Rozdział 16

W niewielkiej górskiej wiosce poniżej zamku Graben dwóch chłopów siedziało w izbie i piło piwo. Był już późny wieczór, chłopi odpoczywali zadowoleni po dniu pracy. Zasłużyli sobie na parę kufelków.

Obaj jednak milczeli pogrążeni w myślach.

W końcu jeden powiedział:

– Zastanawiam się, co też mogło się stać z tymi trojgiem w ruinach.

– Myślałem o tym samym. Ty ich nie widziałeś?

– Nie.

– Ja też nie.

Piana bieliła się na wąsach.

– Konie nadal stoją w mojej stajni.

– Tak. Piękne konie.

– Bardzo dobre.

– Ale za nimi szli jeszcze jacyś. Oni też pytali o drogę do zamku, ale nie chcieli nas słuchać, kiedyśmy zaproponowali, żeby konie zostawili we wsi. Wzięli je ze sobą. Myślę, że daleko nie zajadą. Gromada wojowników.

– Nie, wojownikami to chyba nie byli. Nie mieli zbroi.

– Nie mieli, ale wyglądali na wojowników. Z oczu źle im patrzyło.

– Masz rację.

– Przejechali później obok wsi w drodze powrotnej. Przelecieli jak burza, nie zatrzymując się. Jakby nie chcieli, żeby ich ktoś widział.

– Mhm. Chłopak Trudy mówił, że jeden wiózł kogoś w swoim siodle.

– Chłopak Trudy za dużo gada.

Cisza. Raz po raz głośne siorbnięcie.

– Trzeba by chyba iść w góry i zobaczyć.

– Tak.

Las za wsią leżał mroczny, widać go było przez okienko izby.

– Ale nie dzisiejszego wieczora.

– Nie. Nie dzisiejszego wieczora.

– Powinniśmy wziąć ze sobą Andreasa. I Willgotta.

– I jeszcze paru. Jutro wcześnie rano. I weźmiemy obraz Madonny.

Głębokie westchnienie. Zaciśnięcie ręki na uchwycie kufla.

– Tak.

Następnego ranka nieliczny i mało radosny pochód zaspanych chłopów wyruszył ze wsi do znienawidzonego zamku Graben.

Wszyscy byli już kiedyś w ruinach, ale tylko raz w życiu i z własnej woli nie wybraliby się tam nigdy więcej. Niektórzy wiele lat temu musieli pójść jeszcze raz, żeby ratować tego szaleńca Dieterla. Ściągnąć go ze skalnej półki, na której leżał bez przytomności. Dieterla, który nigdy nikomu nie opowiedział, co go tam spotkało, i który umarł wkrótce potem.

No i teraz jacyś głupi obcy odważyli się pójść do zamku, a ich konie stoją we wsi już czwartą dobę. Nic poza poczuciem miłości bliźniego nie skłoniłoby mieszkańców wsi, by wyruszyć na poszukiwania.

Ale nie była to dla nich radosna wyprawa.

Co za cholerni ludzie przychodzą tu ze świata!

Ale ta trójka sprawiała takie przyjemne wrażenie. Tamci, którzy przyjechali po nich, to rzezimieszki.

I właśnie dlatego chłopi chcieli zobaczyć, co się stało.

Im bliżej podchodzili do szczytu, tym wolniejsze stawały się ich kroki. I nie tylko dlatego, że ciężko było oddychać na stromym zboczu. Ruiny zamku Graben budziły w nich lęk.

Niemal już całkiem na górze, na skalnym występie, Andreas, który był wśród nich najstarszy, najwyższy i cieszył się największym autorytetem, przystanął.

– Tutaj coś się musiało stać – stwierdził.

– Tak – przyznał ktoś inny. – Chyba jakaś bójka. Spoglądali ku dolinie, która rozciągała się przed nimi aż po horyzont. Ze skały, na której stali, wiódł w dół ślad, jakby zostawiony przez toczące się ludzkie ciało.

– Idziemy dalej w górę.

Na polanie, gdzie znajdowały się ruiny, nie zauważyli niczego szczególnego, jednak, nauczeni doświadczeniem, zatrzymali się na skraju lasu.

– Jak tu cicho – powiedział Bernhard, „,chłopak Trudy”

– Racja, tak cicho nigdy tu nie było – potwierdził Andreas w zamyśleniu.

– Tak jakby zamek już nie był niebezpieczny. Pójdziemy zobaczyć?

– Na twoim miejscu bym tego nie robił. To podstępne miejsce.

Nikt nie zareagował na to dosyć dziwne stwierdzenie.

Stali jeszcze chwilę, a lekki wiatr, który wiał tu w górze, chłodził ich zgrzane twarze. Żaden z przybyszów nie czuł się dobrze, ale żaden też nie wiedział, co powinni zrobić.

Nagle któryś z młodszych odskoczył na bok.

Ach, Du lieber Gott!

– Co się stało?

– Patrzcie!

Chłopak pokazywał na Ziemię, gdzie w trawie leżały kości ludzkiej ręki. Między palcami tkwiły strzępy niebieskiej tkaniny.

– Jezus Maria! – chłopi żegnali się przestraszeni.

– Ona była ubrana w niebieską suknię – powiedział jeden z tych, którzy widzieli Tiril i jej towarzyszy w drodze do zamku.

Znowu spoglądali ku ruinom. Nie sprawiały one już teraz wrażenia bezpiecznego miejsca.

– Chodźcie, idziemy stąd! – rzucił Andreas.

Nikt nie chciał schodzić ostatni, wszyscy pospiesznie zbiegali ścieżką.

Na skalnym występie Andreas znowu przystanął.

– Patrzcie na te gałęzie! Tam na drzewie. Znowu kawałek niebieskiego materiału.

– W takim razie musieli tędy schodzić w dół – stwierdził Willgott

– Możliwe – mruknął Andreas niepewnie.

– Ale wygląda na to, jakby ktoś został zepchnięty z tej skały – rzekł jeden z chłopów ponurym głosem.

– Tak. Nieszczęsny!

– Andreas! – zawołano z lasu. – Tutaj też jest ślad, jakby kogoś ciągnięto!

Wszyscy ruszyli w tamtą stronę.

Ślady były niewyraźne. Chłopi zatrzymali się przy wysokim stosie gałęzi, nie mogli iść dalej, bo duchy broniły dostępu do Móriego. Stojący zdecydowani byli coś zrobić, ale nikt nie chciał uczynić pierwszego kroku.

Chłopak Trudy zadrżał.

– Ja wam mówię, że tu straszy!

– Tak – mruczeli inni.

– Idziemy?

W końcu Andreas postanowił pokazać, że jest tu przywódcą. Odchrząknął i zdecydował:

– Nie! Nie możemy tego tak zostawić.

Wszyscy jednak odczuwali to samo. Niebywale silny opór, który można by przełożyć na słowa: „Nie ruszajcie stosu gałęzi!”

Tam pod spodem ktoś leży – oznajmił Willgott półgłosem.

– Tak, ale co zrobimy?

Jeden z tych, którzy spotkali Tiril i jej towarzyszy, szepnął ostrożnie:

– Mnie się zdaje, że to ten o dziwnych oczach. On był właśnie taki, i miły, i groźny.

– Uważam, że był miły – powiedział jego kolega. – Chociaż wygląd miał groźny. Jak czarownik.

– Sprowadzimy księdza – zdecydował Andreas.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– No to co robimy teraz? – zapytał Nauczyciel duchy stróżujące przy martwym ciele Móriego.

– Łatwo by było ich stąd wystraszyć – rzekł Duch Zgasłych Nadziei w zamyśleniu. – Ale nie powinniśmy tego robić

– Nie – potwierdził Nauczyciel. – Tak właśnie i ja myślę. Nic jesteśmy przecież potworami. A to pełni dobrej woli i troskliwi ludzie, którzy nie zamierzają uczynić niczego złego. Nie powinni już dłużej żyć w strachu przed tym wzgórzem. Oczyściliśmy przecież runy. Nie możemy teraz zostawiać nowego miejsca, którego będą się bać.

– Słusznie – przytaknął Hraundrangi – Móri. – Z braćmi Mondsteinem i von Kaltenhelmem była zupełnie inna sprawa.

Pustka miała wątpliwości.

– No, a jeśli oni pochowają Móriego?

– Pomoc jest w drodze – przypomniał Nauczyciel. – Ale masz też rację. Oni z pewnością będą chcieli sprawić mu prawdziwy chrześcijański pogrzeb we wsi na dole. Bardzo szlachetny zamiar z ich strony, ale nie możemy do tego dopuścić.

Dwa duchy, Powietrze i Woda, wróciły już po odprowadzeniu Erlinga do Theresenhof. Władczyni powietrza miała pomysł.

– Zostawcie mi sprawę opóźnienia pogrzebu – powiedziała z uśmiechem. – Niewielka śnieżyca o tej porze roku nie jest w tych stronach niczym niezwykłym. Może zresztą znajdę inny sposób.

– Chętnie ci pomogę – zgłosiła się Pustka. – Zamącę im trochę w głowach, że nie będą wiedzieli, co robić.

Wszyscy śmiali się cicho.

– Dobrze by było mieć tutaj Nidhogga i Zwierzę – westchnął Nauczyciel. – Bardzo mi ich brakuje. Byliśmy niewielką, ale bardzo zgraną grupa, my, którzy mieliśmy ochraniać Móriego.

Wszyscy się z nim zgadzali. Wszyscy myśleli to samo. Gdyby on teraz umarł.~ To co stanie się z nimi? Będą krążyć bez celu przez całą wieczność, nie wiedząc, czym się zająć?

To by było potworne!

– Nie masz żadnych wiadomości od Nidhogga? – zapytał Nauczyciela Duch Zgasłych Nadziei.

– Nie – odparł tamten. – Nic oprócz słabego sygnału, że oddalają się od nas. Na zachód.

– To chyba był błąd z tym przeniesieniem kamiennych tablic do Theresenhof – martwiła się Woda.

– Dlaczego?

– Chcieliśmy, żeby Zakon świętego Słońca nie miał do nich dostępu. Jak wiecie, towarzyszyłam Erlingowi do samego domu. Ale potem wydarzyły się tam straszne rzeczy. Kilku wielkim mistrzom udało się wymknąć. I pod postacią cieni dręczyli małego Dolga podczas jego wyprawy.

– Niedobrze. Bardzo niedobrze – westchnął Nauczyciel.

– Ale zostali już unicestwieni, a pozostałym tablicom nic nie grozi – zapewniła pani wody.

– Świetnie. Móri ma naprawdę wspaniałego syna. Chociaż jeszcze nie wie, jakie wielkie siły drzemią w jego pierworodnym.

Znowu długo milczeli. Może Móri już nigdy się o tym nie dowie…

– Nie sądzę też, że i mój wnuk, Dolg, zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest silny. Ale jest coś, co ja chciałbym wiedzieć. Mianowicie, kim jest ten Cień? I dlaczego teraz się znowu pojawił?

– No właśnie. Dokąd on prowadził chłopca po nocy? Nam powiedział, że idą po jedyny ratunek dla Móriego.

– On. jest trochę za bardzo tajemniczy jak dla mnie – stwierdził Duch Zgasłych Nadziei, kręcąc głową. – Nie lubię, kiedy me mam kontroli nad sytuacją.

– Ani ja – poparł go Nauczyciel. – Ale jak to jest, duchu powietrza, czy on się znowu wycofał?

– Tak, w tej chwili nie wiadomo, gdzie się podziewa. Do nas idzie tylko Dolg z Erlingiem i kilkoma pomocnikami.

Wszyscy westchnęli.

– Musimy wytrwać, dopóki oni tu nie przyjdą – rzekł Hraundrangi – Móri. – Dbajcie, by Móri me osunął się w głąb krainy Śmierci i żeby ci sympatyczni chłopi nie pochowali go w źle pojętym poczuciu miłości bliźniego.

Bezradni i bezdomni rozsiedli się ponownie. wokół swego „pana”, Móriego, chociaż on sam nigdy nie zdołał wyjaśnić, kto w tym układzie jest panem, a kto sługą.

Nauczyciel, Duch Zgasłych Nadziei i Hraundrangi – Móri siedzieli w kucki przy stosie gałęzi, pokrywających ciało Móriego. Pustka krążyła. nad nimi, władczyni powietrza siedziała na pobliskim drzewie, a pani wody wraz z żeńskim duchem opiekuńczym Móriego stały bez ruchu pod skałą.

Czekali.

Miejscowy proboszcz spoglądał zmartwiony na stos sosnowych gałęzi.

– Ach, tak, tu z pewnością znajduje się zabłąkana dusza – westchnął. – Musimy go na noszach zanieść do wsi, jak tylko odczytam parę odpowiednich wersetów z Pisma Świętego.

Odwrócił się i surowo popatrzył na spory tłumek, który tu z nim przybył. Niemal cała parafia.

– Ale co to za zabobonne gadanie o tym, że to miejsce jest nieczyste? Ze rządzą tutaj złe moce? Ja nie znajduję,tu niczego takiego.

– Nie, wielebny pastorze – powiedział Andreas nieco zakłopotany. – My też już nie. To, co nas przestraszyło dziś rano, już zniknęło, podobnie jak to, co kiedyś straszyło tam w ruinach na górze.

Paru wyrostków miało rozczarowane miny. Liczyli na trochę rozkosznej grozy, bezpiecznej, jak długo pastor i dorośli byli z nimi.

Stara Hildegunn, z jednym tylko zębem w dolnej szczęce, uważana była za osobę, która widzi więcej niż inni, i teraz uznała, że powinna bronić swojej dobrej opinii.

– No, ale ja w każdym razie wyczuwam obecność jakichś istot.

– Ja też – przytaknęło chórem kilka młodych dziewcząt.

– Wszyscy wyczuwamy – potwierdził Willgott. – Ale to są istoty natury. Nic złego nam nie zrobią.

– To anioły Pana, które czuwają nad zmarłym – sprostował pastor. – Odczułem ich obecność natychmiast, gdy tu przyszliśmy. A żadnych istot natury nie ma. Gdyby były, należałyby do królestwa diabła.

Sosnowa szyszka spadła kapłanowi na odsłoniętą łysinę. Uniósł głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje, i wtedy druga szyszka pacnęła go prosto w nos. Ale na drzewie nikogo ani niczego nie było.

Powoli zaczęli odrzucać gałęzie ze stosu.

Jeden z chłopów wyprostował się.

– Tak, to ten o strasznych oczach.

Wszyscy w milczeniu patrzyli na Móriego, który leżał tam piękny niczym bóg, biały jak alabaster, z zamkniętymi oczyma i zaciśniętymi ustami. Kruczoczarne włosy otaczały twarz tak urodziwą, że kobiety zaczęły tęsknie wzdychać.

– Patrzcie, on został przebity mieczem – szepnął jeden z chłopców.

– Ale rana się zagoiła – wtrącił ktoś inny.

– Jak na kogoś, kto zmarł tyle dni temu, to on wygląda bardzo zdrowo – stwierdził Andreas.

– Uważam, że macie rację, moi drodzy parafianie – oświadczył proboszcz. – Tutaj działały siły ciemności. – Jakiś ptak chlapnął mu prosto w oko i urażony pastor długo je wycierał. – Tu się dzieją różne rzeczy – westchnął. – Trzeba go przenieść na nosze!

Andreas okazał swój autorytet.

– Moim zdaniem on żył jeszcze do ostatniej doby – rzekł stanowczo. – To tłumaczy zagojoną ranę i jego zdrowy wygląd.

Inni kiwali głowami i potwierdzali. Mądre słowa!

I tylko niewidzialni towarzysze Móriego mieli w tej kwestii odmienne zdanie.

– Chyba powinniśmy wezwać władze – zaproponował Andreas. – Tutaj miało przecież miejsce przestępstwo. A właściwie trzy. Jeden człowiek wstał przebity mieczem. Drugi, wedle tego, co widzieliśmy, zrzucony ze skały. Trzeci natomiast, kobieta, została uprowadzona przez tych barbarzyńców, którzy przybyli z odległych i obcych stron.

– Świetny pomysł, mój dobry Andreasie – pochwalił proboszcz. – Tu trzeba przeprowadzić śledztwo. Złóżcie tego nieszczęśnika w kaplicy cmentarnej! A potem wezwiemy prefekta z Zurychu.

Następnie przepędził młodzież, która tłoczyła się, by lepiej widzieć. Trup w nudnym codziennym życiu zawsze jest bardzo podniecający.

– No, zabierajcie go, moi silni chłopi!

Proboszcz szeptał wyjęte z Biblii słowa, a reszta słuchała z pochylonymi głowami i złożonymi rękami.

Po modlitwie opuścili wzgórze z Mórim na noszach.

– Znakomicie! – cieszył się Nauczyciel. – Teraz będziemy mieć tyle czasu, ile nam będzie potrzeba. Nie pochowają Móriego, dopóki nie przyjedzie prefekt, żeby go zobaczyć. Andreas, mój dobry człowieku, życz sobie, czego chcesz, a będzie ci spełnione.

I tak się też stało. Gdy chłop Andreas jeszcze tego samego wieczora wyraził życzenie, by ktoś zamknął na wieki nieustannie gadającą gębę jego małżonki, nieszczęsna kobieta zaniemówiła. Dopóki duchy przebywały w ich wsi, biedaczka rozdziawiała tylko usta, ale nie była w stanie wydać z siebie głosu.

Od wielu lat Andreas nie przeżywał takich pięknych dni!

Загрузка...