciele ze Związku Radzieckiego wspaniałomyślnie przydzielili nam sprzęt zmechanizowany i trzydziestu żołnierzy z wojsk desantowych. Oto plan osady i proponowana obsada posterunków – rozwinął na ścianie mapę.

– Kuźwa, ale ziąb – mruknął instruktor. Szmaragdów tylko prychnął.

– Jaki tam ziąb? – syknął. – U nas na Syberii bywa zimno! Tu zaledwie dwanaście stopni mrozu…

Zaczaili się za cmentarnym murem. Mieli przed sobą szosę prowadzącą na Chełm. Księżyc w pełni oświetlał wszystko swoim ponurym i jakby nierzeczywistym blaskiem. Na niebie pojawiła się już pierwsza gwiazda. Z dalekich Wojsławic wiatr niósł ludzkie głosy. Po domach właśnie dzielono się opłatkiem i śpiewano kolędy.

Radzieccy spadochroniarze czuwali opodal, patrząc ponuro w przestrzeń. Mongolskie rysy, oczy jak szparki, dłonie zaciśnięte na kolbach karabinów. Ci ludzie nie cofną się przed niczym…

– Nie powiedzieliście, towarzyszu, wszystkiego – zagadnął Szmaragdowa gminny sekretarz.

Rosjanin spojrzał na niego pochmurnie.

– Wiecie wszystko, co wystarczy do wykonania zadania – burknął. – Macie go tylko złapać. Resztą zajmiemy się w Moskwie.

– Czterdzieści lat temu ludzie mówili, że odwiedził wieś prawdziwy Święty Mikołaj…

– Towarzyszu, powinniście poczytać pracę towarzysza Józefa Stalina „Krytyczny osąd zabobonów religijnych” – twarz przybysza stężała.

Nie odważyli się pisnąć już ani słowa.


Kilka kilometrów dalej Święty Mikołaj pędził przecinką przez las. Nieoczekiwanie spomiędzy ośnieżonych krzaków wyjechał na brązowej klaczy jakiś typ.

O kurczę, hitlerowiec – pomyślał Mikołaj na widok czarnej kurtki, ale zaraz rozpoznał Jakuba.

Odetchnął z ulgą. Wigilia w doborowej jednostce SS była wspomnieniem, do którego niechętnie wracał… Co go wtedy podkusiło, żeby tam wdepnąć? Ci durni esesmani wzięli go za zamaskowanego Żyda i nie chcieli uwierzyć, że jest Grekiem z Myry. A przecież udało się wtedy zwiać i to nawet w jednym kawałku. Ściągnął lejce, a cztery renifery zahamowały. Wędrowycz zeskoczył z konia.

– Witaj, Mikołaju – powiedział poważnie.

– Kubuś, a właściwie teraz to już Jakub…

– We własnej osobie.

– Dlaczego mnie zatrzymałeś? Coś się stało?

– Pewnie wiesz, jaka jest sytuacja? – zagadnął egzorcysta. – Komuniści nas podbili… Mówiąc obrazowo „we wsi moskal stoi”.

– A więc jednak w końcu nauczyłeś się czytać – uśmiechnął się Święty.

– Nie musiałem nic czytać, w radio Wolna Europa takie wierszyki nadają… Mikołaju, nie jedź dziś do Wojsławic – spoważniał. – Przygotowali zasadzkę.

– Na mnie? – zmartwił się.

– A jakże…

– Wybacz, ale muszę jechać. Dzieci na mnie czekają i dorośli też… Obowiązek wzywa.

– Kurde – mruknął Jakub, ale nie zdecydował się użyć siły przeciw Świętemu.

Wyjął z kieszeni mapę sztabową, jeszcze ze starych, dobrych, partyzanckich czasów.

– No dobra – powiedział. – Jeśli tak stawiasz sprawę, to trudno. Ale popatrz na plan. Siedzą tu, i tu, i tu… Zaznaczał ołówkiem stanowiska. – Jedyna szansa, by się przemknąć – postukał obsadką, – przez łąki koło bagienka.

– Zauważą ci spod cmentarza – trzeźwo ocenił Święty. – Są za blisko.

– Odwrócę ich uwagę – obiecał egzorcysta. – Siadaj na moją klacz, a ja wezmę sanki… Poczekaj jakieś pół godziny i jedź prosto do wsi.

– Dobra – Mikołaj zsiadł z kozła.

Jakub dźwignął z kulbaki worek z czymś ciężkim, a na to miejsce zawiesił wór z prezentami. Podsadził Mikołaja do strzemienia.

Dwadzieścia minut później na posterunku pod cmentarzem towarzysz Szmaragdów uniósł głowę.

– Słyszycie? – zapytał.

W powietrzu niósł się dźwięk srebrnych dzwonków.

– Jedzie – mruknął gminny sekretarz, przeładowując pistolet.

– Pamiętajcie: w miarę możliwości brać drania żywcem – wydał dyspozycje Rosjanin.

W bladej, księżycowej, poświacie na zaśnieżonej drodze pojawiły się sanie.

– Zaprzężone w renifery – szepnął instruktor z powiatu. – Wielkie mecyje! – parsknął Szmaragdów. – Z ZOO pewnie ukradł.

Sołdaci poderwali się na równe nogi.

– Przeskoczcie szosę i zajdźcie go od tyłu. Tichomnow, radiostacja, wezwij pozostałe posterunki.

– Tak jest!

– No to mamy ptaszka – mruknął Rosjanin. – Dwadzieścia lat na dziada poluję… W pierod!

Poderwali się z rowu i ruszyli biegiem w stronę sań. Droga była wąska, nie zdoła wykręcić, nie ucieknie…

– Kurczę, dlaczego ten Mikołaj jest ubrany na czarno? – zdziwił się w duchu gminny sekretarz. Postać na sankach uniosła pepeszę…

– Padnij! – wrzasnął Szmaragdów, ale już było za późno. Seria głucho zadudniła i po chwili wróciła odbita echem.

– Ognia!!! – zawył kuląc się w rowie.

Bojcy przyczajeni po drugiej stronie drogi zaczęli strzelać. Domniemany Święty zeskoczył w śnieg i kryjąc się za burtą sań wyciągnął z torby pięć granatów… Opodal ryknął silnik czołgu. Pozostali czerwonoarmiści spieszyli z pomocą.

I nagle, jak na złość, zaczął z nieba walić gęsty śnieg. W ciągu kilku minut biały tuman zasnuł wszystko.

Rosjanin zaklął paskudnie i ruszył po omacku w kierunku sań. Potknął się o leżącego na szosie instruktora z powiatu. Dygnitarz trzymał się za przestrzelone udo i jęczał cicho.

– Spokojnie, do wesela się zagoi…

– Jestem już żonaty – jęknął urzędnik.

– Zaraz po ciebie wrócę, muszę zobaczyć co z innymi. Kilka metrów dalej natknął się na gminnego sekretarza. Ten także żył, był tylko niegroźnie ranny w ramię.

– Kurde, co to było? – zapytał zdumiony.

– Jak to co? Imperialistyczna faszystowska pułapka – burknął Rosjanin. – A wam co się wydaje, że siły klerykalne to tylko ideologicznie ludzi rozmiękczają? W każdej plebanii, jeśli dobrze poszukać, znajdzie się radiostacja, dynamit, karabin maszynowy… Walka z religią jest walką o przetrwanie komunistycznego społeczeństwa. O, sam zobacz. Za Świętego Mikołaja się przebrał, a karabin na wszelki wypadek miał…

Chwilę później dotarł do sań. Cztery renifery zginęły podczas wymiany ognia. Zapalił latarkę i oświetlał je po kolei. Nos jednego był nienaturalnie czerwony…

– A jednak – mruknął.

Przy saniach tłoczyli się spadochroniarze. Bagnety w dłoniach połyskiwały ponuro.

– Nie ma śladu, towarzyszu Szmaragdów – zameldował jeden z nich. – Uciekł…

– Daleko nie uszedł – twarz Rosjanina rozciągnęła się we wrednym uśmiechu. – Dopadniemy go we wiosce…


Święty Mikołaj pchnął rozklekotane nieco drzwi i wszedł do ciepłego wnętrza chaty. To już ostatnia… Odwali obowiązki i będzie mógł wracać do siebie…

– Witajcie gospodarze – powiedział i nieoczekiwanie umilkł w pół słowa.

Dwunastu żołnierzy celowało do niego z pepeszy. Dwie lufy pistoletów dźgnęły go od tyłu w plecy.

– Mam cię – syknął akademik Szmaragdów. – Kajdanki… Dwadzieścia minut później Mikołaj siedział w lochu.

Początkowo chcieli go umieścić pod komendą Milicji Obywatelskiej, ale ostatecznie wybrali piwnicę banku, opatrzoną grubymi, stalowymi drzwiami… Na wszelki wypadek. I od razu pierwsze przesłuchanie. W piwnicy zebrali się najbardziej oddani, wtajemniczeni w sprawę towarzysze. W budynku nad nimi wartę objęło trzydziestu żołnierzy. Nigdy nic nie wiadomo, a nuż Polacy zechcą odbić Świętego Mikołaja? Bojcy położyli na parapetach worki z piaskiem, wycelowali we wszystkie strony broń. Okna po prawdzie zamknęli, bo mróz był siarczysty…


Jakub dotarł do wsi przez opłotki. Wszędzie panował spokój, tylko z domów niosły się głosy. Ludzie śpiewali kolędy. Zajrzał ostrożnie przez szybę do jednej chaty, potem do kolejnej. Mikołaj tu był… Bo skąd wzięłyby się radioodbiorniki Philipsa, flaszki Johny Walkera, puszki z szynką i inne dobra produkcji kapitalistycznej, gęsto pokrywające stoły? Tylko gdzie się podział? Przecież miał oddać konia… Zza pomnika wychynął cień. Semen.

– Jakub – powiedział poważnie. – Komuniści Świętego Mikołaja dorwali…

– O kurde – westchnął egzorcysta. – Gdzie go trzymają? Musimy go wyciągnąć…

– W banku. Trzydziestu ruskich go pilnuje… Nie damy rady.

Egzorcysta poskrobał się po głowie.

– Pamiętasz beczkę?

– Którą beczkę. A, tę… Jasne.

– Zakopaliśmy u ciebie, żeby mnie nie kusiło… Sto dwadzieścia litrów czterdziestoletniej śliwowicy. I akurat jest dobra okazja.

– Ziemia twarda jak kamień, ale mam kilof. Gibajmy do mnie.

Parę minut później do drzwi banku zastukali dwaj ośnieżeni tubylcy.

– Czego? – warknął ze środka dowódca

– Pugu, pugu, kozak z ługu! – zawołał wesoło Semen. – Przyszliśmy uczcić z wami wasz wielki sukces, towarzysze. Beczułkę wódki od wdzięcznych mieszkańców wsi przynieśliśmy.

Dowódca usiłował protestować, ale jego podwładni usłyszawszy o beczułce wódki wyciągnęli saperki. Skapitulował i otworzył drzwi.

Jakub i Semen wtoczyli beczkę.

– Śliwowica, czterdziestoletnia, specjalnie na taką okazję trzymaliśmy – nawijał Jakub. – I kiełbasa na zagrychę się znajdzie…

Odbił szpunt. Niebiański zapach rozniósł się po ciasnym, bankowym holu. Zaraz też pojawiły się musztardówki.

– Wypijmy za wasze sukcesy w walce z zabobonem religijnym – zaproponował Semen.

Wypili, potem wypili na drugą nogę… Nie wiadomo skąd pojawiła się harmoszka i po chwili z trzydziestu gardeł popłynęła pieśń.

Wstawaj strona ogoromnaja

Idi na swiatyj bój…

Kolejne szklanice gulgotały z spragnionych gardzielach. Kiełbasa znikała całymi metrami, w piecu dochodziły kartofle na zagrychę.


– No to zeznawaj, ptaszku – warknął Rosjanin. Święty Mikołaj popatrzył na niego z niejakim zdumieniem.

– Co mam zeznawać? – zdziwił się.

– Ty reakcjonisto… – parsknął Szmaragdów. – My ci zaraz pokażemy…

Święty uśmiechnął się lekko.

– Popełniacie poważny błąd – powiedział. – Wzięliście mnie za Świętego Mikołaja…

– A ty tylko udajesz? – gminny sekretarz nie wytrzymał.

– Ależ skądże. Jestem Dziadkiem Mrozem.

– Co!? – zdumiał się instruktor z powiatu.

– To dlaczego przyszedłeś w Wigilię a nie w Nowy Rok? – ryknął Szmaragdów.

– Po pierwsze po rewolucji zmieniliście kalendarz i teraz nowy rok wypada później – wyjaśnił Święty. – Poza tym, towarzyszu akademiku, czy czytaliście referat towarzysza Stalina „O problemach walki z zabobonem katolickim na terenach okupowanych?”

– Oczywiście, nawet sam go napisałem – wzruszył ramionami.

– A zatem pamiętacie postulat, by zmiany wprowadzać stopniowo? Najpierw Dziadek Mróz będzie chodzić zamiast Świętego Mikołaja, potem Wigilię przesunie się na Sylwestra, a dopiero potem utożsami treść z formą…

– Kurde… Faktycznie. Przecież sam to wymyśliłem. Nie sądziłem tylko, że już poszło do realizacji…

– Poza tym zwróćcie uwagę, że Święty Mikołaj był biskupem. A gdzie w takim razie mój pastorał?

Faktycznie, zatrzymany pastorału przy sobie nie miał. Nie wiedzieli, że został w sankach…

– Ale Dziadka mroza też przecież nie ma! – zaprotestował nieśmiało gminny sekretarz.

Aresztant tylko się roześmiał.

– Chyba nie czytaliście rozprawy towarzysza Lenina „Materializm i empiriokrytycyzm” na temat bytu, który określa świadomość – powiedział. – To przecież jasne, że jeśli odpowiednia liczba ludzi w coś wierzy, to staje się to rzeczywistością… Teza – antyteza – synteza – dialektyka… Sami najlepiej wiecie, że Lenin naprawdę jest wiecznie żywy – zwrócił się po rosyjsku do Szmaragdowa.

– Skąd wiecie? – zdumiał się akademik. – To przecież najściślej strzeżona tajemnica państwowa…

– Jestem emanacją wiary milionów radzieckich dzieci, powołaną do życia przez akt twórczy partii komunistycznej – oświadczył z godnością. – Jestem ucieleśnieniem samego komunizmu. Nie zastanawiało was, dlaczego noszę czerwony płaszcz? – Święty Mikołaj z zadowoleniem zauważył, że zastosowana przez niego metoda prania mózgów zaczyna przynosić spodziewane efekty. – Jestem komunistą nawet lepszym niż wy! Ja mam światopogląd wrodzony, podczas gdy wy musieliście sobie przyswajać…

– Oj… – wyrwało się instruktorowi.

– Tam pod lasem doszło do potyczki z siłami reakcyjnymi, które chciały się przedrzeć do wsi tylko po to, żeby mnie złapać i wykończyć. Nie pierwszy już raz… A wy, patałachy, zamiast złapać tamtego, dorwaliście mnie…

– Przepraszamy najmocniej – Rosjanin zdjął kajdanki.

– Brawo. Grunt to dialektyczne myślenie – więzień obdarzył go uśmiechem.

Teraz dopiero zobaczyli, że część zębów ma zgodnie z radziecką modą odlanych w złocie.

– Pora na mnie – powiedział. – Choć miło się gawędzi, ale sami rozumiecie, dzieci czekają…

Sięgnął do porzuconego w kącie worka. Dotąd wór wydawał się zupełnie pusty, ale domniemany Dziadek Mróz wydobył ze środka dwanaście opasłych tomów oprawionych w złoconą skórę.

– Dzieła Stalina, luksusowe wydanie, tylko dla ścisłego kierownictwa i członków politbiura – pochwalił się. – Z autografem autora. To dla was, towarzyszu Szmaragdów… I jeszcze skromny datek na rozwój Instytutu Badań Materializmu Dialektycznego… – Wydobył dwadzieścia paczek sturublowych banknotów. Paczki były pospinane bankowymi banderolami. – Tylko poproszę pokwitować – podsunął blankiet. – A dla was – zwrócił się do gminnego sekretarza i instruktora z powiatu – po flaszce stolicznej…

Flaszki były dwulitrowe i miały ozdobne, tłoczone złotem etykietki z okazji kolejnej rocznicy rewolucji październikowej.

– Bywajcie – uśmiechnął się i podreptał po schodach na górę.

Impreza w holu bankowym właśnie dogasała. Radzieccy spadochroniarze leżeli pokotem. Jakub i Semen z trudem trzymali się na nogach, ale dzielnie przetrwali ciężką próbę. Nie tak łatwo jest przepić trzydziestu ruskich sołdatów…

– O, wy tutaj? – zdziwił się Mikołaj, wychodząc z lochu.

– Przyszliśmy cię ratować – wyjaśnił Jakub.

– Wiem – święty zapuścił telepatyczną sondę i błyskawicznie ocenił sytuację. – Na ciebie Jakub można zawsze liczyć… Tak jak na twojego ojca, pamiętam jak razem wymykaliśmy się z obławy agentów ochrany… Ale niepotrzebnie się narażaliście. Jak widzicie, też nieźle daję sobie radę.

– Wystrzelali twoje renifery – mruknął egzorcysta.

– Trudno, dostanę nowe…

Wyszli na mróz. Wędrowycz wręczył gościowi litrową butelkę śliwowicy.

– Tylko tyle zostało na dnie beczki – usprawiedliwiał się.

– Dzięki. Wypiję wasze zdrowie. Pora na mnie – powiedział Święty. – Ale jeszcze coś wam za ten trud podaruję…

Sięgnął do worka i wydobył nowiutkie gumofilce.

– Prowodnik z Rygi? – zdumiał się Jakub. – Przedrewolucyjne, od trzydziestu lat się takich nie produkuje…

– No przecież nie dałbym ci jakiejś tandety – uśmiechnął się Mikołaj. – A to dla ciebie, Semen. – Wyciągnął białogwardyjski sort mundurowy. – Tylko pamiętaj, założyć możesz dopiero na prawosławną wigilię, 6 stycznia…

– Zaraz założę, dawno już zmieniłem religię – stary kozak ucieszył się wyraźnie.

– To co, zobaczymy się znowu za czterdzieści lat? – zasępił się Jakub.

– Niestety. Takie są zasady…


Akademik Szmaragdów siedział w czarnej wołdze. Uczucie podekscytowania nie pozwalało mu spokojnie myśleć. A zatem Dziadek Mróz faktycznie istnieje! W brulionie Rosjanin spisał już wstępny raport dla Instytutu i ze wzruszeniem pogładził skórzane grzbiety opasłych tomiszczy. Piękne wydanie. Ekskluzywne. Cała Akademia Nauk będzie zazdrościć. I jeszcze autograf samego Autora! Obok spoczywały równo ułożone pliki radzieckich banknotów. Samochód przyhamował. Granica. Kontrola, trzeba było wysiąść i wejść do budynku. Uczony podał paszport celnikowi.

– Wracacie z Polski? – wachman obrzucił go chmurnym spojrzeniem.

– Tak.

– Otwórzcie walizkę, towarzyszu – rozkazał.

Akademik spokojnie postawił ją na stole obitym ocynkowaną blachą. Uniósł wieko. Celnik tylko rzucił okiem do wnętrza i natychmiast poderwał karabin do strzału. Oparł oksydowaną na czarno lufę o pierś naukowca.

– Pod ścianę, ścierwo! – ryknął.

– O co chodzi? – jęknął przestraszony. Ale ten już nawijał do radiotelefonu.

– Kapitanie? Posłusznie melduję, że dorwałem tu jakiegoś szpiona. Ma całą walizę dzieł Trockiego. Z autografem i dedykacją! Tfu! I z pół metra sześciennego amerykańskich dolarów…


Gminny sekretarz i jego kumpel nalali sobie jeszcze po szklance wódki z pamiątkowej butelki od Dziadka Mroza.

– Kurde, coś mi tak w oczach mroczki latają – poskarżył się instruktor z powiatu.

– Pijmy szybciej, bo się ściemnia…

Czterdzieści lat później

Jakub z Semenem siedzieli właśnie przy kadzi fermentacyjnej i smakowali zacier – czy już dojrzał. Totalne rozleniwienie ogarnęło ich bardzo szybko i po drugiej już szklance stwierdzili, że pędzenie bimbru nie jest w zasadzie konieczne, skoro można pić dziesięcioprocentową ciecz z kadzi…

– I rozumiesz, w tej książce sci-fi co ją czytałem, to mieli taką jaskółkę sztuczną, a w niej była kamera i silniczek – tłumaczył Semen. – Ot, taki szpiegowski samolocik.

W tej chwili na zaśnieżonym parapecie szopy wylądował gawron.

– Gliniarze samolot na przeszpiegi przysłali! – zawył egzorcysta i wypalił sześć razy z rewolweru.

Przez rozbitą szybę powiało chłodem, więc zawiesili okno szmatą i napili się jeszcze.


Jakub ocknął się rankiem na pogryzionej przez myszy podłodze szopy.

– Wot te na – powiedział sam do siebie. – Tak na dobrą sprawę to jeszcze żem gliniarskiego gawrona nie widział… Kamerę się wydłubie i spyli, a ptaka do gara.

– To nie prawdziwy, tylko sztuczny – wymamrotał stary kozak.

Surowy zacier przyjemnie go sponiewierał. Jakub wyszedł i brnąc przez śnieg dotarł pod okno. Ptak, a raczej to co z niego zostało po sześciokrotnym trafieniu pociskami z nagana, ciągle tu leżał. Ku zdziwieniu egzorcysty, kamer w środku nie było.

– Kurde – rozczarował się.

Nieoczekiwanie na jego podwórko wpadł milicyjny tarpan. Ryknęła syrena. Jakub był tak przygnębiony sprawą z ptakiem, że nawet nie rzucił się do ucieczki. Z tarpana wysiadł dziarsko Birski.

– Rewizja! – huknął.

Egzorcysta miał tyle instynktu, że nieznacznie upuścił broń w śnieżną zaspę. Gliniarze uwinęli się szybko.

– Sto dwadzieścia litrów zacieru w beczce – zameldował Rowicki, wychodząc z szopy.

– Wy, obywatelu Wędrowycz, jesteście niepoprawnym grzesznikiem – surowo powiedział posterunkowy. – Gotowego bimbru nie znaleźliście?

– Ani kropli. Ale leży tam ten cały Semen. Pochlali się chyba w nocy samym zacierem… Ten też ledwo na nogach ustoi…

– Za sam zacier nie możecie mnie skazać – wybełkotał Jakub.

– Nie, ale pewnie jakbyśmy wpadli jutro, to już będzie nie zacier, a bimber? – zagadnął gliniarz.

– Nie udowodnicie mi tego… Posterunkowy uśmiechnął się lekko.

– Kiedy to Wigilia? Pojutrze? Chłopaki, wylejcie tę beczkę do rowu i posypcie dobrze chlorem. Nowego zacieru już nie zdąży nastawić. Będą mieli tu na Majdanie suche święta w tym roku.

– A żeby cię pokręciło, łapsie…! – zawył Jakub. – A tak swoją drogą, kto mnie sypnął?

– Józef Bar… Co wy, Wędrowycz! Chcecie żebym zdradził tajemnicę służbową?


Godzinę później obaj starcy siedzieli na ławce patrząc ponuro na zamarzającą kałużę zacieru.

– A z nachlorowanego nie da się pędzić? – zagadnął Semen.

– Gdzie tam, ludzi bym potruł… Trudno, trzeba będzie napoić wieś z rezerwy… A tym pachołkom to ja jeszcze pokażę – pogroził pięścią w kierunku miasteczka i posterunku.

– A co im możemy zrobić? – westchnął Semen. – Chyba że została jeszcze ta skrzynka dynamitu po ojcu?

– U mnie zawsze coś się znajdzie, ale… – oczy Jakuba zabłysły paskudnie. – Który mamy rok? – zagadnął.

– Rok? Chyba 1988 – mruknął Semen. – No tak, bo to niedawno dziewięćdziesiąt pięć lat obchodziłem. A czemu pytasz?

– To rok Świętego Mikołaja – przypomniał mu kumpel. – W każdym razie zapowiadał się.

– Ty, faktycznie! – ucieszył się Semen. – Zapomniałem na śmierć… Ciekawe, kto jeszcze w niego wierzy… Bo chyba tylko do tych przyjdzie…

– Nie, przychodził zawsze do wszystkich – przypomniał sobie Jakub. – Ano nic, muszę napisać list.

– Do Świętego Mikołaja? Tylko dzieci piszą.

– A mnie co? Nie wolno? – zeźlił się egzorcysta. – Każdy może…

Gdy tylko Semen podreptał do chałupy, Jakub usiadł wygodnie przy stole. Przetrząsnął szufladę i wydobył obsadkę po dziadku oraz kałamarz z resztką jeszcze przedwojennego atramentu. Ze strychu ściągnął paczkę okręconą dobrze w nawoskowany papier. Zasłonił starannie okno i wyjął ze środka… elementarz. Pamięć go nie zawiodła.

Na jednej z ostatnich stron był podany cały alfabet i nawet rysunki, jak to trzeba rysować, gdy się ręcznie pisze.

Przyciął kawałek papieru opakunkowego nożem i pośliniwszy obsadkę, zaczął w skupieniu gryzmolić. Około północy skończył. List wyszedł mu bardzo ładnie, całe cztery linijki. Walnął jeszcze swój podpis żeby Mikołaj wiedział od kogo przyszło. List położył na parapecie. Wprawdzie lepiej byłoby go wysłać pocztą, ale nie znał adresu. Zresztą nie miał i koperty.


W wigilijny poranek przed domem Jakuba zatrzymały się sanki zaprzężone w cztery renifery. Święty Mikołaj zeskoczył z kozła i wszedł do chałupy.

– Jakub, kopę lat – przywitał się.

Uścisnęli sobie dłonie. Egzorcysta postawił na stół flaszkę śliwowicy. Wypili, zakąsili, chlapnęli na drugą nogę bo po pierwszym się przecież nie zakąsza… Potem wypili trzeciego, bo Boh trojcu lubit, potem czwartego bo chata ma cztery kąty a koń cztery kopyta. Potem po piątym, bo ręka ma pięć palców, a czołg czterech pancernych i psa, potem po szóstym, bo tydzień dawniej miał sześć dni roboczych, potem po siódmym, bo jednak siedem dni w tygodniu było, a skarb zawsze leży siedem kroków od miejsca, w którym się go szuka…

– To, o co prosiłeś, jest niezgodne z przepisami – powiedział Mikołaj po ósmym. – Ale, kurczę, ty i twój ojciec dwa razy ratowaliście mnie od zguby, to myślę że przymkniemy oko na paragrafy.

– Nie mówmy o tym co legalne. Mówmy o tym co możliwe – ucieszył się Jakub.

– Worek działa tak: sięgasz do środka…


Birski siedział ponuro na komendzie. Sam jak palec. Ale co robić? Losowali kto ma objąć służbę w Wigilię i wypadło na niego. Lud w okolicy spokojny, nie będzie awantur, ale na wszelki wypadek milicja musi czuwać… W zasadzie trzeba było aresztować Wędrowycza do wyjaśnienia – siedziałby teraz w celi, byłoby z kim pogadać, mogliby nawet, choć to niezgodne z przepisami, wypić po jednym… A jeszcze te idiotyczne plotki, że ponoć Święty Mikołaj się pojawi. Prawdziwy. Słyszał o tym od dawna. Lud w okolicy upiornie zabobonny…

Nieoczekiwanie ktoś zastukał do drzwi.

– Wejść – huknął Birski.

Powiało chłodem i w drzwiach stanął Święty Mikołaj. I to prawdziwy, nie taki jakich się maluje na pocztówkach. Czerwony płaszcz ze złotogłowiu, biskupia mitra na głowie, pastorał w ręce, worek na plecach. W jego sylwetce było coś niepokojąco znajomego.

– Witaj, gliniarzu – powiedział gość. – Wszystkiego najlepszego.

– Kim ty jesteś? – Birski chwycił za broń.

– Nie oszukuj się komunisto-ateisto. Dobrze wiesz, kim jestem… I prezent mam… Mikołaj sięgnął do worka.

– Proszę – położył na biurku nowiutki pistolet maszynowy Uzi. – Bo tą swoją zardzewiałą tetetką to sobie możesz w uchu podłubać, a nie ścigać przestępców…

– To niemożliwe – milicjant obmacał broń.

Była prawdziwa, palce nie zapadały się w metal… Mikołaj postawił jeszcze na stole butelkę czekoladowego likieru.

– A to do poczytania w wolnych chwilach. – Na odchodnym położył na półce stosik książek. – I pamiętaj na przyszłość, żeby nie zaczepiać Jakuba Wędrowycza, bo rózgę dostaniesz – pouczył Święty i skierował się do wyjścia. Ogłupiały posterunkowy oglądał broń… To było coś, kumple z innych posterunków będą zazdrościć… Ale przecież… Mikołaja nie ma! Cholera! Uzi nie znikało. Może jednak Mikołaj istnieje? Napił się szklaneczkę likieru. Był wspaniały w smaku. Nalał sobie jeszcze jedną.


Minęła może godzina, gdy przed komendą z piskiem opon zatrzymał się radiowóz. Lotna brygada z Lublina. Dwaj inspektorzy weszli bez pukania na posterunek.

– Kontrola – powiedział jeden pokazując legitymację.

– Posterunkowy Birski melduje…

– Spocznijcie. Co to do cholery jest? – inspektor spoglądał na spluwę leżącą ciągle na blacie.

– Posłusznie melduję, że pistolet maszynowy.

– Widzę. Co on tu robi? Nie macie tego na wyposażeniu!

– Święty Mikołaj przyniósł – uśmiechnął się radośnie gliniarz.

Inspektor jakoś zupełnie nie podzielał jego radości.

– Święty Mikołaj? – wycedził. – Dmuchnijcie w balonik. No, ładnie, lewa spluwa i jeszcze ponad trzy promile. Pójdziecie z nami.

Drugi przeglądał książki zostawione przez Mikołaja.

– Dzieła Janusza Korwina-Mikke – mruknął. – Drukowane przez jakąś lewą, podziemną drukarnię Co wy, posterunkowy, na własnej komendzie agitujecie antypaństwowe?

Trzasnął ze złością książką o regał. Z wnętrza wyleciała legitymacja członkowska Unii Polityki Realnej i – jak stadko motyli – dwadzieścia banknotów studolarowych…


Zbliżał się Nowy Rok, toteż główna sala knajpy była pełna ludzi. Jakub i Semen siedzieli przy swoim stoliku w kącie. Towarzyszył im jakiś przyjezdny, ubrany w obszerny szary płaszcz z wielbłądziej wełny. Szerokoskrzydły kowbojski kapelusz ocieniał mu twarz, obfita biała broda znikała przyciśnięta krawatem i wpuszczona w dekolt kraciastej, flanelowej koszuli.

– Zdarowia – Jakub uniósł kufel i wypili siódmą kolejkę. Drzwi na ulicę otworzyły się i stanął w nich Bardak.

– Józek, co ci się stało? – zapytał któryś z meneli na widok kumpla.

Bardak wyglądał faktycznie nieszczególnie. Cały obity na ryju, sponiewierany…

– Oberwałem – powiedział.

– Kto cię tak załatwił?

– Święty Mikołaj rózgę mi przyniósł – poskarżył się konfident. – I nawet od razu wypróbował…

Trzej klienci siedzący przy stoliku w kącie z trudem powstrzymali wybuch śmiechu.

Загрузка...