Rozdział 4

Księżyc stał nisko nad wymarłą krainą, kiedy Cień obudził Dolga. Tak nisko, że jakieś poobłamywane nędzne drzewo rysowało się na tle jego zimnej żółtawej tarczy.

Chłopiec ocknął się natychmiast.

Zebrał wszystko, co musiał mieć ze sobą w drodze, poruszał się spokojnie i bezgłośnie, wykonał najprostszą z możliwych poranną toaletę, przemył oczy, prze, czesał grzebieniem swoje czarne, kędzierzawe włosy. Wtedy Cień dał znak, że powinien coś zjeść i wypić, a także zatroszczyć się o odpowiednio ciepłe ubranie, po czym mogli ruszać.

Dolg rzucił okiem na śpiącego Nera.

– Chętnie bym go ze sobą zabrał – powiedział szeptem, żeby nie budzić rodzeństwa.

– Nie – odparł Cień swoim ostrym, dalekim głosem. – Pies został oszołomiony. Dla jego własnego dobra lepiej będzie, żeby został tutaj.

– Groziłoby mu niebezpieczeństwo, gdyby poszedł z nami.

– Tak.

– W takim razie niech sobie śpi pod tą wiszącą skałą. Oni będą tutaj bezpieczni, prawda? Wszyscy troje.

– Czuwają nad nimi silne moce, nikt ich tu nie zobaczy. Zimno także im nie będzie. Chodź, idziemy!

Głos brzmiał surowo. Ale słychać też w nim było delikatne tony czułości.

Ruszyli. Dolg dreptał obok Cienia, żeby nie czuć się tak rozpaczliwie samotny.

Odgłos jego kroków tłumiła gęsta trawa. Kroków Cienia nie było, rzecz jasna, w ogóle słychać.

Łąki wokół przybrały w świetle księżyca niebieskawą barwę, księżyc zaś ciągle trwał nisko nad horyzontem, jakby całkiem nie miał ambicji wzniesienia się wyżej na nieboskłonie. Coraz trudniej było rozróżniać jakieś elementy krajobrazu. Znajdowały się tutaj drzewa, ale wyglądały beznadziejnie chorobliwie na tym podmokłym gruncie, w oddali otoczone dziwną mgłą majaczyły wysokie góry; nocny wiatr zaczynał się dawać Dolgowi we znaki, przenikał go do szpiku kości.

– Dokąd my idziemy? – zapytał chłopiec.

– Na bagna za tamtymi wzniesieniami, tam, przed nami.

– A tak, widzieliśmy bagna z daleka, kiedy tutaj szliśmy – przypomniał sobie Dolg. – Wybacz mi, jeśli się naprzykrzam, ale bardzo bym chciał wiedzieć, na czym ma polegać moje zadanie.

– Gdybyś wiedział, nie chciałbyś iść dalej. Takich rzeczy lepiej nie wiedzieć.

– Nie brzmi to zbyt pocieszająco.

– Nie, ale przecież chcesz uratować swego tatę, prawda?

– Jasne, oczywiście!

– No to idziemy!

Przez chwilę szli w milczeniu. Dolg stwierdził, że otoczenie zaczyna się zmieniać. Było tak, jakby na bagnach kładła się barwa śmierci. Im bliżej mokradeł się znajdowali, tym bardziej wszystko zdawało się wymarłe, przerażające. Nagie skały, które mijali, były śliskie od deszczu, jaki niedawno musiał tu padać; Dolg miał wrażenie, że zbliżają się do jakiejś nie mającej końca ani początku krainy będącej absolutną nicością.

Nagle przystanął. Okrążyli ostatnie wzniesienie i teraz przed nimi jak okiem sięgnąć rozciągały się bagna.

– O rany – wyszeptał urzeczony.

Cień zatrzymał się również. Obserwował reakcję chłopca.

Powierzchnia bagna nie była równa. To tu, to tam wznosiły się niewielkie wzgórza, gdzie indziej znowu błota przecinały niezbyt głębokie rozpadliny, tu i ówdzie sterczały też pojedyncze głazy, a na porośniętych trawą kępach i wysepkach widziało się rachityczne drzewa i krzewy, bezradne i przejmująco samotne. Nie ulegało jednak wątpliwości, że znajdują się na mokradłach.

Ale nie ten krajobraz o chorobliwym wyglądzie pochłaniał uwagę Dolga.

– Ja już tu kiedyś byłem – wyszeptał. – W snach i w widzeniach… Błędne ogniki… One są tutaj właśnie.

Na całym bagiennym obszarze, zwłaszcza jednak tu gdzie szli, na ciężkich, mokrych błotach rozbłyskiwały małe, niebieskawe światełka. Dolg uśmiechał się sam do siebie. Czy one nie przypominają tańczących latarenek, może przenoszonych przez karły, które skaczą z jednej kępy trawy na drugą?

Księżyc nadal wisiał tak samo nisko jak przedtem. Jakby przestraszony spoglądał przed siebie pomiędzy dwoma wzniesieniami po prawej stronie błot.

Dolg spojrzał w górę na Cienia i uśmiechnął się znowu.

– Tutaj jest pięknie – powiedział swoim cienkim, chłopięcym jeszcze głosikiem. – Ponuro, ale pięknie. Bardzo lubię te światełka.

– I one ciebie też chyba lubią – odparł Cień sucho. – Byłem tutaj dopiero co, żeby zbadać teren. Wtedy ogniki były bardzo spokojne, niemal wypalone. Zrezygnowane, jakby musiały czekać już nazbyt długo. A popatrz na nie teraz! Rozkołysane, tańczące, dosłownie buchające płomieniem, i takie niebieskie! To jest ich godzina, Dolg! To na ciebie one czekały. Tysiące lat.

– Na mnie? – zapytał chłopiec ledwie dosłyszalnym głosem. – Nie rozumiem, co mógłbym zrobić?

– Przyjdzie czas, to zrozumiesz, mój piękny chłopcze – uspokoił go Cień.

Nagle Cień odwrócił się do Dolga.

Po raz pierwszy w życiu chłopiec zobaczył coś, co tej mglistej, szarej postaci, która była jego nieznanym opiekunem, Cieniem, przypominało oczy. Twarde, surowe, połyskujące lodowato oczy wpatrywały się weń intensywnie.

Głos był ostrzejszy i bardziej przerażający niż kiedykolwiek.

– Dolgu z islandzkiego rodu czarnoksiężników… Droga, którą pójdziesz, będzie trudna. Nawet ja nie znam jej dokładnie, nawet ja nie wiem, co się ma stać. Ale trochę wiem, i będę z tobą niemal do samego końca, będę cię wspierał i pomagał ci na wszystkie sposoby. O jedno chciałbym cię teraz prosić… Jak najbardziej stanowczo i z całą powagą: Nie dawaj mi nigdy tego, czego od ciebie zażądam! Nigdy! Będę cię straszył i groził ci, ale ty nie ustępuj! Nie wolno ci spełnić moich żądań. Zrozumiałeś tę prośbę?

Dolg czuł się rozpaczliwie samotny.

– Tak, ale dlaczego?

– To, co będzie twoje, nie jest dla mnie.

– Słyszę smutek w twoim głosie – rzekł Dolg współczująco. – A nie chciałbym, żebyś się martwił. Ale zapamiętam, co mi powiedziałeś.

– Dziękuję! W takim razie możemy iść dalej.

– Możemy iść, ale dokąd?

– Ogniki wskażą ci drogę.

– Mówi się jednak, że one sprowadzają wędrowców na błędne ścieżki, wciągają ich na bagna, wiodą na zatracenie.

– Mówi się jeszcze więcej. Błędne ogniki sprowadzają też ludzi na błędne drogi życia tak, że na zatracenie idą ich dusze. Ale nic z tego nie odnosi się do ciebie, Dolgu. Tego, na którego czekały przez tysiące lat, nie zwiodą na manowce. Bardzo chcą wskazywać ci właściwą drogę.

Dolg chciał zapytać o więcej spraw, ale domyślał się, że nie dostanie odpowiedzi. Z wahaniem postawił stopę na porośniętej mchem, nierównej bagnistej ziemi; obok połyskiwały czarno niebezpieczne głębie pomiędzy kępami traw i wzniesieniami.

Powoli jednak cofnął nogę, wciąż jeszcze nie czuł się gotowy.

Popatrzył na księżyc, który rzucał na ziemię słabe, mistyczne światło, na pół ukryty we mgle unoszącej się nad bagnami.

– Zawsze lubiłem księżyc – powiedział w rozmarzeniu. – On jest jak posłaniec, przenosi wiadomości, łączy ludzi.

– Jak to? – zapytał niepewnie głęboki, głuchy głos.

– Jeśli masz przyjaciela, który znajduje się daleko od ciebie… To możesz popatrzeć na księżyc i pomyśleć, że twój przyjaciel też na niego patrzy. W ten sposób nawiązuje się więź pomiędzy twoimi oczyma a oczyma twojego przyjaciela. Rozumiesz mnie?

– Tak. Ale księżyc łączy też różne epoki.

– W jaki sposób? – zdziwił się Dolg.

– Bo przecież on świeci od zawsze, całą wieczność. Ludzie, którzy żyli u zarania czasu, widzieli ten sam księżyc, co my teraz.

– Och, to cudowne! – ucieszył się Dolg. Ale zaraz twarz mu posmutniała. – Pomyślałem sobie, że może akurat teraz mama widzi księżyc. Myślisz, że on mógłby przesłać jej wiadomość ode mnie?

– Spróbuj!

Dolg wciągnął głęboko powietrze i powiedział stanowczo, choć cokolwiek zdyszany:

– Kochany księżycu, ty, który świecisz na wszystkich… przekaż pozdrowienia mojej mamie, Tiril! Ona została pojmana przez złych ludzi i nie wiem, gdzie się teraz znajduje. Ale ty to wiesz i być może nawet teraz na nią patrzysz. Jeśli siedzi gdzieś zamknięta w jakimś lochu, poślij jeden mały promień, który się do niej przedostanie i przekona ją, że nie mamy zamiaru jej zawieść. Powiedz jej, że najpierw musimy odnaleźć tatę i pomóc mu. Myślę, że ona się z nami zgodzi. Ale zaraz potem wyruszymy jej na ratunek. I zrobimy też wszystko co w naszej mocy dla wuja Erlinga…

– On jest bezpieczny – powiedział Cień. – Myślałem, że o tym wiesz.

– Nie, nie wiedziałem. Ale to wspaniale! Czy nie sądzisz, że teraz to już powinniśmy iść?

– Tak będzie najlepiej.

Dolg jednak wciąż jeszcze nie był gotowy. Żeby odłożyć wędrówkę przez bagna jeszcze choćby na chwilkę, zapytał spłoszony:

– Czy wybaczysz mi, jeśli jeszcze raz cię o coś poproszę? Chciałbym wiedzieć, jak masz na imię. To jakoś tak niezręcznie nazywać cię Cieniem. A jeszcze gorzej mówić „panie Cieniu” albo „wujku Cieniu”, jak to robi Taran.

Prawdopodobnie dziwny towarzysz domyślał się, że Dolg potrzebuje więcej czasu, bo przystanął.

– Moje imię? – rzekł krótko. – Moje świeckie imię uległo całkowitemu zapomnieniu przed wieloma setkami lat. Nie wiem nawet, czy potrafiłbym je sobie przypomnieć.

– Więc ty kiedyś byłeś człowiekiem?

– Tak jest. Jeśli sobie przypomnę moje człowiecze imię, natychmiast ci powiem, jak ono brzmiało. A na drugim świecie posługujemy się językiem, który tobie wydałby się bezsensowny. I nie używamy imion. Nadawano mi wiele różnych określeń, takich jak: Samotny, Niezłomny, Ostatni, Poszukujący. Ale czy ty mógłbyś się tak do mnie zwracać? Powiem ci w odpowiednim czasie, jakie było moje pierwsze imię.

– Dziękuję – uśmiechnął się Dolg. – A czy ty masz jakąś rękę, za którą mógłbym cię trzymać?

Coś dotknęło dłoni chłopca i zaraz poczuł dużą, chłodną męską dłoń, której nie widział, ale która jednak tam była.

Wtedy Dolg odważył się nareszcie iść dalej.

Błędne ogniki rozbłysły niespokojne, pełne zapału niczym przejęci gospodarze, mający podejmować znamienitych gości.

– Zastanawiam się, dokąd pójdziemy – rzucił Dolg niepewnie.

Nagle wszystkie światełka zgasły.

– Co ja zrobiłem? – zawołał chłopiec przestraszony.

Cień zatrzymał się.

Księżyc przesłoniła chmura. Bagna leżały pogrążone w mroku. Nawet horyzontu nie było widać, ale nad nim i tak ciągle wisiała mgła.

Dolga ogarnęło uczucie bezradności. Co go czeka na tej drodze? Czy nie ma czegoś jaśniejszego, żadnej nadziei, która dodawałaby sił?

I oto znowu ogniki zapłonęły, teraz ułożone w wyraźną linię wijącą się przez bagna. Dolg zobaczył jedno światełko tuż obok siebie. Malutki, chybotliwy, niebieski płomyk, który przyzywał go i wskazywał drogę.

Zrobił kilka kroków przez bagno, żeby przybliżyć się do światełka. Cień przed nim szedł naprzód, ale Dolg przykucnął i próbował dotknąć niebieskiego płomyka. Wokół niego było całkiem ciemno. Ostrożnie wysunął rękę. Przemawiał do płomyka, jakby to był kociak albo ranny ptak.

– Kim ty jesteś? Czym ty jesteś, mój przyjacielu, który chcesz mi wskazywać drogę?

Zdawało się, jakby płomyk był w jakiś sposób przymocowany do zbutwiałego kawałka drewna w bagnisku. Nerwowo odsunął się od ręki Dolga, spłoszony jak młoda dziewczyna, jak najbardziej nieśmiała dziewica.

– Nie, nie bój się mnie – przekonywał go chłopiec. – Nie zrobię ci nic złego.

Płomyk przeskoczył bagienną rozpadlinę i stał teraz spokojnie nad brązowoczarną wodą, drżąc w lekkim nocnym wietrze.

Dolg podniósł wzrok i zobaczył kolejne płomyki. Niektóre stały nad połyskliwą wodą jak tamten, inne nad podstępnymi oparzeliskami, zauważył jednak, że wszystkie wyprężone niczym na baczność, każdy po swojej stronie wzdłuż wyraźnej ścieżki, choć przecież na bagnach żadnej ścieżki nie było. Żadne ludzkie stopy nie byłyby w stanie wydeptać szlaku w tak niebezpiecznym terenie. Nawet zwierzęta nie odważyłyby się tutaj wejść.

Cień zorientował się, że chłopiec przykucnął, i wrócił do niego. Patrzył rozbawiony na Dolga i pomógł mu wstać.

– Przepraszam, ale chciałem tylko trochę się przyjrzeć – powiedział zawstydzony chłopiec z uśmiechem. – Idziemy? – zapytał jeszcze.

– Powinniśmy.

Okazało się, że bardzo łatwo iść tą drogą, którą wy – znaczyły dla nich błędne ogniki. Księżyc ukazał się znowu i Dolg widział wyraźnie niebezpieczne oparzeliska, ale tylko z daleka, wciąż w znacznej odległości od błędnych ogników.

One nas wiodą właściwą drogą, myślał. Zwyczajny człowiek już by dawno wpadł do bagna bez możliwości ratunku, natomiast my jesteśmy bezpieczni.

Niekiedy musieli okrążać groźne trzęsawiska, innym razem wspinali się na wysokie wzniesienia. Wtedy jednak Dolg czuł się znacznie lepiej, bo na górze było całkiem sucho.

W końcu stanęli nad wielką rozpadliną, którą widzieli już z daleka.

– Wygląda na to, że będziemy musieli tamtędy przejść – szepnął Dolg. – Myślisz, że to niebezpieczne?

– Sądzę, że powinniśmy ufać naszym przewodnikom.

Nagle Cień zamarł.

– Ciii!

Dolg rozejrzał się ukradkiem wokół. Po chwili usłyszał coś i odwrócił się. Jego całkiem czarne oczy przepatrywały teren metr po metrze z taką uwagą, że widać było połyskujące białka.

Daleko za nimi na skraju mokradeł majaczyły jakieś niewyraźne postaci.

Ale ich głosy docierały tutaj całkiem wyraźnie.

– Konie trzeba będzie zostawić – rzekł jeden stanowczy męski głos po niemiecku z austriackim akcentem. – Przez bagna pójdziemy piechotą.

– Depczemy im po piętach – wtrącił inny głos. – Widzisz ich, bracie Ottonie?

– „Brat” – powiedział cichutko Dolg. – To znaczy, że oni są członkami Zakonu Świętego Słońca.

– Tak – potwierdził Cień niemal bezgłośnie.

Znowu dał się słyszeć pierwszy głos:

– Właśnie, czy to nie ich widzimy prawie na linii horyzontu na wschodzie, bracie Alexandrze?

– Ich? Ja widzę tylko jedną sylwetkę. Dziecko. Ale ich miało być przecież troje, no nie? I pies.

– Tak, zgadza się.

– Oni nie widzą ciebie – stwierdził Dolg.

– Nie, i to bardzo dobrze.

– Jasne. – Chłopiec uśmiechnął się i uścisnął dłoń Cienia.

W oddali znowu rozległy się głosy.

– Machnij na to ręką! Jeden dzieciak to lepiej niż nikt. Tamtych dwoje pewnie już utonęło w bagnie. Teraz chodzi o to, żeby schwytać dzieciaka, zanim brat Johannes się tu zjawi i cały honor z udanego pościgu spadnie na niego. Bracie Ottonie, skieruj swoich trzech ludzi na prawo, tak żeby okrążyli smarkacza. Moi trzej pójdą od lewej, a my dwaj środkiem prosto na niego.

– Ale czy droga jest pewna?

– Skoro taki szkrab sobie radzi, to poradzimy sobie i my. Wszyscy gotowi?

Dolg zaczął dygotać.

– Czy nie powinniśmy uciekać?

– Nie, zaczekaj! Tutaj się coś dzieje! Zobaczmy, co to takiego!

Z początku Dolg nie widział nic szczególnego, po chwili jednak zauważył zmiany. Droga, którą wskazywały im błędne ogniki, przestała istnieć. Teraz wszystkie małe niebieskie światełka rozpierzchły się po bagnach z tyłu za nim i za Cieniem.

– Ale przecież nie możemy tak stać i patrzeć, jak tamci zaczną się topić – powiedział Dolg wstrząśnięty. – Trzeba ich ostrzec!

– Nie będziemy się mieszać w to, co robią błędne ogniki. – odparł Cień. – Spójrz, one wyznaczają inną drogę, tym razem dla ludzi.

Dolg też to widział. Na bagnach pojawiła się nowa, wijąca się linia utworzona z małych niebieskich światełek, ale to z pewnością nie był szlak, którym on i Cień powinni podążać.

– Ja nie chcę na to patrzeć – oświadczył chłopiec stanowczo. – Zbiegnę niżej, nad tę wypełnioną wodą rozpadlinę.

Zrobił, jak powiedział. Cień z ociąganiem się ruszył za nim, ale cały czas zwrócony był ku bagnom.

Dolg nie widział, co się dzieje, lecz glosy mężczyzn mimo wszystko do niego docierały. W tę cichą noc dźwięki niosły się daleko.

Inny głos, tym razem należący z pewnością do jednego z podwładnych:

– O, do diabla, patrzcie na te podskakujące, małe światełka! Co to jest? Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.

– Mówią o tym „błędne ognie” – rozległ się bardziej kulturalny głos jednego z rycerzy. – Nie ma się czym przejmować. Ludzie wierzą, że one sprowadzają wędrowców na manowce albo osiedlają się w duszach grzeszników, ale to wszystko zabobony. Ruszajcie zaraz, żeby się nam chłopak gdzieś nie zapodział!

– No, ale on jednak zniknął! Już go nie widać – mówił inny głos.

– Przecież wiemy, gdzie widzieliśmy go po raz ostatni. Tam trzeba iść, tylko się pośpieszcie!

– Nie podoba mi się to wszystko – narzekał któryś burkliwie. – Zrobiło się całkiem ciemno. Czy nie moglibyśmy poczekać do rana?

– Nic podobnego, nie mamy czasu!

Zaległa cisza. Dolg najchętniej zatkałby sobie uszy, ale był też ciekawy. Uparcie przekonywał swego towarzysza, że powinni iść dalej, lecz Cień zatrzymał się i najwyraźniej miał ochotę obejrzeć całe przedstawienie. Jakby… Jakby akceptował to, co czynią ogniki.

Dolg wyjrzał ponad krawędzią rozpadliny.

W słabym, zamglonym księżycowym świetle zobaczył kilka mrocznych sylwetek przeskakujących z jednej kępy trawy na drugą, posuwających się dokładnie wzdłuż linii, którą wyznaczały im świetliki.

– Ogniki nie mają chyba zamiaru sprowadzić tych ludzi tutaj? – szepnął Dolg.

– Nie, nie, wprost przeciwnie!

– Mój drogi, nie chciałbym, żeby przeze mnie ludzie popadali w nieszczęście.

– Wiem. Jesteś dzieckiem o czystym i szlachetnym sercu, ale przestań o tym myśleć. Chodź, ruszamy dalej!

– Dzięki ci, dobry Boże – wyszeptał Dolg.

Droga do porośniętego trawą dna rozpadliny wcale nie była stroma. Niemal niezauważalnie schodziła w dół. Wygodnie się tutaj szło, stosunkowo równe podłoże, żadnych kęp i niebezpiecznych trzęsawisk.

Głosy prześladowców też tutaj nie docierały. Dolg błogosławił ciszę.

Ale nie zaszli zbyt daleko, gdy znowu zesztywniał Z wrażenia.

– Widziałeś? – zapytał Cienia drżącym głosem.

– Nie patrz w tamtą stronę – upomniał go towarzysz.

Wzrok Dolga jednak uparcie kierował się tam, gdzie nie powinien.

Na krawędzi rozpadliny coś się poruszało. Coś szło ich tropem.

Coś niepojętego, coś okropnego. Dolg nie mógł zrozumieć, co to takiego. Dwie wysokie, niemal trójkątne sylwetki, całkiem czarne w blasku księżyca. Zdawało mu się… Zdawało mu się, że to dwuwymiarowi ludzie w szerokich opończach, sięgających do samej ziemi, z kapeluszami o szerokich rondach na głowach. Najstraszniejsze jednak było to, że poruszali się oni tyłem i tak szybko, że zawsze było dokładnie widać ich sylwetki w kształcie trójkąta. Głowy mieli niczym szczyty stożków, a twarze, o ile w ogóle mieli twarze, były niezmiennie zwrócone w stronę Dolga i Cienia.

Chłopiec nie potrafił dłużej na nich patrzeć, zrobiło mu się niedobrze i odwrócił głowę… A na drugiej dłuższej krawędzi, po przeciwnej stronie rozpadliny, sterczały dwie równie odpychające zjawy. Zdawało się, że płyną w powietrzu, ustawione bokiem, jak na egipskich reliefach. Z tą tylko różnicą, że egipscy bogowie czy faraonowie i ich małżonki mieli twarze zwrócone na wprost, przed siebie. Te natomiast nie, pochylone, patrzyły w dół, na Dolga i jego przyjaciela.

Chłopiec zwrócił Cieniowi uwagę na dwie nowe postaci, ale ten sam je już zauważył.

– Nie przejmuj się nimi – rzucił krótko.

– Ale co to są za istoty?

– Umarli wielcy mistrzowie. Twoi rodzice i ich przyjaciel Erling znaleźli śpiących wielkich mistrzów. Erling i twoja babka zbudzili ich znowu do stanu przypominającego życie. To pech, ale babcia nie wiedziała, co robi.

Dolg mocniej zacisnął dłoń na ręce Cienia.

– Czy oni przyjdą nas pochwycić?

– Nie, nie, wprost przeciwnie!

Chłopiec zrobił wielkie oczy.

– To oni są naszymi przyjaciółmi?

– Raczej nie, ale nic nam nie zrobią. Przynajmniej na razie. Na razie czekają.

– A zatem to czterech wielkich mistrzów – rzekł Dolg takim tonem, jakby jego ciekawość nie została jeszcze zaspokojona.

– Zdaje mi się, że wyczuwam obecność jeszcze jednego, ale go nie widzę – dodał towarzysz, co chłopca raczej nie uspokoiło. – Ten piąty jest niebezpieczny – dorzucił Cień głosem pozbawionym wyrazu.

Nie mając odwagi powiedzieć nic więcej, Dolg szedł dalej w milczeniu. Często musiał przełykać ślinę i miał nadzieję, że Cień nie zauważy, jak bardzo jest przestraszony.

Zeszli do jakiegoś zagłębienia i księżyc całkowicie zniknął im z oczu. Nagle w górze, na bagnach, które dopiero co przebyli, rozległ się krzyk śmiertelnego przerażenia. Właściwie było za daleko, by słyszeć słowa, ale krzyk niósł się w powietrzu. Nie ulegało wątpliwości, że chodzi o ludzkie życie.

– Błędne ogniki – rzekł Dolg cicho.

– Owszem, sprowadziły wędrowca tam, gdzie chciały.

– Dwóch – szepnął Dolg. – Słyszeliśmy krzyki dwóch ludzi w najwyższej potrzebie.

– Chyba tak. Miejmy nadzieję, że byli to bracia zakonni, a nie ich podwładni.

– A ja myślę, że to tak samo źle, niezależnie od tego, kogo spotkało nieszczęście. I na dodatek z mojego powodu. Czuję się winny.

– Niepotrzebnie. To przecież oni chcieli ciebie złapać, a nie ty ich. Sami są sobie winni.

– Ale może oni mieli jakieś bardzo ważne powody?

– Oczywiście, że tak. W każdym razie bracia zakonni je mieli.

Dolg przyglądał się Cieniowi z zaciekawieniem.

– Czy ty wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?

– Naturalnie!

– Towarzysze mojego taty o tym nie wiedzieli?

Cień roześmiał się z goryczą.

– Nie. Oni nie wiedzą też, kim ja jestem.

Chłopiec milczał przez chwilę.

– Mnie się zawsze zdawało, że to oni ciebie wybrali na mojego opiekuna, jeszcze zanim się urodziłem. To nieprawda?

W głębokim głosie Cienia słychać było nutki rozbawienia.

– Jasne, że nieprawda! To ja sam się postarałem, żeby zostać wybranym.

Znowu zaległa cisza.

– Ale… W takim razie, kim ty jesteś?

– Jak już mówiłem, nie pamiętam mego pierwotnego imienia. To było tak dawno temu. A gdybym nawet opowiedział, czym byłem, to i tak byś nie zrozumiał. Jeszcze nie teraz.

– Ale chciałeś mi pomóc?

– O, tak! I jeśli mówię „pomogę ci”, to naprawdę zamierzam to zrobić. Przed chwilą otrzymałeś dowód. Wtedy, gdy cię prosiłem, byś mi nie dawał tego, czego zażądam. Gdybym to dostał, wszystko zostałoby zaprzepaszczone – dla ciebie, dla twojego taty i twojej mamy.

– Uważam, że jesteś sympatyczny – oświadczył Dolg.

Cień roześmiał się.

– Nie. Ale jestem silny. Pod każdym względem.

Dziwne istoty na krawędziach rozpadliny nadal posuwały się za nimi. Jeszcze raz rozległo się dramatyczne wołanie o pomoc na bagnach za ich plecami.

Jeszcze jeden się topi, pomyślał Dolg wstrząśnięty. Ale nie powiedział ani słowa.

Teren ponownie zaczął się wznosić. Zaszli już bardzo daleko. Dolg pomyślał o swoim młodszym rodzeństwie i Nerze, śpiących pod wiszącą skałą, w sporej odległości od mokradeł. Ufał, że duchy dobrze strzegą całej trójki.

Nie przestawał jednak martwić się o rodziców.

Wuj Erling był bezpieczny w domu w Theresenhof, ale tata i mama…

– Chodźmy trochę szybciej – poprosił.

Cień zrozumiał jego intencję. Znajdowali się teraz tak wysoko, że ponownie widzieli księżyc. Zimny, biały i martwy świecił nad nimi i świecił też nad bagnami poza nimi tam, gdzie Dolg bał się spoglądać. W chłodnym, zielonkawym blasku księżyca widzieli ciągnące za nimi wstrętne upiory. Umarli wielcy mistrzowie? Czterej? I jeszcze jeden, którego bliskość wyczuwał jedynie Cień. Piąty, najgroźniejszy.

Загрузка...