Rozdział 9

Co ja, na Boga, mam robić? zastanawiał się Dolg. Ludzka noga nigdy pewnie jeszcze nie postała na tym wzgórzu, czy jak nazwać tę niewielką suchą wysepkę pośród mokradeł, na której znajdował się skalny blok.

Nic nie widzę i pojęcia nie mam, gdzie się znalazłem. Nie mogę czekać do brzasku, bo tymczasem mój tata mógłby umrzeć.

Jestem kompletnie bezradny.

Po omacku wspinał się na głaz i stwierdził z wielkim zdziwieniem, że ten kamień to zastygła lawa. Tak, oczywiście, że lawa, bo co innego mogłoby się znajdować w kraterze wygasłego wulkanu?

Myśl o lawie ożywiła wspomnienia opowieści ojca o jego ukochanej Islandii, której nie widział od wielu lat. Dolg poczuł ucisk w gardle, gdy przypomniał sobie pełne cudownego rozmarzenia spojrzenie ojca, kiedy mówił o swoim ojczystym kraju. Ojciec, którego może już nie ma wśród żywych i który nigdy już nie zobaczy swoich ukochanych wzgórz pokrytych grubymi warstwami lawy ani dzikich wodospadów.

– Pomóżcie mi – szeptał Dolg, głaszcząc chropowatą powierzchnię kamienia. – Pomóżcie mi tak, by tata mógł jeszcze raz zobaczyć Islandię. A wtedy bardzo bym chciał mu towarzyszyć.

Czekał.

Och, ta cisza! Czuł się tak, jak gdyby opuścił świat ludzi – świat duchów zresztą także – i znajdował się w jakimś innym, nie znanym wymiarze. Nie, gorzej! To tak, jakby cała ludzkość wymarła, a on był jedną jedyną żywą istotą na świecie poza obrębem tego krateru.

Było to przeświadczenie tak intensywne, że przynajmniej częściowo musiała się za tym kryć prawda. Ale co to za prawda? Czy to on tak myśli, to jego uczucia? Czy też ktoś inny mu je narzuca?

Ja już nie wrócę, pomyślał. Bez pomocy światełek elfów jestem stracony. A ich już nie ma. Niewielkie bagno przede mną jest puste i ciemne, światełka pogasły.

Cała odwaga opuściła Dolga. O co ma walczyć? Do czego dążyć, skoro i tak już nie wróci do domu?

Nagle usłyszał jakiś głos, nie był pewien, czy słyszy go z zewnątrz, czy też głos jest w nim, i poczuł na ramieniu czyjąś delikatną dłoń.

– Zapomniałeś o mnie, Dolgu? – zapytał głos, który właściwie nie istniał. – Czy zapomniałeś, że idzie z tobą twój opiekun?

Słusznie! Jego kobiecy duch opiekuńczy! Całkiem o nim zapomniał. Zapomniał o tej kobiecie, która towarzyszyła mu od urodzenia, ale która nigdy, ani razu mu się nie ukazała.

– Nie jesteś sam – ciągnął dalej głos. – Nie widzisz mnie teraz, a ja nie mogę zrobić dla ciebie niczego namacalnego. Wszystko, co mogę, to być przy tobie, wspierać cię i pocieszać.

– To wystarczy – rzekł Dolg. – Dziękuję ci, że mi o sobie przypomniałaś! Ważna jest dla mnie świadomość, że jesteś przy mnie. To mi daje ogromną siłę.

– My, duchy opiekuńcze, po to właśnie jesteśmy przy was, ludziach. Możemy ostrzegać was przed niebezpieczeństwem, a także pomóc w spełnianiu waszych pragnień, przede wszystkim jednak mamy wspierać ludzi, którzy bardzo często w głębi duszy czują się bardzo samotni i zabłąkani w świecie.

Dolg z wdzięcznością skinął głową.

– Ale akurat teraz, w tym konkretnym przypadku, ja pomóc ci nie mogę. Nie mam do tego prawa. Chciałabym tylko, byś wiedział, że przy tobie jestem.

– Więcej nie mogę wymagać. Dziękuję ci, moja droga przyjaciółko.

Z nową odwagą uniósł rękę i ponownie zaczął badać blok lawy.

Po chwili postanowił obejść go w kółko. Głaz leżał na niewielkiej wysepce trwałego lądu, nie całkiem po – środku mokradeł, ale też z dala od ich brzegów. Wysepkę ze wszystkich stron otaczało bagno.

Okrążenie bloku nastręczało jednak trudności. W jednym miejscu mokradła podchodziły do samego głazu. Dolg, przyciśnięty do powierzchni kamienia, musiał się ostrożnie prześlizgnąć na suchy ląd.

Kiedy znalazł się już za najbardziej niebezpiecznym narożnikiem, odkrył, że przynajmniej dwie rzeczy wyglądają tu obiecująco. Jedna to to, że „wysepka” była czymś więcej niż tylko tym jednym blokiem lawy, składała się z kilku podobnych bloków, a pomiędzy nimi znajdowały się wąskie przejścia. Drugim radosnym odkryciem były światełka elfów.

Znajdowały się tutaj. Chwiejne i pełgające wskazywały mu drogę w jednym z przejść pomiędzy kamieniami.

Cóż! Do tej pory go nie oszukały, więc pewnie i teraz ma szansę przedostać się bezpiecznie.

Dolg podążył korytarzem, który wskazywały ogniki. I teraz w jego reakcjach pojawiło się coś nowego, coś, czego za bardzo nie odczuwał od wyjścia z domu: pragnienie przygody.

Który chłopiec da za wygraną i odejdzie na widok tajemniczego wejścia do nie znanej groty?

Dolg rozumiał, że czas działa przeciwko niemu. To, co niegdyś musiało być wygodnym i w miarę szerokim pasażem, teraz zostało na wpół zamknięte przez osuwające się bloki.

– Ja się tędy nie przecisnę – powiedział głośno, jakby błędne ogniki były żywymi istotami.

Wokół kamieni powstało zamieszanie.

One mnie rozumieją, pomyślał zdumiony.

Ogniki przesuwały się badawczo po skale, ku górze, wokół bloku…, po czym zebrały się pod jednym z dwóch kamieni, jakie Dolg widział przed sobą.

– Żeby tu tylko nie było tak ciemno – westchnął.

Tu i ówdzie z lekkim szumem rozbłyskały pojedyncze płomyki. Następnie świetliki zebrały się w dużą gromadkę we wzruszającej próbie dania mu więcej światła.

– Dobrze, teraz muszę spróbować – powiedział Dolg i westchnął. Ukucnął i uważnie studiował wejście, znajdujące się pod dwoma sąsiadującymi ze sobą blokami, chociaż w większej części pod jednym.

Błędne ogniki świeciły i świeciły pełne zapału i zaangażowania, ale zbyt wiele blasku nie były w stanie z siebie wykrzesać.

Mimo wszystko jednak raz po raz udawało im się zaświecić silniejszym płomieniem. I właśnie w jednym z takich momentów Dolg coś dojrzał.

Znaki! Znaki na skale i ślady, że ktoś kiedyś ociosywał lawę, by uzyskać lepszy dostęp do wnętrza.

Niegdyś na wysepce musiały być jakieś rachityczne drzewa wyrosłe z ziaren, które przywiał tutaj wiatr, bowiem na ziemi leżało kilka spróchniałych konarów. Może kiedyś, dawno, dawno temu były to pnie? Światełka elfów tańczyły po nich radośnie.

Teraz Dolg zrozumiał lepiej, na co chciały zwrócić jego uwagę. Spróchniałe drewno może świecić.

Dolg wyjął krzesiwo z małego woreczka, który nosił u pasa.

– Zechciejcie być tak mili i cofnijcie się – poprosił. – Spróbuję zapalić ogień. Potrzebuję pochodni.

Owszem, światełka niemal natychmiast wycofały się z przejścia pomiędzy kamieniami. Zsuwały się po cienkich pniach i przenosiły na bagna, gdzie stały w gromadkach, niezbyt daleko od Dolga, sprawiając wrażenie, jakby go obserwowały, z drżeniem, zaciekawione.

Dolg pocierał krzesiwo i wreszcie, po kilku nieudanych próbach, udało mu się zapalić koniec wybranego konara.

Papier i ołówek przygotował już wcześniej i teraz zaczął kopiować znaki wyryte na skale. Były tak zniszczone przez deszcze i wiatr, śnieg i lód, że chłopiec musiał przysuwać bardzo blisko płomień pochodni, unosić go wyżej i znowu opuszczać, aż w końcu udało mu się skopiować znaki.

Nie rozpoznawał wśród nich żadnej z magicznych run ojca.

Natomiast jeden ze znaków, choć nie miał on nic wspólnego z runami, rozpoznał od pierwszego spojrzenia.

Znak Świętego Słońca.

Chyba rzeczywiście było tak, jak mówili w domu dorośli: rodzina Dolga i wuj Erling wciąż posuwali się jakby o krok przed rycerzami Zakonu. Bo tego miejsca rycerze z pewnością nie znali.

Co prawda bracia Alexander i Otto dopiero co tu byli, ale jedyne, czego pragnęli, to życie Dolga. Nie wiedzieli nic o istnieniu tego tajemniczego wzgórza.

Pojęcia nie mieli o niczym.

Dolg zawstydził się niewyraźnego uczucia triumfu, że ma nad nimi przewagę. Uznał, że najlepiej będzie wrócić na ziemię. Wciąż jeszcze nie dotarł przecież do celu.

Odłożył przybory do pisania, które babcia dała mu w ostatniej chwili. Zmusiła go, by je wziął, choć on sam uważał to za najzupełniej zbędne. Teraz jednak przekonał się, jak bardzo są ważne.

Ale przecież nie oczekiwał tego wszystkiego! A czego oczekiwał? Na to nie umiałby odpowiedzieć nawet w przybliżeniu.

Z pochodnią w lewej ręce prześlizgnął się pod skałą.

Musiał odsunąć trochę ziemi, zrobić większy otwór, żeby się przedostać na drugą stronę.

Okazało się, że tylko na początku korytarz jest ciasny i trudny do przebycia. Kiedy już tam wszedł, po kilku metrach mógł się wyprostować. Raz po raz musiał schylać głowę, ale posuwał się naprzód bez większych trudności.

Błędne ogniki mu nie towarzyszyły.

Wyczuwał, że idzie po kamieniach. Szare nocne światło sączyło się do środka poprzez wąskie szczeliny pomiędzy blokami ponad nim.

Oświetlał sobie pochodnią ściany i stwierdził, że również tutaj znajdują się znaki, rozmieszczone w równych odległościach, a właściwie jeden znak, był to bowiem zawsze ten sam dobrze znany znak Słońca.

To oznaczało, że znajduje się na właściwej drodze.

Korytarz przed nim się zwężał. Akurat w momencie, kiedy miał uczynić kolejny krok, w jego głowie rozległo się ostrzeżenie, słyszał niemal wyraźnie głos, który powiedział: „Stop!” Zatrzymał się.

Korytarz nie wyglądał teraz zbyt przyjemnie. Dolg stał, lecz wyciągał przed siebie pochodnię, by lepiej widzieć.

Coś trzasnęło cicho i w ręce chłopca został tylko mały kikut tego, co przed chwilą stanowiło pochodnię. Paląca się część leżała na kamiennej podłodze, a obok niej dwa zardzewiałe miecze o wciąż ostrych klingach.

Spadły z góry, kiedy Dolg uniósł pochodnię.

A gdyby tak jej nie wyciągnął przed siebie i sam przekroczył to miejsce…

Zaczął drżeć na całym ciele.

Ujął płonącą żagiew. Kawałek nie spalonego jeszcze drewna był bardzo krótki, nie na długo już wystarczy, ale co można było zrobić? Schował drugą część pochodni na wypadek, gdyby jej potrzebował później, żałując, że nie wziął ze sobą jeszcze pozostałych dwóch kawałków drewna.

– Dziękuję ci, moja przyjaciółko, za ostrzeżenie – powiedział cicho. – A przy okazji, jak ci na imię?

I zaraz potem w jego głowie pojawiło się imię Eliveva. Obce imię z innej cywilizacji.

– Dziękuję, Eliveva – szepnął. – Zdaje mi się, że potrzebuję twojej pomocy bardziej, niż oboje oczekiwaliśmy.

Wyglądało na to, że korytarz powinien teraz być bezpieczny. Dla pewności spojrzał jeszcze uważnie w sufit, ale nie zauważył więcej mieczy.

Tam, którędy szedł, było ciasno. Akurat w chwili, gdy pomyślał, że formacje skalne nie powinny być o wiele większe, natrafił na ścianę, obok której znajdował się niemożliwy do przebycia otwór. Czyżby to był ślepy korytarz?

Rozgniewany wrócił do miejsca, gdzie spadły miecze. Rozejrzał się wokół…

Owszem, w rogu zobaczył otwór, którego przedtem nie widział. Ostrożnie wycofywał się w tamtym kierunku. Nie miał już zaufania do tego miejsca.

Musiał przeciskać się pomiędzy kamiennymi blokami. I nagle nie wiadomo skąd nadleciał silny podmuch wiatru. Pochodnia zgasła.

Dolg znajdował się w jakiejś pustej grocie. Dotykając ścian posuwał się po omacku przed siebie. Nie bał się, miał wrażenie, że nic mu tu nie grozi.

Ale ponownie przyszło ostrzeżenie, tym razem ostre.

Przez chwilę stał bez ruchu.

Potem wyciągnął przed siebie ręce.

To, co wydawało mu się przeciągiem pomiędzy blokami, było czymś więcej. Ukucnął i ostrożnie badał ręką przestrzeń wokół siebie. Był przestraszony.

Najpierw ręka wymacała zimny kamień. Nagle jednak w ogóle wszelki grunt zniknął. Gwałtowny wiatr przeleciał mu między palcami i Dolg domyślił się, że siedzi nad kanałem bardzo starego wulkanu. Prowadził on zapewne do wnętrza ziemi. A w takim razie wulkan nie był całkiem wygasły i mógł się obudzić. Nie, ale z pewnością istniały jeszcze inne otwory, idące w głębi pod górą, w których powstawały przeciągi jak w najwspanialszych kominach.

Ale jakie to wszystko mogło mieć znaczenie dla Dolga? Z tego co widział, tylko jeden kanał mógł prowadzić go dalej. I nie wolno mu było wejść do tego kanału, niechybnie stoczyłby się w głąb, w jakąś nie znaną czeluść.

W dalszym ciągu badał po omacku otoczenie. Wiatr dochodzący z dołu rozwiewał mu włosy, ale chłopiec nie rezygnował. Musiał bardzo uważać, żeby nie stracić równowagi.

Po dłuższej chwili zrozumiał, że może przejść po prawej stronie otworu. Dla pewności pełzł na czworakach. Zapalanie pochodni teraz nie miałoby sensu, zgasłaby natychmiast.

Żeby tak na zewnątrz zrobiło się widno! Ale do świtu było jeszcze daleko, a jego ojciec nie mógł czekać.

W końcu znalazł się poza idącym z dołu strumieniem powietrza. Obmacał ścianę i stwierdził, że ciągnie się ona dalej. Wstał i ostrożnie, krok za krokiem, posuwał się wzdłuż niej, aż zaszedł tak daleko, że odważył się ponownie zapalić pochodnię.

Kiedy płomień strzelił w górę, Dolg rozejrzał się.

Został mu już do przebycia niewielki kawałek Przed sobą miał wejście do nie znanej czeluści, za sobą ścianę…

I tu również kończyło się kamienne podłoże. Tym razem jednak nie było to groźne. Musiał jedynie zeskoczyć na niższy poziom.

Niełatwo było się zorientować w topografii tego miejsca, lecz Dolg domyślał się, że znajduje się ciągle w obrębie granic „wyspy”. Nie był to wielki obszar, on jednak musiał się wciąż przeciskać pomiędzy blokami niczym w labiryncie.

Na niższym poziomie nie zauważył lawy. To była lita skała obok kanału wylotowego wulkanu.

Przypominał sobie teraz opowiadanie ojca, że stare kratery często mają porowate ściany oraz liczne boczne korytarze i odgałęzienia. Powinien bardzo uważać, bo łatwo tu zabłądzić.

Jak dotychczas nie odszedł zbyt daleko od punktu wyjścia.

Dokąd udać się teraz?

Gdyby wspiął się w górę z tamtej strony, z pewnością wkrótce dotarłby do kolejnego otworu.

Warto by go było zbadać.

Dolg postawił stopę na trochę wystającym kamieniu, wyciągnął ręce, by chwycić brzeg skały i podciągnąć się w górę.

I wtedy przyszło kolejne ostrzeżenie.

Dolg natychmiast cofnął rękę i instynktownie odskoczył w tył.

Straszna lawina wielkich kamieni i odłamków lawy z hukiem runęła na miejsce, gdzie dopiero co stał. Musiał się pospiesznie odczołgać jak najdalej, jeśli nie chciał być uderzony. Mimo to parę kamieni spadło z wielką siłą, raniąc mu boleśnie nogi.

Przerażony i rozdygotany usiadł w kącie, obejmując rękami trzęsące się kolana. Ból w pokaleczonych nogach był tak dojmujący, że chłopiec musiał zaciskać zęby.

Ale udało mi się umknąć, pomyślał. Gdybym nie otrzymał ostrzeżenia, leżałbym teraz tam pogrzebany na zawsze.

Cały teren pełen był pułapek.

Nie każdy zdołałby tędy przejść!

Rzeczywiście, nie każdy. Ale on jakoś się posuwa do przodu. Drogi przez mokradła były przed nim otwierane. Za każdym razem, gdy znajdował się w niebezpieczeństwie, przychodziło ostrzeżenie.

Kim więc on jest?

Otrząsnął się z tych myśli i zaczął się zastanawiać, co też się kryje za kolejnymi śmiertelnymi pułapkami. Cokolwiek by to było, chronione jest bardzo troskliwie.

Dolg nie zauważył najmniejszego śladu, który mógłby świadczyć, że jakiś człowiek współczesny próbował się tędy przedostać. Pułapki były nie naruszone. I nigdzie żadnych szkieletów umarłych śmiałków.

Pytanie tylko, czy to, co zostało tu ukryte, nadal istnieje? Ktoś przecież mógł, podobnie jak on, bardzo, bardzo dawno temu tutaj wejść i zabrać.

Może stało się to już za życia Cienia? Tata i mama mówili, że niektóre ślady wiodą aż do starożytnego Rzymu, do epoki cesarzy. Dolg wyobrażał sobie, że Cień należy właśnie do tamtych czasów.

Tak strasznie dawno temu! Blisko dwa tysiące lat!

Owszem, bo przecież wielkie bloki lawy zdążyły opaść dół po tym, kiedy tutejsza droga została wyznaczona.

Dolg obejrzał swoje nogi, a kiedy przekonał się, że skaleczenia są powierzchowne i nie stanowią zagrożenia, wstał.

Tym razem niewiele miał dróg do wyboru. Zdecydował się na ostatnią, jaka była, i po chwili znalazł się w korytarzu, który powinien prowadzić do krawędzi krateru wygasłego wulkanu.

Znajdował się teraz na poziomie, który musiał leżeć poniżej powierzchni bagien.

Krótki korytarzyk i Dolg znalazł się na większej otwartej przestrzeni, w której łatwiej było się orientować.

Za nim, w korytarzach, rozległ się łoskot kolejnej kamiennej lawiny.

Nagle w pobliżu wyczuł jakiś ruch. Był właśnie w drodze ku szerokiemu i wygodnemu przejściu, lecz zawrócił instynktownie i pochylił głowę przerażony. Czy to zwierzę? A może…?

Serce chłopca uderzyło niespokojnie.

W głębi ktoś czekał. Ktoś, kto pokazywał mu, że idzie nie tam, gdzie trzeba.

Postać mignęła tylko na ułamek sekundy i natychmiast zniknęła w ciasnym, ciemnym korytarzu.

Dolg długo stał jak sparaliżowany, zanim nareszcie był w stanie poruszyć nogami…

Nie dość że spotkał tu jakąś istotę ludzką, to jeszcze udało mu się w okamgnieniu ją zobaczyć. I właśnie to, co zobaczył, tak go zaszokowało.

Dolg nigdy nie przypuszczał, że coś mogłoby go aż tak wytrącić z równowagi. Serce waliło jak oszalałe, miał sucho w ustach i musiał oprzeć się o ścianę, bo nogi nie chciały go nieść. Kolana się pod nim uginały.

– Mój Boże – szeptał. – Mój Boże.

Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

Długo wciągał powietrze. Teraz już wiedział, kto to tak płakał. W strasznej samotności.

Nareszcie z największym trudem doszedł do ciasnego, wąskiego korytarza. Dolg przyjął, że zjawa chciała, by udał się za nią. A może właśnie teraz popełniał błąd?

Wchodził na teren, który nie był przeznaczony dla niego?

Trudno. Wierzył w pierwszą myśl, jaka mu przyszła do głowy. Niespokojnie spoglądał na pochodnię, lecz sprawiała wrażenie, że jeszcze trochę mu poświeci.

Od tej chwili był całkowicie pewien, iż znajduje się poniżej powierzchni bagnisk i jest w drodze do jednej z podziemnych ścian dawnego wulkanu. Przez cały czas jego droga mniej lub bardziej wiodła w dół. Poza tym raz zeskoczył na niższy poziom.

Pragnął, by nie znana istota ukazała się ponownie, ale nie doczekał się tego.

Natomiast Dolg zaczął się powoli domyślać, na czym ma polegać jego tajemnicze zadanie.

Było słowo na oznaczenie tego…

Cóż, najpierw chciał zobaczyć, czy będzie w stanie je wykonać.

W korytarzu, który wskazała mu zjawa, nie musiał posuwać się po omacku. Nie wiedział, gdzie się podział jego przewodnik, było tu mnóstwo różnych przejść, ale dla niego zadanie było oczywiste. Wszystko wskazywało na to, że Dolg zbliża się do celu.

Chłopiec zdawał sobie sprawę z tego, że innemu człowiekowi nie poszłoby to tak gładko jak jemu. Ta nieznana istota, która przyprawiła go o szalone bicie serca, poumieszczała niezdarne i wzruszające, ale bardzo skuteczne ostrzeżenia wszędzie tam, gdzie Dolgowi mogło grozić niebezpieczeństwo. Jeśli na przykład nadepnął na specjalny kamień, który właśnie mijał, została wprawiona w ruch jakaś broń. Ale Dolg widział jedynie czubek broni wbijający się w skalną szczelinę. Zdążył się zorientować, że to strzała z jakiegoś metalu, choć nie wiedział z jakiego. I nie zamierzał tego sprawdzać.

Przy tym kamieniu istota zdołała położyć liść. To wystarczyło, by zwrócić uwagę Dolga. W korytarzu znajdowało się wiele takich suchych liści i Dolg uważał, żeby na nie nie nadepnąć. Nie chciał wiedzieć, przed czym go ostrzegają.

Przez cały czas starał się iść ku końcowi korytarza. Przypuszczał, że tam znajduje się kres jego wędrówki, cel, dla którego tutaj przyszedł. Korytarz zamykał dość duży, okrągły kamień, mniej więcej wysokości Dolga.

Zza kamienia sączyło się słabe, niebieskawe światło.

Czy to znowu błędne ogniki?

Nie, zdawało mu się, że kolor tego światła ma nieco inny odcień.

Tym razem znajdował się w końcowym punkcie, co do tego nie mogło być wątpliwości. Serce chłopca biło tak, że o mało nie rozsadziło piersi, czuł pulsowanie w całym ciele, na szyi, w głowie, w rękach, kolana się pod nim uginały. W ustach zaschło mu do tego stopnia, że bał się, iż już nie zdoła oderwać języka od podniebienia.

Ale jeśli to krypta grobowa? Czy starczy mu sił, by tam wejść? Sam?

Jednak musiał. Teraz już nie było odwrotu.

Tatuś… Muszę pomóc tacie.

Dolg czuł, że ze strachu za chwilę zacznie płakać. Przygoda może być zabawna, kiedy się ją przeżywa z innymi, tak że można się nawzajem wspierać. Ale nie w ten sposób, głęboko pod ziemią nie wiedząc zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi, nie mogąc przekazać wiadomości nawet najbliższym, gdzie mały Dolg się znajduje. Tak, bo teraz czuł się naprawdę mały i bezradny.

– Pomóżcie mi – powiedział cicho.

Z wahaniem dotknął kamienia. Potem odłożył na bok pochodnię i ujął głaz obiema rękami. Pociągnął mocno ku sobie.

Kamień lekko drgnął. Dolg popatrzył na swoje drobne ręce i zapragnął mieć teraz nieposkromioną energię i siłę pięści swego młodszego brata Villemanna. Villemann nie bał się niczego. Nawet rzeczy i zjawisk, których nie znał. Dolg zawsze był bardziej opanowany, skupiony. i ostrożny. Znakami rozpoznawczymi Dolga były łagodność i smutek. Dolg był marzycielem.

Ale teraz sytuacja wymagała zdecydowanego działania. Dolg nie znał swej siły fizycznej, ale teraz musiał ją wypróbować.

Chwycił głaz tak mocno, jak tylko mógł. Był przecież zaledwie dwunastolatkiem, a tu potrzeba było chyba kilku rosłych mężczyzn.

Kamień się poruszył. Zachęcony Dolg szarpnął jeszcze raz i odskoczył w tył.

Kamień potoczył mu się pod nogi i o mało nie zgasił pochodni. Chłopiec w ostatniej chwili zdołał pochwycić palący się jeszcze kawałek drewna.

Otwór był wolny.

Dolg zamknął oczy i przełknął ślinę. Następnie otworzył oczy i postanowił, że się odważy. Przeszedł przez otwór i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu, była to naturalna grota w górze pochodzenia wulkanicznego.

Znajdowała się tam tylko jedna jedyna rzecz: kamienny słupek pośrodku izby. A na samym czubku, tak wysoko, że Dolg wyciągniętymi rękami ledwie mógł jej dotknąć, spoczywała kula. Promiennie niebieska, przezroczysta kula albo, dokładniej mówiąc, kamień.

To błękitne, mieniące się światło sączyło się przez maleńki otworek w skalnej ścianie. Brzask wczesnego poranka padał wprost na kulę i odbijał się od niej migotliwie.

Dolg wstrzymał oddech i stał bez ruchu. W domu widział naszyjnik z szafirami. Ten kamień tutaj to szafir nieprawdopodobnej wprost wielkości, pięknie szlifowany. Ani jedna najmniejsza plamka nie skaziła jego urody.

W głowie chłopca pojawiła się pewna myśl, a właściwie wspomnienie. Co to powiedział cesarz, brat babci Theresy?

„Niedokładnie zapamiętałaś, Thereso. To było o wiele więcej. Oni mieli nie tylko złote słońce, mieli także dwie kule! Jedną czerwoną i jedną niebieską!” „To prawda”, przypomniała sobie babcia. „Ale czy to były kule? A może kamienie?”

Kule albo kamienie… Oboje mieli rację. To musi być największy szafir na świecie. Dolg zdawał sobie sprawę, że nie potrafi go ukryć, nawet gdyby go ujął w obie ręce. Nie tylko on, ale i dorosły mężczyzna by tego nie zrobił.

Kamień był tak niewypowiedzianie piękny na swoim postumencie. Jego uroda nie robiła jednak zbyt wielkiego wrażenia na Dolgu. Coś całkiem innego sprawiało, że czuł mrowienie na skórze.

Znalazł oto od dawna poszukiwane połączenie pomiędzy Zakonem Świętego Słońca a baśnią o morzu, które nie istnieje!

Загрузка...