Nie, ona wcale nie była zaskoczona jego widokiem. Ale jak to będzie, kiedy przekona się, że tylko oni oboje należą do tego gatunku, a wszyscy inni ludzie wyglądają zupełnie inaczej?
„Dokąd chcesz teraz iść?”, zapytał Dolg uprzejmie.
„Do domu”, odpowiedziały mu jej myśli. A słowo „dom” nabrzmiałe było tęsknotą i samotnością.
„Ja także chcę iść do domu”, pomyślał Dolg zdumiony, bo tym razem słowo „dom” wcale nie oznaczało Theresenhof, choć przecież bardzo kochał to miejsce. Nie, przemknęło mu przez myśl wspomnienie siebie samego, jak jeszcze mały siedzi w łóżeczku i pyta matkę: „Czy niedługo pojedziemy do domu?” Tiril popatrzyła wtedy na niego zdziwiona. „Masz na myśli Norwegię czy Islandię?” A on odpowiedział, że nie wie. Wiedział jednak, że w snach widuje jakiś niezwykły krajobraz i że jest to krajobraz jego rodzinnych stron. Tylko że teraz nie mógł sobie przypomnieć, jak tam było.
Istota tak bardzo do niego podobna przekazała mu swoje myśli:
„Przedtem jednak musimy pomóc komuś innemu”.
Niemal niedostrzegalnym gestem wskazała mu bagna.
Dolg spojrzał w tamtą stronę. Mgła, która przedtem okrywała wszystko i która nadal wisiała nad mokradłami, zmieniła się. Dopiero co bagna trwały mroczne i wymarłe, a teraz pozapalały się na nich błędne ogniki. Rozproszone po całej powierzchni, którą Dolg był w stanie ogarnąć wzrokiem. Małe, niebieskie płomyczki, z daleka wyglądające jak niebieskawe plamy w mglistej bieli. Kiedy tak stał i patrzył na ogniki, zdawało mu się, że podchodzą, zbliżają się do niego, tłoczą u jego stóp.
„Uwolnij je”, poprosiła strażniczka.
„Ale to przecież nie są jedyne błędne ognie, jakie istnieją”, zaprotestował Dolg. „A ja nie mogę jeździć po całym świecie i ich szukać”.
„Nie wszystkie błędne ognie są takie jak te. Większość to zwykłe ogniki, które powstają na bagnach z gnijących drzew i ziemi. Te zgromadziły się na tych ogromnych bagnach, bo wiedziały, że niebieski kamień jest ich jedynym wybawieniem”.
„Czym więc są te światła elfów?”
„To dusze, które nie znalazły spokoju”.
„Rozumiem i bardzo chętnie im pomogę. Co mam robić?”
„Unieś w górę wielki szafir. A potem zawołaj w stronę bagien, z całą miłością i zrozumieniem, na jakie potrafisz się zdobyć, że życzysz im, by szczęśliwie dotarły do domu, to znaczy do miejsc, w których odnajdą spokój. To bowiem nie jest jednolita grupa. One należą do różnych sfer, do różnych czasów i różnych części świata”.
Dolg wziął swój tornister.
„Ja zaraz…”
Strażniczka powstrzymała go ruchem ręki.
„Zatrzymaj się. Powinieneś wypowiedzieć te słowa, ale jeśli uczynisz tylko to, to sam już nigdy nie odnajdziesz drogi do domu. Poproś najpierw, by cię bezpiecznie przeprowadziły przez bagna”.
„Oczywiście! Jaki ja jestem nierozumny! A tamte drugie bagna? Te największe? Czy one są również zamieszkane przez… Jasne, przecież muszą być, bo pokonałem je bez najmniejszej trudności drogą, którą wyznaczyły ogniki”.
„Teraz też będzie tak samo, gdy tylko się tam znajdziesz, one wskażą ci, którędy iść”.
„Rozumiem. Jestem gotów”.
Kobieta głęboko wciągnęła powietrze.
„W takim razie możesz zaczynać”.
Dolg rozwinął sweter i wyjął kamień. Ponownie doznał wzruszenia na widok kryształowej czystości klejnotu niebiańskiej barwy. Z najwyższą ostrożnością uniósł go obiema rękami, zastanawiał się przez chwilę nad tym, co ma powiedzieć, po czym zawołał w stronę bagien:
– Drodzy przyjaciele, którzy pomogliście mi przyjść tutaj! Bądźcie równie życzliwi i przeprowadźcie mnie z powrotem przez bagna! Ufam wam! Muszę na was polegać! A teraz życzę wam, by każde z was dotarło nareszcie do domu, który sobie wybierze. Nie wiem, skąd przychodzicie ani jakie przyświecają wam cele, lecz życzę wam spokoju i wszystkiego najlepszego, co tylko mogę sobie wyobrazić. Proszę ten szlachetny kamień, by pomógł wam dojść szczęśliwie tam, dokąd zdążacie!
„Znakomicie”, przekazały mu myśli strażniczki.
Zaległa nieprawdopodobna cisza. Krzyczący na bagnach ptak umilkł, wiatr ustał i mgła trwała w całkowitym bezruchu tuż nad mokradłami. Cała natura wstrzymała dech. Błędne ogniki też się nie poruszały.
Początkowo Dolg myślał, że nie udało mu się ich uwolnić, że szlachetny kamień to oszustwo, szklana kula pozbawiona mocy, choć przecież czuł, że trzyma w ramionach ogromną siłę. Z klejnotu promieniowała wielka energia. I zrozumiał, że tylko on na całym świecie potrafił odnaleźć niebieski szafir. Duchy, dusze zmarłych istot, nie były w stanie odsunąć wielkiego bloku, który zamykał wejście, a żadna żywa istota ludzka nie mogła liczyć na pomoc błędnych ogników. On jednak należał do tego samego rodzaju co strażniczka i ci, którzy niegdyś ukryli drogocenny klejnot na niedostępnych bagnach.
Nie musiał długo czekać. Najpierw dał się słyszeć delikatny szum i zaraz potem mógł zobaczyć, że tam, gdzie dopiero co znajdowały się ogniki, ukazują się maleńkie elfy i nowo narodzone dzieci ludzkie, nieco dalej widział gromadkę dzieci trochę mniejszych niż on, lecz obdarzonych takimi samymi dziwnymi oczyma, z powodu których tak cierpiał we wczesnym dzieciństwie.
Dzieci patrzyły na niego, a z ich czarnych oczu biła radość. Dolg był tak wzruszony, że łzy spływały mu po policzkach, musiał wytrzeć nos, żeby móc coś powiedzieć.
Widział też większe dzieci. Ułomne, nieszczęśliwe dzieci ludzkie, i zrozumiał, że zostały kiedyś wyniesione do lasu, bo rodzice nie chcieli mieć do czynienia z kalekami. Zostawili malców własnemu losowi. Może dzieci zostały w lesie pomordowane, może tylko porzucone, ale przecież nie były w stanie odnaleźć drogi do domu ani wrócić o własnych siłach. Widział karły z maleńkimi latarenkami w dłoniach, widział poległych wojowników i innych ludzi, którzy zeszli na błędne ścieżki, może w lesie, a może w ogóle w życiu.
Opowiem ludziom, że baśnie o błędnych ognikach są do pewnego stopnia prawdziwe, pomyślał. Jest z pewnością tak, jak powiedziała strażniczka, że większość płomyków to dzieło natury, lecz mity o błędnych ognikach musiały powstać tutaj, na tych rozległych bagnach otaczających święty szafir.
„Ale co z moim tatą? Jak ja się do niego dostanę? Nie chciałbym, żeby odszedł na wieczny odpoczynek On musi żyć!”
„Kiedy nadejdzie właściwa pora, będziesz wiedział, co robić”, odparła strażniczka. „Dzięki ci, Dolgu z islandzkiego rodu czarnoksiężników! Jeszcze się zobaczymy, bo wciąż jeszcze ani ja, ani moi kuzyni nie zostaliśmy uwolnieni. Ale dzięki tobie jesteśmy na najlepszej drodze”.
Dolg rozglądał się wokół, lecz już jej nie widział. Nie widział też tych istot, które dzięki szafirowi pojawiły się na bagnach, a które były podobne do Dolga.
– Nie! – zawołał przerażony. – Ty nie możesz sobie pójść, nie wolno ci tak po prostu zniknąć! O tak wiele rzeczy chciałbym cię zapytać. Kim ja jestem? Kim jesteś ty i tamci? Chciałbym poznać historię szafiru. Znaku Słońca. Morza. Chciałbym wiedzieć wszystko!
Elfy i pozostałe istoty czekały bez ruchu.
– Podejdźcie! – zawołał Dolg, a echo jego głosu długo jeszcze dzwoniło we wszechogarniającej ciszy.
Czekał, lecz nic się nie działo.
Wobec tego westchnął z żalu i rozczarowania, zrezygnowany owinął szafir, schował go ponownie do tornistra, który starannie zapiął.
Ale teraz nie czuł się już taki samotny. Zobaczył, że małe istotki wytyczyły mu drogę. Niknęła ona gdzieś we mgle daleko na bagnach, lecz Dolg się nie bał. Machały do niego z zapałem, niektóre wybiegały na drogę, inne tłoczyły się u jego stóp. Jakiś mały elf wyciągnął rękę, tak że Dolg mógł wziąć ją w swoją.
Chłopiec wiedział z baśni i mitów, że nie wolno poddawać się elfom, bo wtedy człowiek znajdzie się w ich władzy. Ale czuł, że do tych istot tutaj takie przestrogi się nie odnoszą. On wyświadczył im nieocenioną przysługę, za co okazują mu jedynie wdzięczność. Z całego serca pragną być jego przyjaciółmi.
Ujął wyciągniętą drobną dłoń, tak małą, że z trudem obejmowała palec Dolga, i ruszył wskazaną przez ogniki drogą.
Towarzyszyły mu z wielkim ożywieniem, tłoczyły się przy nim, wielokrotnie o mało ich nie podeptał. Wszystkie chciały być jak najbliżej niego. Wszystkie chciały go dotykać. Dolg wziął na ręce jakieś dziecko, które zamiast nóg miało dwa kikuty. Niósł je przez bagna na jednej ręce, a drugą trzymał dłoń małego elfa. Zwrócił uwagę, że wszyscy sobie nawzajem pomagają. Większe istoty niosą nowo narodzone dzieci, a jakiś ranny rycerz wprost chyli się do ziemi pod ciężarem wszystkich maleństw, które dźwiga. Młoda, najwyraźniej chora na suchoty dziewczyna, która zwierzyła mu się szeptem, że oczekiwała dziecka i że ojciec dziecka ją utopił, na obu rękach niosła noworodki. Karły wymachiwały latarenkami i starały się rozmawiać z Dolgiem, który rozumiał zaledwie połowę z tego, co mówiły.
Nareszcie znalazł się poza obrębem bagien. Odwrócił się i patrzył na stojącą na skraju mokradła gromadkę.
– Dziękuję – powiedział z uśmiechem. – Pójdę teraz dalej, by pomóc mojemu tacie. Wy zaś jesteście wolni, możecie udać się, dokąd chcecie, albo tam, gdzie jest wasz dom.
Oni jednak wciąż stali, jakby czekając.
– O co chodzi? Chcecie jeszcze raz zobaczyć święty kamień?
Zrozumiał, że to konieczne. Za pierwszym razem zaledwie pokazał im kulę. Teraz chcieli czegoś więcej, jak się domyślał, bo ich szepty, ciche okrzyki i pospieszne rozmowy świadczyły, że są bardzo podnieceni.
Ostrożnie wyjął znowu piękny klejnot. Jeszcze raz słyszał pełen zachwytu szum, przeciągłe „Oooch!”, płomyki na jego widok bladły i w końcu bagna leżały puste. Najwyższy punkt kamiennego bloku sterczał w morzu mgły, a za nim widać było las.
Dolg zadrżał. Został sam i świadomość tego sprawiała, że lodowaty dreszcz przenikał go do szpiku kości. Ostrożnie schował cudowną kulę, rozejrzał się, by odnaleźć powrotną drogę, po czym ruszył przed siebie. Był wdzięczny losowi, że jest już ranek i na świecie pojaśniało, dzięki czemu wszystko stało się bardziej realistyczne i pod wieloma względami łatwiejsze.
Ale las, do którego się zbliżał, wydawał się potwornie ciemny i ponury. Znowu ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, takie jakiego doświadcza człowiek poruszający się samotnie w nie znanym terenie. Przyspieszył kroku, ale wciąż trzymał mocno w ręce tornister, żeby nikt nie mógł…
Nagle stanął jak wryty.
Przed nim wyrósł Cień.
W tym zamieszaniu związanym ze zdobyciem pięknego kamienia Dolg całkiem zapomniał o swoim towarzyszu.
– Ach, kogóż ja widzę! – zawołał uszczęśliwiony. – To dla mnie prawdziwa radość! Najlepsze co mnie mogło spotkać, to twoje towarzystwo tutaj. Wiesz, udało mi. się wypełnić zadanie! Pojęcia nie masz, co niosę w tym tornistrze.
– No, a cóż to takiego? – zapytał Cień swoim ponurym głosem.
– Cudownie piękny szlachetny kamień. Niebieski szafir tak urodziwy, że wprost trudno sobie wyobrazić! Cesarz wiedział o jego istnieniu, ten klejnot stanowi połączenie baśni o morzu, które nie istnieje, ze znakiem Świętego Słońca.
– To wszystko brzmi bardzo interesująco, Dolg. Ale czy nie zapomniałeś o swoim posłannictwie w związku z ducha i Móriego? A przecież one prosiły cię, żebyś się spieszył jak tylko można. Wkrótce ostatnia iskra życia twego ojca zgaśnie.
– Och, nie! – jęknął Dolg. – Musimy się spieszyć, spieszyć…
Cień zatrzymał go ruchem ręki.
– Pozwól, żebym ja zajął się kamieniem. Jeśli chcę, mogę poruszać się w czasie i w przestrzeni. Dotrę do duchów Móriego jeszcze przed wschodem słońca.
– Naprawdę chcesz to zrobić?
Dolg już położył rękę na zapięciu tornistra, ale zaraz znowu ją cofnął.
– Nie, to niemożliwe. Ja muszę sam donieść kamień na miejsce. To moja rola.
– Ale ty nie zdążysz. Dawaj mi kulę!
Skąd Cień wiedział, że kamień jest kulisty? Dolg przypomniał sobie jego słowa: „Nie oddawaj mi tego, co znajdziesz! Żebym cię nie wiem jak prosił, groził ci albo cię straszył, nie oddawaj mi tego!”
– Nie będziemy więcej o tym rozmawiać – powiedział cicho i zaczął biec.
Cień natychmiast go dogonił i szarpnął tak, że o mało nie wyrwał mu ramienia ze stawu.
– Daj mi kamień, ale już!
– Nie! Możesz mnie zabić, a ja i tak nie oddam.
Ledwo chłopiec wypowiedział te słowa, dopadło go czterech wielkich mistrzów. Jakie to straszne wrażenie znaleźć się twarzą w twarz z tymi mglistymi, dziwnie płaskimi upiorami! Nigdy w życiu nie chciałby doznawać tego po raz drugi. Wrzasnął i zaczął wymachiwać rękami, ale żadnego z napastników nie trafił. Miał wrażenie, że ich tu nie ma, a zarazem był pewien, że są. Nie umiałby nawet sam sobie opisać tego przeżycia.
Przyciskając desperacko tornister do piersi, domyślił się, czego chcą ci czterej. Zbliżali się coraz bardziej i bardzie;, aż stanęli tuż przy nim. Naturalnie idiotyczny stan, w którym się znajdowali, uniemożliwiał im uczynienie czegoś konkretnego, jak na przykład pochwycenie kuli i ucieczka. Mogli jednak unieszkodliwić Dolga, a potem jakaś większa i sprawniejsza siła mogła wkroczyć do akcji.
A owa potężniejsza, zła siła, to nie mógł być nikt inny, jak tylko postać, którą Dolg już przedtem spotkał: ów okropny piąty wielki mistrz. Strażniczka szafiru powiedziała przecież, że jeszcze się go do końca nie pozbyli.
Ci czterej zaś byli wystarczająco skuteczni w próbach powstrzymania chłopca. Oblepiali go niczym czarna, mglista masa, z której wyłaniały się wbite w niego przenikliwe ślepia. Mgła była tak gęsta, jakby przeznaczona do tego, by go zadławić.
Dolg próbował krzyczeć, lecz nie był w stanie, bliskość tych okropnych postaci nie pozwalała mu otworzyć ust, czuł się jak tonący, jeśli natychmiast nie zaczerpnie powietrza, to jego płuca rozerwą się na drobne kawałki.
Mignął mu błysk znaku Słońca, prawdopodobnie na piersi jednego z napastników. Poczuł, że ma pustkę głowie, pociemniało mu w oczach, lecz mimo to nieustannie sobie powtarzał: „Nie wypuszczaj z rąk tornistra, trzymaj mocno, zapiąłem go starannie, nie wypuszczaj z rąk tornistra!”
Bo jeśli czterem wielkim mistrzom się nie uda, to Cień zagarnie tornister z kamieniem. Sam go przecież przed tym ostrzegał.
Dolg pogrążył się w ciemności, nie był w stanie się temu przeciwstawić.
Budził się bardzo powoli. Dokuczał mu dojmujący ból w gardle i w płucach. Czuł się obity i obolały na całym ciele.
Więc tamci jednak zdołali ukraść mu bezcenny skarb? Mimo wszystkich wysiłków i wielkiego poświęcenia nie potrafił donieść go do celu.
Pięknie, nie ma co!
A ojciec czeka!
Rozczarowanie, rozpacz i wyrzuty sumienia były tak wielkie, że Dolg wybuchnął płaczem, a to było chyba najgorsze, co mógł zrobić swoim nadwerężonym drogom oddechowym. Poczuł rozrywający ból i starał się powstrzymać szloch. Otworzył oczy i zobaczył ponad sobą mlecznobiałe niebo. Niczym migotliwy opal.
Minęła dłuższa chwila, nim sobie uświadomił, ze ten efekt opalizowania to po części skutek jego łez, lecz także mgły, która najwyraźniej cofnęła się teraz i wisiała ponad lasem, oraz słońca wyglądającego spoza mgły.
Leżał nadal obolały. Coś go uwierało w plecy. Pewnie korzeń drzewa albo kamień.
Kamień?
Ostrożnie pomacał, a potem wyciągnął tornister. Drżącymi palcami odpinał pasek.
Głęboki, zachrypły głos sprawił, że podskoczył.
– Aha, więc jednak jest w tobie jeszcze trochę życia.
– Cień – wykrztusił Dolg. – Ale ty nie… Gdzie jest…?
– Nie, ja go nie wziąłem. Ja unieszkodliwiłem tamtych. Na zawsze.
W głosie Cienia słychać było zmęczenie.
– Jak bym mógł odebrać coś małemu chłopcu, broniącemu skarbu, który może uratować życie jego ojcu, i gotów jest sam oddać za ten skarb życie?
Dolg usiadł. Cień stał przed nim.
– Jesteś bardzo blady – rzekł chłopiec zdziwiony i trochę przestraszony. – Jesteś zmęczony, a ubranie masz podarte. Czy sprawy poszły niezbyt dobrze?
Cień roześmiał się gorzko.
– Niezbyt dobrze, a cóż to za wyrażenie! Ale masz rację, mój mały chłopcze. Pokonanie za jednym zamachem czterech złych duchów wymaga siły. Na szczęście ja jestem mocniejszy niż oni wszyscy, bo ja mam pierwotną siłę. Oni są tylko epigonami.
– Co to znaczy?
– To tacy, którzy są tylko podobni do kogoś, kto był przed nimi. Naśladowcy. Ale wszyscy noszą znak Słońca i dlatego są niepokonani, w każdym razie dla większości. Niemniej jednak mój znak okazał się silniejszy, a moje umiejętności większe.
– Co z nimi zrobiłeś?
– Zakląłem ich, kazałem im zniknąć w głębi ziemi. Wysłałem ich tam, gdzie jest ich miejsce. Do ich grobów, do prochu, w który zmieniły się ich ciała. Już nigdy więcej nie wrócą.
– Ale zmęczyło cię to bardzo – rzekł Dolg ze współczuciem. – I oparłeś się pokusie, by zabrać mi kamień, a zamiast tego uratowałeś mi życie. Należą ci się za to podziękowania. Nie pozwolę ci wziąć kamienia, na co z pewnością masz wielką ochotę, ale…
Cień odwrócił się i spojrzał na niego pytająco.
– Tak?
– No nie wiem – zaczął Dolg zakłopotany. – Przyszła mi do głowy taka myśl…
– Powiedz, jaka.
– Dobrze. Widziałem już, co kamień może zrobić. Ja sam otrzymałem od niego niewiarygodnie wielką siłę. Mimo to nie wiem jeszcze, co ta siła oznacza, do czego jest zdolna. Myślę sobie, że skoro na mnie spłynęła moc, kiedy trzymałem wielki szafir w ręce, to może mógłbym przynajmniej część tej mocy przekazać tobie?
Cień zastanawiał się długo, a potem rzekł bezbarwnym głosem:
– Spróbuj!
Dolg podniósł się niepewnie i na chwiejnych nogach stanął przed Cieniem. Uniósł ręce i oparł je na szerokich ramionach towarzysza. Poczuł pod palcami szorstki materiał opończy, zsunął dłonie w dół, a gdy dotknął rąk Cienia, ten chwycił Dolga rozpaczliwie, jakby chciał wyrazić tęsknotę za czymś nieskończonym. Długo trzymał w uścisku ręce chłopca, w końcu jednak Dolg się uwolnił i pogłaskał głowę Cienia, przeciągnął dłonią po kapeluszu, lekko dotknął włosów nad skroniami, delikatnie musnął czoło.
Potem opuścił ręce.
Skutek był wstrząsający.
Cień ukazał się wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Nadal pozostawał tylko cieniem, nie widać było rysów twarzy ani jej struktury, ale tak wyraźnie, z taką ostrością Dolg nigdy go nie widział.
– Dziękuję – szepnął Cień wzruszony. – Teraz nie musisz robić już nic więcej, bo wtedy stanę się całkiem wyraźny, a to by nie było dobrze. Chodź, musimy pospiesznie ruszać dalej!
Teraz szło im się dużo lżej. Dolg odzyskał swego towarzysza i opiekuna. Czterej obudzeni wielcy mistrzowie zniknęli, a Dolga nie bolało już tak okropnie ani gardło, ani płuca.
Lekkim krokiem szli przez las i wkrótce znaleźli się na wzgórzach, skąd rozciągał się widok na wielkie bagna.
Mgła rozproszyła się i mokradła leżały przed nimi widoczne jak na dłoni. Światło poranka było coraz silniejsze i błędne ogniki tliły się już tylko blado.
Dolg stał bez słowa.
– Wciąż jeszcze bardzo wielu potrzebuje naszej pomocy – rzekł sucho.
– Tak. Ci czekają od dawna. Zrób, co możesz!
– Mam zacząć już tutaj?
– Nie. Zaczekaj, aż zejdziemy na dół! I… Nie pozwól mi być w pobliżu!
– W takim razie najlepiej, żebyś zaczekał tutaj.
– Wystarczy, jeśli zatrzymam się w pół drogi.
Poszli w dół, omijając szerokie rozpadliny. W pewnym momencie Cień przystanął, chłopiec poszedł dalej sam.
Tym razem Dolg już się nie bał. Był świt, a on wiedział, co powinien robić. I wiedział też, że to, co uczyni, przyniesie radość bardzo wielu błąkającym się duszom.
Czekały na niego. Stwierdził, że błędne ogniki zgromadziły się przy nim tak, że całe wielkie bagna były puste. Ogniki otaczały go teraz ze wszystkich stron. Prawdopodobnie mokradła po drugiej stronie wzgórz również były puste.
A tu obok niego światełka elfów wyglądały jak mieniący się dywan rozpostarty na ziemi. Cóż za piękny widok! Dolg nie posiadał się z radości.
I nagle jego droga została zamknięta.
Nieoczekiwanie wyrósł przed nim piąty wielki mistrz. Wysoki i groźny, i absolutnie zdecydowany odebrać chłopcu święty kamień.
Co takiego było w tym kamieniu, że nawet umarli pożądali go ponad wszelkie wyobrażenie?