Rozdział 1

Rozległe bagna leżały pogrążone w ciszy. Na niskim nieboskłonie świeciła jedynie gwiazda poranna.

Błędne ogniki pogasły na długo przed brzaskiem. Nigdzie już nawet śladu po tych małych niebieskich płomykach, które mogą sprowadzić wędrowca na manowce.

Ale w przejmującej ciszy bagnisk czaiło się jakieś rozedrgane wyczekiwanie, może nawet silniejsze niż chwiejne podniecenie błędnych ogników widoczne ostatniej nocy. Było to wyczekiwanie równie intensywne jak cisza przed burzą albo przed dziewiątym wybuchem wulkanu.

Przez całe wieki to czekanie splatało się z bezradnością i rezygnacją. Ale dwanaście lat temu…

Dwanaście lat temu nadzieja ożyła na nowo.

Teraz… Teraz czas się dopełniał.

Dlatego błędne ogniki na bagnach zamarły.

Erling Müller zdawał sobie sprawę, że to śmiertelny upadek. Zepchnięto go z szalonej wysokości, kamienne tablice, które miał w plecaku, ciążyły niczym ołów. Ostatnie, co usłyszał, kiedy spadał ze skały głową w dół, to rozpaczliwe wołanie Tiril: „Zawróćcie, duchy! Ratujcie Móriego i Erlinga! Oni umierają!”

Wtedy jednak on był już daleko. W oszałamiającym pędzie mijał niebezpiecznie bliskie skalne ściany, widział rzekę, przecinającą dolinę, najpierw bardzo głęboko pod sobą, ale wszystko zbliżało się do niego z zawrotną szybkością.

Nawet nie zdążył pomyśleć, nie był w stanie, odczuwał jedynie strach przechodzący wszelkie pojęcie.

Znajdował się już prawie nad samą ziemią i oczekiwał śmierci, gdy tempo lotu niespodziewanie osłabło. Nagle jakby znalazł się w zawieszonym między drzewami hamaku. Nadal opadał w dół, ale już znacznie wolniej. W jednym okamgnieniu zdawało mu się, że zobaczył ponad sobą cudownie piękną kobiecą twarz, jasną jak samo powietrze, i domyślił się, że to jedna z dwóch urodziwych towarzyszek Móriego – pani powietrza. Tak właśnie wyglądała, o ile dobrze zapamiętał w tej krótkiej chwili, kiedy dane mu było na nią patrzeć.

Zaraz się jednak przekonał, że nikogo w pobliżu nie ma. To musiała być iluzja.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien był wylądować w dolnej partii zbocza, odbiwszy się przedtem wielokrotnie i bardzo boleśnie od skalnej ściany.

Tego się właśnie spodziewał.

Ale nic takiego się nie stało. Zdawało się, że w sposób całkiem naturalny wpadł do rzeki, płynącej dobry kawałek stąd u podnóża góry.

Zderzył się z powierzchnią wody, kiedy już tempo lotu nie było zbyt wielkie, więc nie zrobił sobie krzywdy.

Na co mi się to zda, myślał. Teraz utonę z tym ciężkim plecakiem, który przywiązałem tak starannie.

Znajdował się we wzburzonej rzece, rozpaczliwie walczył, by utrzymać się na powierzchni, zaciskał desperacko usta, by się nie zachłystywać, ale prąd znosił go nieubłaganie coraz dalej od góry i nieszczęsnych przyjaciół.

Szamotanina nie trwała jednak zbyt długo. Wkrótce poczuł, że coś wypycha go na powierzchnię, tak że znowu może swobodnie oddychać, i tylko prąd nieustannie znosi go wciąż i wciąż dalej od miejsca, w którym powinien był być.

Tiril i Móri, myślał. Wybaczcie mi. Wybaczcie, tak bym chciał wam pomóc, ale siły natury mi w tym przeszkadzają. W wielkim zdumieniu głęboko wciągnął powietrze, bo wydało mu się, że poprzez masy wody dostrzega jakąś twarz, równie jasną jak pierwsza, ale tym razem była to inna kobieta.

Wtedy zrozumiał, że znajduje się w dobrych rękach. Wiedział również, że gdyby nie ona, dawno już leżałby na dnie niczym olbrzymi głaz, ściągnięty w dół przez kamienną księgę. Ale nie utonął. Płynął, dawał się nieść prądowi, jakby w ogóle nic nie ważył.

– Dziękuję – szepnął, a ponieważ do ust nalało mu się wody, zabrzmiało to trochę bełkotliwie. Zaniósł się kaszlem. – Dziękuję wam, moje śliczne pomocnice, nigdy wam tego nie zapomnę! Tylko czy nie powinienem zawrócić i ratować moich przyjaciół?

Nie wiedział, skąd wziął się ten głos, prawdopodobnie brzmiał tylko w jego głowie, ale słyszał go całkiem wyraźnie:

„Nie, ty nie masz tam nic do roboty. Teraz musisz wracać do Theresenhof. Tam jesteś potrzebny razem z tablicami”.

Próbował jeszcze protestować:

„A mój koń? I czy ta rzeka płynie do Austrii?”.

Usłyszał tylko ciche, przyjazne:

„Ciii”.

Pozwolił się więc spokojnie znosić dalej. Dokądkolwiek.

We mgle poranka dał się słyszeć cieniutki głos Taran:

– Panie Cieniu, panie Cieniu, czy nie można by trochę poczekać? Ja muszę na chwilkę w tamte zarośla, to sprawa nie cierpiąca zwłoki!

Bracia zaprotestowali, obaj byli zdenerwowani głupstwami, jakie wyprawia siostra, ale ogromny cień przystanął spokojnie.

– Bardzo dziękuję, wujku Cieniu – szczebiotała Taran, znikając pospiesznie w zaroślach.

Kiedy po chwili z prawdziwie kobiecą nonszalancją wyszła znowu na drogę, mogli ruszać dalej.

– Dokąd my idziemy? – zainteresowała się dziewczynka.

Dolg upomniał ją po raz kolejny:

– Taran, o takie sprawy nie pytamy!

– Ale ja muszę wiedzieć, bo przecież powinnam dać mleka mojemu cielaczkowi.

– Inni to za ciebie zrobią, możesz być pewna. Co ty sobie myślałaś, że to poranna przechadzka po łąkach, a potem wrócimy do domu na śniadanie?

Dolg zawsze przemawiał do swego rodzeństwa z wielką życzliwością, łagodnym, pięknie brzmiącym głosem.

Villemann był bardziej bezceremonialny.

– Ty masz źle w głowie, Taran! Nie idziemy przecież na wycieczkę! A jeśli jeszcze tego nie zrozumiałaś, to najlepiej wracaj do domu, dopóki nie jest za późno.

Taran wykrzywiła buzię w podkówkę, zawsze tak robiła, kiedy zbierało jej się na płacz.

– Zostaję z wami – oświadczyła urażona.

– W takim razie nie urządzaj scen – upomniał Villemann. – Rozumiesz chyba, że daleko nie zajdziemy z takim młyńskim kamieniem u szyi.

Dziewczynka pokazała mu język i odwróciła się do starszego brata.

– Ty też nie wiesz, dokąd idziemy, Dolg?

– Nie wiem, ale mam zaufanie do mojego ducha opiekuńczego.

Taran zaprotestowała szeptem:

– On wcale nie wygląda jak duch opiekuńczy, raczej jak mroczny cień.

Głos Dolga brzmiał surowo, choć uśmiech na jego twarzy świadczył, że się nie gniewa na siostrę.

– Natychmiast się uspokój! A nie, to stanie się tak, jak powiedział Villemann, zawrócisz i będziesz się musiała na własną rękę dostać do domu.

Taran zamilkła.

To dziwne, że oni nie widzą swoich duchów opiekuńczych, myślał Dolg. Tylko jego, Cienia. Ale mama mówiła, że on jest wyjątkowy. Nie żaden zwyczajny duch opiekuńczy. To towarzysze taty wybrali go, jeszcze zanim ja się urodziłem.

Chłopiec uważał, że akurat to jest trochę przerażające, ale mama prosiła, żeby się nie bał.

Mama! O Boże, a jeśli już nigdy więcej nie zobaczymy mamy, myślał Dolg, patrząc z troską na swoje rodzeństwo. Dla nich by to była tragedia, ale jak jest ze mną? Mama, taka młodzieńcza jak dziewczyna, a mimo to dająca tyle ciepła i poczucia bezpieczeństwa, kiedy przychodzę do niej zasmucony.

Dolg w dzieciństwie często bywał smutny. Tylko że nigdy tego nie okazywał. Wiedział, że różni się od innych dzieci, i to sprawiało, że czuł się bardzo samotny. Zdarzało się, że obcy ludzie na jego widok czynili znak diabła, żeby się uchronić przed złem. Albo żegnali się znakiem krzyża, co było tak samo przerażające.

Mówiono o nim, że jest podmieńcem, ale najczęściej mówiono, że jest elfem, który zabłąkał się w świecie ludzi.

Kiedy było mu bardzo trudno, szedł do mamy. Nie płakał, me potrzebował też nic mówić, ona rozumiała wszystko. Dolg wiedział, że mama również miała niełatwe dzieciństwo. Nie w taki sposób jak on, ale uważał, że mama wie, co to znaczy być innym. Dlatego kiedy dzieci dokuczały mu z powodu jego oczu albo z powodu koloru skóry tak, że ból palił w piersi, siadał bez słowa obok mamy. Ona obejmowała go mocno, przytulała policzek do jego włosów. Wyczuwał jej bezradność i smutek, że nie może pomóc swemu niezwykłemu synkowi.

I teraz mama znalazła się w niebezpieczeństwie. A z ojcem było jeszcze gorzej.

Dolg i jego tata, czarnoksiężnik, zawsze złączeni byli poczuciem wielkiej wspólnoty. I właśnie przede wszystkim ojca chłopiec musiał teraz ratować.

Dolg zdawał sobie sprawę, iż przyszedł na świat z całkiem wyjątkowych powodów. Tata wytłumaczył mu, że życzyli sobie tego jego niewidzialni towarzysze.

Tylko że ta podróż, którą teraz Dolg odbywa, nie była przewidywana. Nieszczęście, jakie spadło na rodziców i wuja Erlinga, zaskoczyło wszystkich, również duchy. A więc zadanie, jakie teraz Dolg miał wypełnić, to jeszcze nie to, dla którego się urodził.

Miał nadzieję, że zdąży dorosnąć, zanim przyjdzie mu przejść przez najważniejszą próbę.

Szli przez cały dzień. Schodzili w dół z okolicy, w której wyroili, wciąż na wschód, a może trochę na północny wschód, Dolg nie bardzo to potrafił ocenić.

Zeszli na dół, w doliny, mijali nawet równiny, ale teraz teren znowu zaczynał się wznosić. Byli w kompletnie nie znanych stronach, Dolg nie miał pojęcia, gdzie się znajdują.

Młodsze rodzeństwo mu imponowało. Odkąd Taran przestała grymasić, zrobiła się całkiem znośna. Wydawało się, że teraz za wszelką cenę stara się wyglądać na małą, dzielnie znoszącą trudy i cierpiącą w milczeniu bohaterkę. Kolejna rola, ale akurat za tę Dolg był wdzięczny siostrze. Bowiem teraz ona i Villemann musieli się już czuć bardzo znużeni, tyle kilometrów przeszli na swoich krótkich dziecięcych nogach. Nawet Nero utracił zapał.

Znacznie później, gdy słońce opuściło już niebo, a cienie zaczynały się robić niebieskawe i zimne, Villemann szepnął:

– Dolg, zdaje mi się, że wchodzimy na jakieś bagna…

– Tak, ale przecież idziemy już cały dzień, więc…

Dolg zwrócił się do Cienia:

– Myślę, że moje małe rodzeństwo jest zmęczone.

– Nie jesteśmy żadne „małe rodzeństwo”! – syknął Villemann. – Jesteśmy po prostu rodzeństwo. Mamy prawie tyle samo lat co ty.

Ale Cień przystanął i dał znak, że tu zatrzymają się na odpoczynek. Taran natychmiast wyciągnęła się na ziemi i demonstrowała, jak bardzo jest utrudzona.

Dolg podszedł do Cienia. Nigdy przedtem nie zwracał się do niego tak wprost, ale teraz uznał, że to konieczne.

Pochylił się w głębokim ukłonie przed wysoką postacią i rzekł uprzejmie:

– Wybacz mi pytanie, ale czy daleko jeszcze musimy iść?

Ku jego zaskoczeniu Cień odpowiedział. Ostry, świszczący głos brzmiał jakoś głucho, jakby mówiący nie posiadał żadnej błony rezonansowej albo jakby miał ją umieszczoną głęboko w gardle.

– Nie – odpad ów dziwny głos z tamtego świata. – Niedaleko. Już prawie jesteśmy u celu.

Dolg patrzył z niedowierzaniem przed siebie.

– Bagna?

– Tak. Zaczekaj, aż jeszcze bardziej się ściemni!

– A… moje rodzeństwo?

– Trzeba urządzić im posłanie tam pod tą skałą. Ześlę na nich sen tak, że niczego nie zauważą, a ich opiekunowie będą nad nimi czuwać. Ty też idź i połóż się! Obudzę cię, kiedy nadejdzie pora.

Dolg wypełnił wszystkie polecenia. Najpierw zjedli posiłek, który babcia Theresa przygotowała dla Dolga i Nera. Pies siedział teraz obok chłopca i ślinił się okropnie, patrząc na wspaniałe smakołyki babci. Potem zrobili sobie posiania pod wiszącą skałą. Dolg nie powiedział siostrze i bratu, że on nie prześpi całej nocy.

Młodsze rodzeństwo posnęło natychmiast i spało tak mocno, iż Dolg nie miał wątpliwości, że to za sprawą Cienia.

On sam leżał spokojnie i starał się usunąć z mózgu wszystkie myśli, ciepły grzbiet Nera grzał mu bok, chłopiec czuł, że sen nadchodzi…

Księżyc wzeszedł nad zdawałoby się bezkresnymi bagnami i sprawił, że nawet najjaśniej świecące gwiazdy zbladły.

Загрузка...