Rozdział 17

Księżna Theresa najchętniej pojechałaby razem z Dolgiem i Erlingiem. Nie była przecież starsza od Erlinga i zniosłaby trudy podróży. Ktoś jednak musiał zostać w domu. Ktoś, kto mógłby się zająć niesfornymi bliźniakami. I ktoś musiał tu być na wypadek, gdyby Tiril wróciła.

W to ostatnie jednak nikt nie wierzył.

Długo ściskała rękę Erlinga na pożegnanie.

– Dbajcie o siebie. Obaj! A raczej, ściślej biorąc, wszyscy trzej. Nerowi też nic nie powinno się stać; Zapamiętajcie to sobie!

– Tak, wiem – zapewnił Erling. – Najbardziej bym chciał,, żebyś z nami pojechała, Thereso. Podróż z tobą byłaby dużo łatwiejsza do zniesienia. Ale kiedy wrócimy…

– Tak?

– Wtedy chciałbym z tobą porozmawiać… Ech, o różnych sprawach.

Okropnie to sformułowałem, myślał Erling zły sam na siebie. Zawsze, kiedy się najbardziej potrzebuje właściwego słowa, język zawodzi.

Długo na siebie patrzyli, z uśmiechami na wargach i powagą we wzroku. Oboje wiedzieli, że nie ma żadne; gwarancji, iż Erling i Dolg kiedykolwiek wrócą.

A zwłaszcza Móri, którego będą próbowali sprowadzić do domu.

Gdy powóz wyjechał za bramę Theresenhof, księżna długo stała przy oknie i patrzyła w ślad za nimi. Wiedziała, że zobaczy wszystko, powóz, konie, ludzi, jeszcze raz, kiedy wjadą na najwyższe wzgórza.

Jakże długo musiała czekać! O, nareszcie są! Ale zaraz znowu wszystko zniknęło, tym razem na dobre.

Co Erling chciał jej powiedzieć?

Z pewnością nic. Wcześniej, zanim on i Tiril, i Móri wyjechali na swoją niefortunną wyprawę, rozmawiali o prowadzeniu dworu, o ekonomii, ale ona, Theresa, rozumiała z tego niewiele i wtedy Erling zaofiarował się, że jej to kiedyś wytłumaczy. Później jakoś nie było czasu, więc może teraz… Pewnie to właśnie miał na myśli.

Teraz znowu obaj z Dolgiem wyjechali. Jak to dobrze, że zostały jej młodsze dzieci! Bardzo surowo zakazano im zbliżać się do schodów werandy. Cała ta część ogrodu została oddzielona specjalnym, nowo wzniesionym płotem, drzwi na werandę Theresa zamknęła od środka na klucz, a klucz nosiła zawsze przy sobie.

Znała jednak dobrze Taran i Villemanna. Zakaz działał na nich niczym wielki słodki tort.

Mimo wszystko miała wrażenie, że przestraszyły je trochę surowe zakazy i grożenie tym, co się stanie, jeśli zbliżą się do schodów. Zresztą oboje byli jakby bardziej dojrzali po wyprawie, w której wzięli udział. Oboje wiedzieli, że istnieją cienie, i dobre, i złe. A ci, którzy mogli być uwolnieni z kamiennych tablic złożonych ogrodzie, są wyłącznie źli. Jedynie ojciec dzieci, Móri, dysponował siłą, która mogła okiełznać złe cienie.

Bliźniaki upierały się, że Dolg też by potrafił, ale Theresa odparła, że nic pewnego na ten temat na razie nie wiadomo i nie można eksperymentować. Później dzieci musiały złożyć uroczystą przysięgę przed obrazem Madonny, że za nic nie zbliżą się do schodów.

Obiecali jej, ale Taran, która zawsze musiała postawić na swoim, zawołała:

– Teraz niech będzie tak, jak chcesz. Mój Czas nadejdzie później.

– Mój także – oświadczył Villemann. – I to wcześniej.

– Nie, nic podobnego. Na pewno nie wcześniej.

– Tak, bo ja jestem starszy!

– Dwie godziny! Też jest się czym chwalić!

I znowu podjęli swoją wieczną sprzeczkę, w której nie było złości, tylko pragnienie odrobiny prestiżu.

Tego wieczora Theresa długo się nie kładła, siedziała po prostu na krawędzi swego łóżka. Szafir Dolga uczynił cud, ból stawów zniknął zupełnie. W głowie księżnej krążyła jednak uparcie inna,myśl.

Nie miała odwagi jej nazwać.

Jesteśmy równolatkami, powracało do niej uparcie. On zaś jest mężczyzną Samotnym, bezdzietnym mężczyzną. W młodości musiał mieć wielkie powodzenie u kobiet. Coś jednak ułożyło się nie tak jak trzeba, skoro nie doczekał się potomstwa. A przecież w pełni na nie zasługiwał. Byłby fantastycznym ojcem, on, tak bardzo przywiązany do naszej trójki.

On mógłby jeszcze mieć dziecko. I to właśnie jest najgorsze, bo ja dać mu go już nie mogę.

Dlaczego ludzie spotykają się w niewłaściwym czasie? Czy na tym świecie nie ma żadnej sprawiedliwości?

Theresa zdawała sobie jednak jasno sprawę z tego, że gdyby spotkali się w młodości, to do niczego by między nimi nie doszło. Bo ona była księżniczką, siostrą Samego cesarza. A on był zwyczajnym człowiekiem, nawet nie pochodził ze szlachty. Zdolny kupiec to przecież nie jest partia dla księżniczki.

Teraz sprawy miały się zupełnie inaczej. Ona została odrzucona przez cesarską rodzinę, w każdym razie oficjalnie, za fałszywy krok popełniony w młodości. Była jednak szczęśliwa i rada, że jest tak jak jest.

Tyle tylko że została sama, bez bliskiego mężczyzny.

W końcu wślizgnęła się pod kołdrę.

Badała dłonią swój podbródek Jego kontury nie były już takie wyraziste jak dawniej, na szyi miała kilka widocznych żył. A jej piersi? O, nie, zresztą dlaczego, piersi by jeszcze uszły, choć z całą pewnością nie są to piersi młodej dziewczyny.

On musi być dość zepsuty, jeśli chodzi o piękne kobiety.

Ona zaś niewiele miała do zaoferowania.

Talia też już me taka jak dawniej. Brzuch… Mimo woli wciągnęła go. Owszem, płaski, ale też nie tarki jak kiedyś.

Poza tym na jednej łopatce pojawiły się jakieś ciemne znamiona. Kwiaty starości, tak to się chyba nazywa. Były nieco wypukłe, wyczuwało się je dotykiem.

Raczej nie powinna ich pokazywać.

Chcę dostać z powrotem moją młodość! Teraz! Bo właśnie teraz jej potrzebuję. A nie trzydzieści lat temu. Wtedy nie znałam jego.

Moje włosy się przerzedziły. Nie za bardzo, ale wyczuwam to, kiedy je przeczesuję palcami. Parę lat temu zaczęły mi wypadać. Teraz jednak przestały. Boże, daj, żeby już tak zostało!

Przy wieczornym pacierzu w swojej małej kapliczce Theresa modliła się tylko za tych, którzy znajdują się poza domem i są w niebezpieczeństwie. Nie odważyła się prosić Matki Bożej o pomoc w swoich prywatnych rozterkach.

Jak zawsze w ostatnich dniach, modliła się szczególnie za Tiril i Móriego. I za Dolga. Młodsze dzieci szczęśliwie wróciły do domu, więc o nie nie musiała się już niepokoić. Dzisiaj jednak jej modlitwy obejmowały też Erlinga Müllera. Ale tylko dlatego, że jemu również groziło niebezpieczeństwo w tej podróży. Z żadnego innego powodu.

Natomiast stopy mam w dalszym ciągu piękne.

I moje zgrabne nogi. Też się nie zmieniły.

Tylko że nóg i tak nie mogę pokazać.

Z wyjątkiem…

Engelbert wyrażał się bardzo ciepło o jej nogach. Gładził je pieszczotliwie, obejmował. Ten jeden jedyny raz, kiedy je widział. I Adolf miał zwyczaj wchodzić za nią po schedach, unosić jej spódnice i przyglądać się nogom. Na początku ich fatalnego małżeństwa. Później, Bogu dzięki, już się nie przejmował takimi sprawami. Później w ogóle się nią nie przejmował.

Dolg, dziecko kochane, co z ciebie będzie?

Myśl o najstarszym wnuku kojąco wpływała na jej nerwy, choć to z pewnością dziwne. Mimo iż była pewna, że nie zmruży oka tej nocy, zasnęła.

Theresa miała okropny sen. Śniło jej się, że na schodach werandy ze stosu kamiennych płyt unosi się dym. Czarna smuga kierowała się ku domowi i chwiejąc się otaczała narożniki, jakby czegoś szukała.

W końcu dotarła do okna jej pokoju. Tam się zatrzymała. I wtedy przez okno zaczęły do pokoju zaglądać jakieś twarze, ręce osłaniały od światła oczy, poruszające się niespokojnie i tylko na pół widoczne w mglistych szarych obliczach.

Theresa zerwała się z krzykiem.

To tylko sen. Firanki były szczelnie zasłonięte, nikt nie mógł zaglądać przez okna.

Nie odważyła się jednak podejść i wyjrzeć na zewnątrz.

Księżna miała też inny problem. O mniejszym znaczeniu, ale jednak. Jej brat, cesarz, zawiadomił, że zamierza ją odwiedzić. Wybierał się do zachodnich prowincji kraju i chciał skorzystać z okazji, żeby zajrzeć do siostry. Miało to nastąpić lada dzień.

To bardzo miła wiadomość, ale Theresa nie wiedziała, jak przeżyje taką wizytę przy wszystkich swoich zmartwieniach. A nie chciała brata wprowadzać w przykre sprawy swojej rodziny. Zresztą byłoby to za bardzo skomplikowane, zbyt wiele pytań. W tym krótkim czasie, który brat spędzi u niej, nie będzie możliwości wyjaśnienia podstawowych kwestii. Jedyne, co mogła w ten sposób osiągnąć, to dołożyć bratu zmartwień do tych, które już i tak ma.

Inna sprawa, to czy Taran zechce milczeć na temat przygody, jaką przeżyła. Ta mała gaduła na pewno wyskoczy z czymś niestosownym. Nie po raz pierwszy zresztą.

Theresa westchnęła ciężko.

Kardynał von Graben stał na schodach domu, w którym przypadkiem gościł. Trzymał się mocno brunatnej, pięknie rzeźbionej poręczy. Brat Lorenzo był przy nim, towarzyszył im bratanek kardynała, biskup Engelbert. Obaj, kardynał i bratanek, byli w drodze na spotkanie dostojników kościelnych w Heiligenblut. Lorenzo wybierał się gdzie indziej.

Oczy starego Wielkiego Mistrza Zakonu Świętego Słońca miotały błyskawice, kiedy wbijał je w swoich podwładnych. Stali teraz przed nim na zamkowym dziedzińcu, brat Johannes i jego dzielni wojownicy.

– Co to wszystko ma znaczyć – syczał kardynał. – Nie stójcie tu jak gromada bełkoczących idiotów! Wyjaśnijcie mi natychmiast! Jak to się stało, że nie przyprowadziliście tutaj dzieci?

Brat Johannes patrzył na niego pustym wzrokiem.

– Jakich dzieci?

Wielki Mistrz pochylił się ku niemu.

– Ty i twoi ludzie pojechaliście, by szukać dzieci czarnoksiężnika. Ty sam przyjechałeś mi powiedzieć, że dzieci wyruszyły na wschód razem ze swoim wielkim psem. Poleciłeś braciom Ottonowi i Alexandrowi jechać przodem, podczas gdy ty przybyłeś z informacją do mnie. Gdzie są nasi bracia? I gdzie są dzieci?

– Ja nie wiem – odparł brat Johannes spokojnie.

– W porządku. W takim razie ja ci powiem, gdzie są nasi zakonni bracia. Jeden z ich ludzi dotarł do mnie. Ten człowiek spotkał zresztą po drodze również ciebie i także tobie opowiedział…

– Co on opowiedział?

Kardynał o mało nie uniósł się w powietrze z wściekłości.

– To, co ja tobie zaraz opowiem, ty głupcze! To mianowicie, że obaj bracia zakonni i większość ich ludzi nie żyje. Utonęli w wielkich bagnach, po których ten smarkacz chodził tam i z powrotem jakby nigdy nic. Ten człowiek bredził też coś o tym, że chłopiec go uratował przy pomocy błędnych ogników! Które potem przemieniły się w żywe istoty!

– N – nie! – wtrącił brat Johannes z niedowierzaniem.

– Nie miałem żadnych powodów, żeby mu nie wierzyć, ponieważ jego ubranie cuchnęło śmiercią i upokorzeniem. Cały był oblepiony bagiennym szlamem. On mi powiedział że odkrył dzieci, a ty ze swoimi wspaniałymi ludźmi pojechaliście do miejsca, które wskazał, żeby je pojmać.

– Pojmać? Kogo pojmać? Wspaniałych ludzi?

– Dzieci, ty ośle! Żaden z was niczego nie pamięta?

Tamci patrzyli na niego nie rozumiejąc o czym mowa.

Kardynał pochylił głowę niby rozwścieczony byk.

– Ten człowiek powiedział coś jeszcze. Syn czarnoksiężnika miał niebieską kulę, którą najprawdopodobniej zdobył gdzieś na tych mokradłach. I to właśnie ta kula pomogła człowiekowi wydostać się z błota. Co ty masz do powiedzenia na ten temat?

– Wasza wielebność, ja zapewniam! My z niczym takim się nie spotkaliśmy! Nie widzieliśmy żadnych dzieci. Spieszyliśmy po prostu tutaj, tak jak nam polecono.

Wielki Mistrz pociemniał na twarzy jak gradowa chmura.

– Nikt wam nie polecił, żebyście tu przyjechali! – Kardynał odwrócił się do towarzyszących mu braci. – On się zachowuje jak kompletny idiota. Zawsze myślałem, że mogę polegać na bracie Johannesie, ale teraz…

– Mnie to wygląda tak, jakby za tym stała wola kogoś innego – rzekł brat Lorenzo. – Albo upór. Sprawiają wrażenie, jakby zapomnieli, co się z nimi działo.

– Tak, i ja tak myślę. Ale o co chodzi z tą niebieską kulą? Nic nie rozumiem. Miała jakoby być niewiarygodnie piękna, tak mówił ten śmierdzący błotem ciura, ale ja nigdy me słyszałem o żadnej niebieskiej kuli. Kula miała być ze złota.

Jego bratanek, biskup Engelbert, zasłonił dłonią usta.

– Cii!

Przenikliwe oczy kardynała skierowały się ku niemu.

– Kompletnie zapomniałem!

– O czym?

– O ojcu Theresy! Kiedy opowiadał nam baśń o morzu, które nie istnieje, wymieniał też inne kamienie czy kule, już nie pamiętam. Prócz promienistego słońca istniała również jedna kula niebieska i jedna czerwona, a obie miały wyjątkowe właściwości.

Brat Lorenzo myślał, że Wielkiego Mistrza trafi szlag.

– I mówisz mi o tym dopiero teraz? – ryknął wuj na nieszczęsnego biskupa. – Jakie to właściwości?

– Tego… on nie wiedział – wyjąkał Engelbert jak chłopiec przyłapany na kradzieży jabłek.

– Ratunku – wysyczał kardynał. – Tego już naprawdę za wiele! Dlaczego, dlaczego zawsze stają nam na drodze ci nędzni śmiertelnicy?

Kardynał wszystkich ludzi niższych od siebie rangą nazywał śmiertelnikami.

Weszli do domu. Tam kardynał usiadł w fotelu i odchylił głowę.

– Jeśli masz dla mnie więcej złych wiadomości, Engelbercie, to przedstaw mi je natychmiast!

Biskup Engelbert, który nigdy nie pojmował ironii, wziął słowa wuja na poważnie.

– Tak, jest jeszcze coś, co opowiadał jeden żołnierz Z naszej świty…

Wielki Mistrz zmrużył swoje zmęczone oczy.

– Co on powiedział? Mów zaraz!

– On twierdzi, że my ich spotkaliśmy po drodze tutaj.

Brat Lorenzo zacisnął wargi. Nie cierpiał tego pozbawionego charakteru Engelberta, a już patrzenie na biskupa, jak wije się przed kardynałem, to była prawdziwa udręka.

– Odpowiadaj porządnie! – ryknął Lorenzo, nie będąc już w stanie nad sobą panować. Jego włoski temperament był silniejszy niż konwenanse.

Spośród trzech rycerzy zakonnych zgromadzonych w tym pokoju Lorenzo był z pewnością najgroźniejszy. Posiadał chłodną inteligencję, jaką nie dysponował nawet kardynał.

– Ja… Ja… – wyjąkał biskup. Przełknął ślinę i zaczął od początku. – Jeden z naszej eskorty twierdzi, że my po drodze spotkaliśmy ekwipaż z habsburskim herbem. Towarzyszyli mu wyłącznie chłopi, ale podobno wewnątrz mignął mu czarnowłosy uśpiony chłopiec. Był też z nim ten wielki pies. Jechali na zachód.

– Prawdopodobnie – wtrącił Lorenzo ź przekąsem. – Skoro ich spotkaliśmy, to musieli jechać na zachód.

Wielki Mistrz długo siedział bez słowa. Wpatrywał się w swego bratanka z obrzydzeniem. Na koniec powiedział:

– Lorenzo! Wydaj rozkaz, aby wszyscy ludzie, bez których możemy się obejść, wyruszyli na zachód!

– Ale, eminencjo, my nie mamy tu zbyt wielu ludzi!

– W takim razie poślij po posiłki do Sankt Gallen! Engelbert, ty niezguło, czy chłopiec był w powozie sam?

– O to nie pytałem.

– Nie, oczywiście, powinienem się domyślić. Jakim sposobem, na Boga, udało ci się zostać biskupem? Tak, tak, wiem. Dzięki moim wpływom.

Biskup Engelbert wyglądał na człowieka głęboko krzywdzonego. Brat Lorenzo starał się ukryć, że cała ta sytuacja sprawia mu przyjemność i że zamierza ją wykorzystać. Jeszcze jedna taka gafa, ty nadęty biskupie, i tytuł wielkiego mistrza będzie mój!

Lorenzo wyprężył się, bowiem kardynał znowu zwracał się do niego.

– Jak się mają sprawy z kamiennymi tablicami, bracie Lorenzo? Czy nasi ludzie zdobyli płyty, które zostały zrzucone do rzeki koło zamku Graben razem z tym jakimś Müllerem?

– Nasi wysłannicy do zamku Graben jeszcze nie wrócili, wasza eminencjo.

Blady uśmiech pojawił się na wysuszonej twarzy kardynała. Nie był to piękny uśmiech.

Chcę wierzyć, że je znajdą. Ów Müller z pewnością utonął, ale kamienne tablice powinny być całe. – Kardynał zastanawiał się przez chwilę, a potem dodał: – Miejmy nadzieję, że nasi ludzie dopadną ten ekwipaż Habsburgów. Powóz najpewniej jedzie do Graben, bo oni tez chcą zdobyć tablice. I ufajmy, że nasi ludzie, którzy udali się do Graben, są bystrzejsi niż ci, którzy towarzyszą mi w podróży, i „zajmą się” chłopcem oraz jego eskortą Bo tym razem to my byliśmy pierwsi!

Kardynał wstał.

– No cóż, w takim razie możemy ruszać dalej do Heiligenblut.

Загрузка...