ROZDZIAŁ IX Historia Dopelle’a

W ponurym nastroju wrócił do sklepu tytoniowego, gdzie zostawił walizkę i magazyny. Nadal tam były. Przeprosił właściciela za sposób, w jaki je zostawił, i na przeprosiny kupił karton papierosów.

Kiedy wyszedł ze sklepu, ulice zaczynały już pustoszeć. Uświadomił sobie, że musi być już dość późno i trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg.

Szukał, za znalazł tani hotelik na Piątej Alei blisko Czterdziestej Ulicy; tam po zapłaceniu z góry stu dwudziestu kredytek otrzymał pokój na tydzień. Zostawił w pokoju walizkę i magazyny, zszedł na dół, by zjeść coś w taniej meksykańskiej restauracji, po czym wrócił do pokoju, by spędzić długi wieczór na lekturze.

Najpierw wziął do ręki jeden z magazynów. Zaraz przekona się, czy jego plan jest realny. O ile ten plan w ogóle wymaga sprawdzenia; musi być dobry, skoro Mekky powiedział mu, by wprowadził go w życie.

Przez dłuższą chwilę nie mógł się skupić. Przeszkadzał mu obraz Betty: z twarzą okoloną burzą złoto — blond włosów, brzoskwiniowe gładką cerą i wargami stworzonymi do całowania. Nie wspominając o pięknym ciele widocznym w otwartym oknie i odzianym (o ile dobrze widział) tylko w dopasowany szkarłatny biustonosz.

Dlaczego nie miał dość rozsądku, by posłuchać polecenia kuli i nie iść dalej? I właśnie teraz, kiedy powinien myśleć jaśniej niż kiedykolwiek, ogarnęło go takie przygnębienie.

Przez dłuższy czas obraz Betty przeszkadzał mu zająć się magazynem. Brak nadziei na jej zdobycie sprawiał, że wszystko, co zamierzał zrobić, wydawało się śmieszne i bezcelowe. Jednak po chwili Keith mimo woli zainteresował się tekstem. I doszedł do wniosku, że to, co zamierzał, mogło być naprawdę wykonalne.

Tak, chyba będzie w stanie zarobić na życie pisaniem — do kilku z tych magazynów, może i do innych. Pięć lat wcześniej, nim zaczai pracować dla Bordena, sporo pisywał do różnych gazet jako wolny strzelec. Sprzedał kilka opowiadań i napisał wiele innych, których nie sprzedał. Prawdę mówiąc, stosunek jednych do drugich był jak 1:1, co jak na pisarza, który nie był zbyt płodny i miał trudności z pomysłami, nie stanowiło dużego osiągnięcia. Ponadto pisanie nie przychodziło mu łatwo; musiał się dobrze napocić nad swoimi opowiadaniami. Dlatego też kiedy nadarzyła mu się okazja objęcia posady redaktora, skorzystał z niej bez wahania.

Jednak teraz, po pięciu latach pracy wydawniczej, sądził, że może pisać lepiej niż przedtem. Wiedział już, jakie popełniał błędy; jednym z nich było lenistwo. A na to znajdzie się lekarstwo.

Ponadto tym razem miał gotowe historie — wszystkie swoje nie sprzedane opowiadania, które pamiętał. Uważał, że teraz napisze je znacznie lepiej niż pięć lat temu.

Jeden po drugim przejrzał kupione magazyny, pobieżnie przeglądając wszystkie opowiadania i czytając niektóre z nich. Na zewnątrz zapadł mrok i kompletna ciemność zamglenia zaczęła się cisnąć do okna, ale Keith czytał dalej.

Stopniowo uświadomił sobie jedno — nie mógł i nie odważyłby się umieścić akcji swych utworów w nie znanym mu tutejszym świecie. Popełniłby błędy, drobne, a może i duże, które by go zdradziły, ujawniły nieznajomość realiów codziennego życia. Opowiadania z teraźniejszości były zdecydowanie wykluczone.

Na szczęście pozostały mu jeszcze inne dziedziny. Z lektury Historii świata Wellsa wiedział, że wszelkie różnice datowały się od czasów znikających maszyn do szycia w 1903 roku. Zatem będzie się czuł pewnie w opowiadaniach, których akcja toczy się przed rokiem 1904. Dobrze, że w college’u zajmował się historią i świetnie znał realia osiemnastego i dziewiętnastego wieku, szczególnie w Ameryce.

Z satysfakcją zauważył, że popularne magazyny zamieszczały sporo opowiadań historycznych; dużo więcej niż podobne wydawnictwa w świecie, z którego przybył. Być może dlatego, że tutaj istniała większa różnica między życiem dzisiejszym, a tym z czasów pionierskich i kolonialnych. Osiemnaste — i dziewiętnastowieczne tło nader często występowało w czasopismach przygodowych. Wyjątkiem od tej reguły były Surprising Stories wyraźnie specjalizujące się we współczesnych opowiadaniach przygodowych, których akcja toczyła się w Kosmosie. Aby to zrównoważyć, Borden wydawał inny magazyn przygodowy Romantic Adventure Stońes publikujący wyłącznie kawałki historyczne wśród których przeważała tematyka z czasów wojny secesyjnej i z rewolucji amerykańskiej. Zauważył, że ten był również redagowany przez Keitha Wintona.

Nawet magazyny dla miłośników romansów — co stwierdził ze zdziwieniem i zadowoleniem — zawierały spory procent opowiadań o miłości osadzonych w historycznych realiach. Na to nie liczył. W ten sposób mógł działać w trzech dziedzinach.

Jedną z nich była, oczywiście fantastyka. Przestudiował trzy magazyny sf i stwierdził, że nie może się tu wyłożyć: zawierały opowiadania o przygodach w dalekich i nie zbadanych galaktykach, historie z odległej przyszłości lub zapomnianej, mitycznej przeszłości, kawałki o podróżach w czasie, o niezbadanych możliwościach umysłu, a nawet horrory o wilkołakach i wampirach osadzone w historycznym kontekście. Tu będzie na bezpiecznym gruncie.

Około dziesiątej zakończył lekturę magazynów i aż do północy siedział przy małym biurku z ołówkiem w ręku i kartką przed sobą. Na razie nie pisał — do tego będzie mu potrzebna maszyna — ale robił notatki o wszystkich opowiadaniach, których kiedyś nie sprzedał.

W krótkim czasie przypomniał sobie około dwudziestu takich opowiadań. Były też inne, które spróbuje przypomnieć sobie później. Z tych dwudziestu, sześć były to przygody lub romanse historyczne; te się nadawały, szczególnie cztery krótsze, które mógł w stosunkowo krótkim czasie napisać od nowa. Następnych sześć wybrał jako dość łatwe do przerobienia na historyczne lub fantastyczne.

Tuzin opowiadań na początek, kiedy tylko postara się o maszynę do pisania. Jeśli zdoła sprzedać szybko jedno czy dwa, będzie dobrze. Oczywiście nie może w nieskończoność przerabiać starych opowiadań; wcześniej czy później musi zacząć pisać nowe. Jednak przy swoim doświadczeniu redaktora uważał, że i to potrafi, jeśli tylko zapewni sobie jaki taki start. A mając zapas kilkunastu opowiadań na początek, powinien wystartować naprawdę dobrze.

Jeżeli nie uda mu się sprzedać żadnego opowiadania, zanim skończą mu się pieniądze… no, wtedy będzie musiał spróbować wymienić monety, które ma w kieszeni. Za ćwierć dolarówkę dostał w Greenville dwa tysiące kredytek — ale też wpadł jak śliwka w kompot. Nie miał zamiaru jeszcze raz ryzykować — chyba że będzie musiał. A i wtedy najpierw dowie się wszystkiego o monetach, żeby uniknąć ewentualnych pułapek.

Około północy był zbyt śpiący, aby przypomnieć sobie więcej nie publikowanych opowiadań. Jednak nie zrobił jeszcze wszystkiego, co zamierzał. Wziął Opowieść o Dopelle pióra Paula Gallico i zaczął czytać.

Trzeba się dowiedzieć wszystkiego o konkurencji.

W ciągu następnej godziny przekonał się, że współzawodnictwo było więcej niż trudne. Było niemożliwe.

Dopelle (zdawało się, że w ogóle nie miał imienia) był postacią po prostu niewiarygodną. Wydawało się, że miał wszystkie zalety i żadnych wad — Napoleona, Einsteina, Aleksandra Wielkiego, Edisona, Don Juana i Sir Lancelota. Miał dwadzieścia siedem lat!

Dzieje jego pierwszych siedemnastu lat życia były krótkie. Doskonały uczeń, przeskoczył kilka klas i ukończył z wyróżnieniem Harvard w wieku siedemnastu lat jako starosta roku i mimo stosunkowo młodego wieku najbardziej popularny z wychowanków.

Prymusi zazwyczaj nie cieszą się popularnością, ale Dopelle okazał się wyjątkiem. Nie był kujonem. Swoje wysokie noty zawdzięczał zdolności zapamiętywania wszystkiego, co usłyszał lub przeczytał, co oszczędzało mu konieczności ślęczenia nad podręcznikami.

Mimo znacznego obciążenia nauką (wysłuchał wszystkich możliwych wykładów) znalazł czas, by być kapitanem niepokonanej drużyny futbolowej. Sam zarabiał na studia i w trakcie ich stał się niezależny finansowo dzięki sześciu powieściom przygodowym, które napisał w wolnym czasie, a które od razu stały się bestsellerami i były nimi aż do chwili obecnej.

Zyski z tych książek (które, rzecz jasna, co do jednej zostały sfilmowane) umożliwiły mu nabycie krążownika kosmicznego i wyposażenie laboratorium, w którym podczas dwóch ostatnich lat studiów dokonał kilka ważnych wynalazków w dziedzinie techniki podróży i wojen kosmicznych.

Oto Dopelle w wieku siedemnastu lat — wtedy jeszcze stosunkowo młody. Jego kariera dopiero się rozpoczynała.

Po ukończeniu Harvardu poszedł do Szkoły Pilotażu Kosmicznego, wyszedł z niej jako porucznik i przez rok czy dwa szybko awansował. W wieku dwudziestu jeden lat był szefem kontrwywiadu i jedynym człowiekiem, któremu udało się dostać z misją szpiegowską do Układu Arktura i wrócić. Większość informacji, jakie Ziemianie mieli o Arkturianach, pochodziła od niego.

Był niewiarygodnie dobrym kosmopilotem i żołnierzem. Raz po raz jego eskadra odpierała ataki Arkturian — przy czym Dopelle nie tylko dowodził walką, ale i brał w niej czynny udział. Ze względu na jego nieocenioną wiedzę naukową dowództwo prosiło go, by nie angażował się w walce. Jednak on najwidoczniej nie musiał już słuchać rozkazów i walczył przy każdej nadarzającej się okazji. Wydawało się, że szczęście mu wyjątkowo sprzyja. Jego jaskrawoczerwony statek kosmiczny Mściciel nigdy nie został trafiony.

W wieku dwudziestu trzech lat był generałem wszystkich sił Układu Słonecznego, ale dowodzenie wydawało się najmniej ważną dziedziną jego działalności. Z wyjątkiem sytuacji kryzysowych przekazywał dowództwo w inne ręce i spędzał czas szukając rozrywki w podniecających eskapadach szpiegowskich lub pracując w swym tajnym laboratorium na Księżycu. To jego praca umożliwiła Ziemi uzyskanie technologicznej równowagi, a nawet lekkiej przewagi nad Arkturianami.

Lista odkryć, jakich dokonał w tym laboratorium, była niewiarygodnie długa.

Chyba największym z nich było stworzenie sztucznego mózgu — Mekky. Dopelle wyposażył go w zdolności umysłowe przekraczające ludzkie możliwości. Mekky nie był człowiekiem (Gallico twierdził, że choć Mekky jest naprawdę rodzaju nijakiego, zawsze mówiono o nim w rodzaju męskim), lecz pod pewnymi względami go przewyższał. Potrafił czytać w myślach i przemawiać do ludzi, zarówno pojedynczych, jak i całych tłumów, telepatycznie. Potrafił nawet — z bliska — czytać w myślach Arkturian. Kilku ludzi telepatów też tego próbowało, ale wszyscy zwariowali, nim zdążyli zdać sprawę ze swoich odkryć.

Mekky potrafił też rozwiązać — niczym elektroniczna maszyna licząca — każdy problem, obojętnie jak trudny, jeśli tylko podano mu wszystkie dane.

Posiadał też zdolność teleportacji — natychmiastowego przenoszenia się w przestrzeni bez konieczności podróżowania statkiem kosmicznym. To czyniło go nieocenionym emisariuszem, umożliwiając Dopelle’owi, gdziekolwiek był, utrzymywanie kontaktu ze swoją flotą kosmiczną i rządami Ziemi.

Pod koniec Gallico opisał krótko i wzruszająco romans między Dopelle’em a Betty Hadley. Wyglądało na to, że byli zaręczeni i bardzo w sobie zakochani, ale postanowili zaczekać ze ślubem do końca wojny.

Tymczasem Betty Hadley nadal pracowała jako redaktor najpopularniejszego magazynu romansów, robiąc to samo co wtedy, gdy poznali się z Dopelle’em i pokochali — podczas jednej z jego tajnych misji, gdy incognito przebywał w Nowym Jorku. Teraz cały świat podziwiał tę parę zakochanych, niecierpliwie oczekując końca wojny i dnia ich ślubu.

Keith Winton zaklął odkładając książkę. Czy było coś bardziej beznadziejnego niż jego miłość do Betty Hadley?

Jednak właśnie ta beznadziejność sytuacji kazała mu żywić nadzieję. Szansę po prostu nie mogły być aż t a k nikłe. Musiał być jakiś punkt zaczepienia.

Było już po pierwszej, kiedy rozebrał się do snu, ale zadzwonił do recepcji i kazał się obudzić o szóstej. Czekał go pracowity dzień. Musiał być pracowity, jeżeli chciał mieć co jeść.

Zasnął i śnił — biedny frajer — o Betty. O Betty ubranej (mniej więcej) tak jak widział ją w oknie jej mieszkania przy Trzydziestej Siódmej Ulicy, ściganej po powierzchni jakiejś dziwnej, niesamowitej planety przez dwunastometrowego, osiemnastonogiego potwora wymachującego zielonymi mackami metrowej grubości.

Tyle że, w jakiś sposób, jak to zazwyczaj bywa w snach, to on, Keith, był tym zielonym BEM — em goniącym Betty i kiedy prawie ją już miał, został odepchnięty przez wysokiego, przystojnego młodzieńca o mięśniach ze stali, który musiał być Dopelle’em, chociaż zupełnie przypominał Errola Flynna.

Dopelle pochwycił zielonego potwora, którym był Keith Winton, i rzekł: „Wracaj na Arktura, szpiegu!” po czym cisnął go w Kosmos. Keith nakrył się nogami (wszystkimi osiemnastoma na raz) i runął w otchłań międzyplanetarną, a później międzygwiezdną. Leciał tak szybko, że dzwoniło mu w uszach. Dźwięk narastał i narastał, aż Keith przestał być Arkturianinem i uświadomił sobie, że to dzwoni telefon.

Podniósł słuchawkę i usłyszał:

— Już szósta, proszę pana.

Nie odważył się położyć wiedząc, że znów by zasnął, więc przez chwilę siedział na łóżku rozmyślając, przypominając sobie sen — który mimo wszystko nie był wcale głupszy niż to wszystko, co mu się przydarzyło.

Jak naprawdę wyglądał Dopelle? Czy — jak we śnie — przypominał Errola Flynna? Czemu nie? Może Dopelle był Errolem Flynnem. Jeśli Keith nie zapomni, to sprawdzi i przekona się, czy jest tu jakiś Errol Flynn.

Wcale by się nie zdziwił, gdyby takiego nie było.

Może to jakiś film lub książka, w której akcję uwikłała się jego niby — świadomość? Dlaczego nie? Dopelle, myślał Keith, był zbyt doskonały, zbyt nieprawdopodobny, aby mógł być prawdziwy. Mógł zakasować nawet bohaterów opowieści przygodowych. Żaden mający dobrze w głowie redaktor nie przyjąłby do druku kawałka z kimś takim w głównej roli. Z pewnością żaden redaktor wydający coś na poziomie choć trochę wyższym od komiksu nie zaakceptowałby Dopelle’a jako bohatera.

A skoro ten Wszechświat, w którym znalazł się Keith, był zbyt pieprznięty nawet jak na fikcję literacką, to jak mógł go uznać za rzeczywisty?

Czyż jednak ten sztuczny mózg, Mekky, w czasie przelotnego kontaktu, nie przewidział tej właśnie myśli?

„… nie popełnij tego fatalnego błędu. To rzeczywistość, a nie wytwór twojej wyobraźni. Ten świat jest rzeczywisty i niebezpieczeństwo, jakie ci grozi, też jest rzeczywiste”.

Mekky — jakkolwiek trudno było w to uwierzyć — przewidział aktualny tok myśli Keitha. I miał rację. Ten Wszechświat i sytuacja, w której Keith się znalazł, były naprawdę realne. Gdyby Keith w to wątpił, to najlepszym dowodem był dręczący go właśnie głód.

Ubrał się i wyszedł.

O wpół do siódmej rano na ulicach Nowego Jorku był taki ruch jak w świecie, z którego przybył Keith, o dziesiątej lub jedenastej. Krótki dzień spowodowany zamgleniem zmuszał do wczesnego wstawania.

Keith kupił gazetę i przeczytał ją przy śniadaniu.

Wiadomością dnia była, rzecz jasna, wizyta Mekky’ego w Nowym Jorku i sposób, w jaki go powitano. Ćwierć pierwszej strony zajmowało zdjęcie ukazujące kulę wiszącą w powietrzu przed otwartym oknem i Betty Hadley przechyloną przez parapet, kłaniającą się tłumom na dole.

Pod zdjęciem, ujęte w ramkę i wypisane wytłuszczonym drukiem widniały słowa, które Mekky telepatycznie przekazał tłumom i które Keith także słyszał:

Przyjaciele, zostawiam was teraz, by przekazać wiadomość do mego pana i twórcy, Dopelle’a, dla…”

Tak, słowo w słowo. I najwidoczniej było to jedyne publiczne oświadczenie złożone przez sztuczny mózg. Godzinę później wrócił „gdzieś w Kosmos”, jak głosił komunikat.

Keith przejrzał pobieżnie resztę wiadomości. Nie było żadnych informacji o wojnie, żadnych wzmianek o kryzysowej sytuacji, w jakiej według słów Mekky’ego (skierowanych wyłącznie do Keitha) znalazła się ludzka rasa.

Jeśli sprawy źle się układały, najwidoczniej ukrywano to przed opinią publiczną. Skoro Mekky zdradził mu tajemnicę wojskową, jaką niewątpliwie musiała stanowić ta informacja, to zrobił to dlatego, że w czasie przelotnego kontaktu myślowego, zanim przemówił do Keitha (Interesująca sytuacja, Keith Wintonie), stwierdził, że nie jest on w stanie rozgłosić tego, nawet gdyby chciał.

Wzmianka na drugiej stronie o człowieku ukaranym grzywną pięciu tysięcy kredytek plus koszta sądowe za posiadanie monety zainteresowała Keitha. Przeczytał ją uważnie, lecz nie dowiedział się, dlaczego posiadanie monet jest nielegalne. Zanotował w myślach, by przy pierwszej okazji sprawdzić to w bibliotece publicznej.

Jednak nie dziś. Dziś i tak miał już zbyt wiele do zrobienia.

Po pierwsze musiał pożyczyć maszynę do pisania.

Zanim opuścił restaurację, wyszukał w ogłoszeniach adres najbliższej firmy zajmującej się wypożyczaniem maszyn do pisania.

Zaryzykowawszy i posłużywszy się nazwiskiem „Keith Winton”, na które wciąż miał dokumenty, dostał maszynę bez pozostawiania kaucji.

Zabrał ją do pokoju w hotelu i rozpoczął najbardziej pracowity dzień w swoim życiu.

Kiedy skończył — o siódmej wieczór Był już śmiertelnie zmęczony i musiał przerwać pracę — miał za sobą siedem tysięcy słów. Jedno opowiadanie na cztery i jedno na trzy tysiące.

To prawda, że oba stanowiły powtórki tego, co już kiedyś napisał, ale tym razem wyszły mu lepiej. Jedno było zwykłą historią przygodową osadzoną w realiach wojny secesyjnej. Drugie lekkim romansem dziejącym się w pionierskich czasach osadnictwa w Kansas.

Keith padł na łóżko zbyt zmęczony, aby zadzwonić do recepcji i zamówić budzenie na rano. Wiedział, że nie będzie spał dłużej jak dwanaście godzin, a siódma rano to wystarczająco wczesna pora.

Jednak zbudził się wcześniej, tuż po piątej; w samą porę, by ujrzeć z okna, jak światło słoneczne rozprasza ciemność zamglenia. Patrzył zafascynowany, ubierając się i goląc.

O szóstej zjadł śniadanie i wróciwszy do pokoju przeczytał oba opowiadania. Był z nich bardzo zadowolony. Były dobre. Mankamentem poprzednich wersji, przyczyną, dla której ich nie sprzedał, nie była intryga.

Akcja stanowiła zawsze jego mocną stronę. Zawinił sposób pisania. A pięć lat pracy na stanowisku redaktora naprawdę czegoś go nauczyło.

Teraz miał już pewność, że może zarobić na życie pisaniem. Nie żeby dał radę dalej tłuc po dwa opowiadania dziennie, kiedy skończy mu się zapas starych. Później dwa krótkie i jedno długie na tydzień powinny odpędzić od progu widmo głodu — nawet jeśli tak jak przedtem procentowy stosunek sprzedanych do nie sprzedanych wyniesie l: l. A teraz stosunek ten powinien wyglądać korzystniej, ponieważ opowiadania były lepsze, zdecydowanie lepsze.

Jeszcze jedno, postanowił, i spróbuje je wypchnąć. Zacznie, oczywiście, od Wydawnictw Bordena. Nie tylko dlatego, że tu lepiej orientował się w wymaganiach, ale ponieważ dobrze i szybko płacili za zamieszczony materiał. Często zdarzało się, że Keith wysyłał czek pocztą w ciągu dwudziestu czterech godzin od chwili przyjęcia materiału do druku, jeżeli autor gwałtownie potrzebował pieniędzy.

Jako trzecie do przerobienia wybrał opowiadanie sf składające się z około dwóch tysięcy słów. Dobrze pamiętał treść i wiedział, że zdąży je wystukać w dwie godziny. A Marion Blake powiedziała, że Borden szuka opowiadań sf do magazynu, tak więc widoki na sprzedanie tekstów były znakomite.

To opowiadanie nie wymagało większych zmian. Było o podróży w czasie i człowieku, który cofnął się do ery prehistorycznej — opowiedziane z punktu widzenia jaskiniowca, który spotkał podróżnika. Pozbawione współczesnych realiów, nie groziło wpadką.

Keith znów zaczął bębnić w maszynę. Skończył o dziesiątej mimo tego, że teraz opowiadanie było nieco dłuższe od pierwotnej wersji; zamieścił więcej opisów i poprawił nastrój, czyniąc je żywszym i bardziej interesującym. Był cholernie dumny z siebie.

Pół godziny później uśmiechał się do Marion Blake siedzącej za mahoniową barierką w sekretariacie Wydawnictw Bordena.

Marion odpowiedziała mu uśmiechem.

— I co, Karl?

— Przyniosłem trzy opowiadania — oznajmił dumnie. — Jedno chciałbym zostawić pannie Hadley do jej magazynu romansów. I jedno… kto robi ten nowy magazyn sf, o którym mi mówiłaś?

— Keith Winton. Przynajmniej na razie. Kiedy już znajdzie się w sprzedaży, może dadzą ten magazyn komuś innemu.

— Dobrze. Zostawię mu jedno. A kto zajmuje się Romantic Adventure Stories?

— Także pan Winton. To i Surprising Stories to jego działka. Myślę, że teraz powinien być wolny; zobaczę, czy może z tobą porozmawiać. Panna Hadley jest teraz zajęta, ale może będzie wolna, zanim skończysz rozmowę z panem Wintonem. Och, skoro o tym mowa, to czy wybrałeś już sobie jakiś pseudonim?

Keith ze złością pstryknął palcami.

— Zapomniałem. Na razie podpisałem je jako Karl Winston. No, zobaczymy, co na to powie pan Winton. Wspomnę mu o tym i powiem, że nie podpisywałem swoim nazwiskiem niczego prócz artykułów, więc nie mam nic przeciwko temu, jeśli zechce, bym używał teraz pseudonimu.

Marion już włożyła wtyczkę w gniazdko centralki.

Przez chwilę mówiła do mikrofonu; Keith nie dosłyszał jej słów. Wyciągnęła wtyczkę i znów się do niego uśmiechnęła.

— Przyjmie cię — powiedziała. — Ja… hmm… powiedziałam mu, że jesteś moim znajomym.

— Serdeczne dzięki — rzekł z prawdziwą wdzięcznością.

Wiedział, że takie drobiazgi miały czasem znaczenie. Nie dlatego, by jakiekolwiek wejście umożliwiło mu sprzedanie kiepskiego opowiadania. Jednak mogło przyczynić się do szybszej oceny i — jeśli tekst zostanie zaakceptowany — szybszego uzyskania należności.

Ruszył do biura Keitha Wintona i natychmiast uzmysłowił sobie, że przecież nie powinien wiedzieć, gdzie ono jest, skoro Marion jeszcze mu go nie wskazała. Jednak przypomniał sobie o tym za późno, więc szedł dalej.

Chwilę później Keith Winton usiadł naprzeciw Keitha Wintona, przywitał się i rzekł:

— Panie Winton, nazywam się Karl Winston. Mam dla pana kilka opowiadań. Oczywiście mogłem je przesłać pocztą, ale pomyślałem, że skoro jestem w mieście, to dobrze byłoby się z panem spotkać.

Загрузка...