Rozdział 3

Kardynał von Graben, który wyraźnie ożył na wieść o tym, że Tiril i jej przyjaciele wyruszyli w drogę, siedział we wspaniałej sali audiencyjnej i bębnił palcami w oparcie fotela. Był to niezwykłe piękny fotel, przypominał tron, mebel naprawdę godny kardynała; poza tym sala urządzona była na ciemno, sprzętami z kosztownego drewna ze złotymi skórzanymi obiciami, z portretów na ścianach spoglądały w dół ponure twarze.

Kardynał czekał. Czterej ludzie, których wysłał w pościg za tą nieznośną Tiril i jej kompanami, nie dali jeszcze znaku życia.

On sam przez całe lata przeszukiwał zamek Der Graben i nie znalazł najmniejszego śladu po dawnych wielkich mistrzach ani niczego, co mogłoby go naprowadzić na ślad tajemnicy Świętego Słońca.

Teraz czekał z taką niecierpliwością, że oddychając wciągał powietrze ze świstem. Już tak dawno temu wyruszyli, ci czterej…

Dlaczego ciągle coś stawia mu opór? Nic mu się nie udaje, a przecież jego życie definitywnie zaczyna się zbliżać do końca. Zaledwie parę tygodni temu był umierający. I tylko wiadomość o trzech jeźdźcach znajdujących się w drodze na zachód poruszyła w nim soki życiowe.

Mimo wszystko wiedział aż za dobrze, że jeśli chodzi o niego, to czas nagli.

Te sępy tylko czekają na jego śmierć!

Brat Lorenzo i biskup Engelbert, ten zdrajca. A z pewnością jeszcze wielu innych.

Kanonik czuwający przy drzwiach zameldował przybycie brata Lorenza.

Starzejący się już wyraźnie Włoch wszedł lekko się kołysząc. Jego oczy pałały triumfalnie.

– Wasza eminencjo… Moim ludziom się powiodło. Przyprowadzili ze sobą Tiril Dahl.

Kardynał zerwał się szybciej, niż mu siły pozwalały, i musiał się przytrzymać oparcia fotela.

– Naprawdę? Czy to możliwe? Po tych wszystkich latach?

Dopiero po chwili zwrócił uwagę na pewien niuans w słowach Lorenza i rzekł cierpko:

– Twoim ludziom? To przecież moi ludzie ścigali tę trójkę.

Lorenzo wyprężył się. Jego wzrok stał się lodowaty.

– Cofa pan dane słowo, wasza wysokość? Ten z nas, bratanek waszej wysokości albo ja, który pierwszy sprowadzi tu ściganą kobietę, zostanie waszym następcą jako wielki mistrz. Co prawda to są podwładni waszej wysokości ci czterej ścigający, ale to ja ich wysłałem! Wasza wysokość nie wydał żadnego rozkazu, w każdym razie ja go nie słyszałem. Nie zrobił też tego biskup Engelbert, który z pewnością nadal zastanawia się nad tym, jak postąpić, by przejąć pościg za Tiril Dahl i dwoma cudzoziemcami.

Kardynał machnął niecierpliwie ręką.

– O tym porozmawiamy później. Gdzie ona jest? W żadnym razie nie wolno jej sprowadzać tutaj. To by była katastrofa.

Ze specjalnym naciskiem na każde wypowiadane słowo Lorenzo oznajmił:

– Moi ludzie wtrącili ją do lochu pod zamkiem brata Gastona, wasza eminencjo.

– Znakomicie! – Oblicze kardynała wyrażało wielki wysiłek intelektualny pomieszany ze złośliwą radością.

– Ona nie może zobaczyć ani mnie, ani Engelberta. Na tobie spoczywa obowiązek przesłuchania jej, Lorenzo. Jeśli ci się to nie uda, możesz się pożegnać z tytułem wielkiego mistrza.

Twarz Lorenza stała się twarda niczym kamień.

– Proszę na mnie polegać. Ja dobrze wiem, jak wydobyć informacje od kobiety. Ale wasza eminencja wciąż nie orientuje się, czego jeszcze moi ludzie dokonali.

– Mów zaraz! Co się stało z tamtymi dwoma? Z czarownikiem i tym norweskim kupcem. I znaleźli coś w Der Graben?

Lorenzo wyglądał na wielce zadowolonego.

– Czarownik nie żyje, wasza wysokość. Został przebity mieczem i ukryty pod leśną ściółką. Norwega strącili z niewiarygodnie wysokiej skały. Nikt by nie przeżył takiego upadku. Ale wasza eminencja się przez cały czas mylił. Szukał w niewłaściwym miejscu. A trójka cudzoziemców szła prosto tam, gdzie trzeba. To ruiny zamku Graben w kantonie Aargau, a nie Der Graben w kantonie Zurych.

– Co takiego?! Było jeszcze jedno miejsce? Ale jakim sposobem mogli iść wprost do niego? Tak od pierwszego razu? Skąd wiedzieli? Ja przecież szukałem przez całe życie!

– Myślę, że oni mieli naszyjnik. I że odnaleźli inskrypcję na łańcuszku.

– Tak. Zbyt późno powiedział mi ten głupawy Engelbert, że na naszyjniku znajdują się dziwne znaki, przypominające litery. A wtedy on już klejnotu nie miał, dał go swojej kochance, księżnej Theresie. Ta zaś przekazała go dalej, swojej córce, Tiril Dahl. Przeklęte babska! Naszyjnik znajdował się w posiadaniu mnicha Wilfreda von Graben… Byłem przekonany, że on ukrył go w Der Graben. Tyle straconych lat! No, a co oni tam znaleźli w tym Graben w kantonie Aargau? Szybko! Opowiadaj!

– Nic, wasza eminencjo! Nic, oprócz przeciętego na pół szkieletu.

– To szkielet mnicha! Bez wątpienia to mnich.

– Ale moi ludzie, zanim napadli na tych troje, śledzili ich przez jakiś czas. Otóż oni stali długo w pobliżu ruin i oglądali coś, co przypominało kamienne tablice.

– Co? Co ty mówisz? Musimy je zdobyć za wszelką cenę! One zawierają rozwiązanie zagadki.

Lorenzo wzruszył ramionami.

– Ten norweski kupiec zapakował je do swego plecaka.

Eminencja wbił w niego wzrok.

– I rozbiły się na tysiące kawałków, kiedy razem z kupcem zostały zrzucone z góry?

– Prawdopodobnie.

Twarz kardynała zrobiła się ciemnoczerwona.

– Dlaczego jeszcze nie wysłałeś innych ludzi, by szukali u podnóża góry? Skoro były wykonane z kamienia, to może chociaż kilka ocalało.

– Wydam polecenie natychmiastowego wyjazdu – rzekł Lorenzo niechętnie.

W drzwiach ponownie stanął kanonik.

– Co tam znowu? – spytał kardynał ze złością.

– Nowe wiadomości. Posłaniec waszej eminencji z Austrii.

– Niech wejdzie!

Jeszcze jeden mężczyzna, bez wątpienia brat zakonny, bowiem jego przetykana złotem bluza miała na sobie znak promienistego słońca, wszedł do sali. Poruszał się z wielką godnością i pewnością siebie.

Gruss Gott, bracie Johannesie – powitał go kardynał. – Jakie wiadomości przynosisz?

– Pędziłem tu co koń wyskoczy. Coś się dzieje w Kärnten.

– Wiem o tym – odpad kardynał. – Pragniesz mi powiedzieć, że troje z tych, których poszukujemy, udało się na zachód, prawda? Ale ja już o tym wiem. Przybywasz za późno.

– To stara wiadomość i dawno się upewniłem, że dotarła do waszej eminencji – odrzekł brat Johannes z godnością. – Nie, ja mam do zakomunikowania coś całkiem innego. Otóż kilkoro wędrowców zmierza na północny wschód, ku wielkim bagnom. A są to dziwni wędrowcy, wasza eminencjo. Troje dzieci i pies, a towarzyszy im cień z tamtego świata.

– I co to nas może obchodzić?

– Zgodnie z tym, co mi powiedziano, troje malców to dzieci islandzkiego czarnoksiężnika i Tiril Dahl. Natychmiast rozkazałem bratu Alexandrowi i bratu Ottonowi, żeby się tam udali. Mają ze sobą ludzi, każdy trzech, a sam bez chwili zwłoki pospieszyłem tutaj.

– Co dzieci robią same poza domem?

– Wasza eminencja wie, że stare pisma Zakonu Świętego Słońca wspominają o bagnach, o wielkich bagnach, choć nigdy nie zostało wyjaśnione, jakie znaczenie te bagna mają.

– Oczywiście, bracie Johannesie! Ilu ludzi tam posłałeś? Dobierz sobie jeszcze, ilu ci będzie trzeba, i okrąż dzieciaki! Zabić je natychmiast! Nie potrzebujemy tu tego pomiotu czarnoksiężnika!

Johannes wahał się.

– Powiadają, że najstarszy z dzieci nie jest z tego świata.

– Co za bzdury! A kimże on jest? Aniołem może?

– To już raczej przeciwnie. Nie, diabłem też nie. Ludzie uważają podobno, że należy do rodu elfów.

Kardynał prychnął ze złością, a Lorenzo uśmiechnął się pogardliwie.

– Boisz się dziecka, Johannesie?

– Oczywiście, że nie! Jestem gotowy, mogę natychmiast ruszać w drogę powrotną. Pomkniemy niczym wicher ku rozległym bagnom. Jeśli nie uda nam się nic więcej, to możemy przynajmniej odciąć tym szczeniakom drogę tak, że nigdy już nie wrócą do domu.

– Znakomicie!

Po jego wyjściu kardynał usiadł i zaczął się zastanawiać.

– Wielkie bagna – powiedział sam do siebie półgłosem. – Dlaczego w kronikach nie ma nic więcej na ich temat?

Przeszedł do mniejszego pokoju obok wielkiej sali audiencyjnej, do którego nikt nie miał wstępu, i z dobrze zamkniętej szafy wyjął bardzo grubą księgę w czerwonej oprawie. Tę księgę, którą Islandczycy nazywali „Rödskinna”.

Pergaminowe arkusze były niezwykle cienkie. Dziwne litery wydawały się niezrozumiałe, tylko kardynał potrafił je tłumaczyć.

Nie była to „Rödskinna” biskupa Gottskalka Złego. Tamta w roku 1520 znalazła się wraz z islandzkim biskupem w grobie. Obie jednak były prawie identyczne, ponieważ łączyło je pochodzenie. Istniała tylko jedna różnica: podczas gdy islandzka „Rödskinna” zawierała runy i wiedzę odpowiednią dla dalekiej wyspy na Północnym Atlantyku, to księga kardynała została napisana po francusku, w języku, którym on władał biegle. Także i ta księga zawierała różne magiczne formułki, ale nie było ich nawet w połowie tak dużo jak w islandzkiej. Natomiast umieszczono w niej liczne tajemnice i wiedzę na temat Zakonu Świętego Słońca.

Obie jednak zostały spisane w tym samym czasie i w tym samym miejscu. W Czarnej Szkole na Sorbonie, pod koniec piętnastego wieku. Została w nich zgromadzona dawna wiedza, a spisywanie obu nadzorował jeden człowiek. Był to najbardziej nieprzejednany przedstawiciel inkwizycji, dominikanin, Tomas de Torquemada. Kierował pracami ze swojej siedziby w Hiszpanii.

Od niego właśnie nauczył się wiele urodzony w Norwegii biskup Gottskalk. Równocześnie z Gottskalkiem tajemne sztuki studiował inny uczeń Torquemady, zakonnik Wilfred von Graben.

Ponieważ Gottskalk obrał sobie za siedzibę Islandię, nie liczył się jako kandydat na wielkiego mistrza Zakonu Świętego Słońca, choć był jego rycerzem. Natomiast inny rycerz, Wilfred von Graben, przewidująco osiedlił się w Szwajcarii. I to on został następcą Torquemady na stanowisku wielkiego mistrza i on także otrzymał księgę o tajemnicach Słońca.

Zirytowany kardynał von Graben niecierpliwie kartkował księgę. Wiedział, że wspomina się w niej o wielkich bagnach, ale gdzie?

Szukał niestrudzenie. Tutaj jest informacja o naszyjniku, którego bezskutecznie poszukiwał przez tyle lat. Dalej informacja o trzech częściach klucza Tiersteinów. Tych części zresztą także bracia zakonni kardynała nie znaleźli. Wspomniano o kamieniu Ordogno, ale nic na temat wyrytych na nim run. I ten kamień nie został odnaleziony.

No! Tutaj jest rozdział, w którym mowa o wielkich bagnach…

Kardynał von Graben wpatrywał się krótkowzrocznymi oczyma w księgę. Że też ktoś wpadł na pomysł pisania takimi maleńkimi literami! Za czasów jego młodości litery nie były takie małe!

Szczerze mówiąc na temat bagnisk nie znalazł zbyt wielu informacji.

Rozczarowany kardynał rozprostował plecy.

Wszystko, co znalazł, to słowa:

Les feux sainsent, quand l’heure est venue.

„Błędne ogniki wiedzą, kiedy nadejdzie odpowiednia pora”.

Nie mówiło mu to kompletnie nic.

Загрузка...